- promocja
- W empik go
Do zatęsknienia - ebook
Do zatęsknienia - ebook
Julia Kamińska wiedzie szczęśliwe, pełne harmonii życie. Jest przekonana, że ma wszystko, by być szczęśliwą: pełen ciepła dom, kochającego ojca, który jest dla niej całym światem, i narzeczonego, z którym snuje plany na przyszłość. Piękna, młoda i przebojowa Julka jest przekonana, że świat leży jej u stóp, a każde marzenie jest na wyciągnięcie ręki…
Nic bardziej mylnego, bo pewnego dnia poukładane życie dziewczyny rozsypuje się jak domek z kart, a ona traci dosłownie wszystko. Niesłusznie osądzona trafia do więzienia, tracąc wiarę w ludzi. Kiedy zaczyna brakować jej sił, by zawalczyć o siebie, na swojej drodze nieoczekiwanie spotyka Adama Millera, przystojnego pana doktora. Mężczyzna szybko odmienia jej życie, dając jej to, za czym od dawna tęskniła – nadzieję na lepsze jutro.
Ale czy miłość, która nie miała prawa się przydarzyć, ma szansę na przetrwanie? Czy Adam w imię uczucia, które niewątpliwie zrodziło się w jego zatwardziałym sercu, zdoła zapomnieć o przeszłości, która od początku kładzie się cieniem na jego nowym związku? I czy Julia zdoła wybaczyć ukochanemu chwilę zwątpienia? Przecież był ostatnim, po którym spodziewałaby się zdrady…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9859-1 |
Rozmiar pliku: | 980 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kochani!
Nie mam w zwyczaju pisać Wam tego typu przemówień czy snuć zbytecznych gadek. Ale przychodzą chwile, że czuję taką potrzebę. Tak jest tym razem.
Zanim przystąpicie do czytania tej powieści, pragnę podzielić się z Wami informacjami na temat tego, jak powstała ta historia. Może zatem zacznę od początku...
Właściwie od dziecka marzyłam, by zostać pisarką. Już w szkole podstawowej wymyślałam przeróżne historie i przelewałam je na papier. Nadal mam te wypociny, ale brakuje mi odwagi, by je odszukać i przeczytać.
Jak każda nastolatka miałam głowę pełną marzeń i snułam wręcz nierealne plany o przyszłości. Docelowo chciałam zostać nauczycielką, ale gdzieś pomiędzy śniłam nawet o karierze aktorki. Dacie wiarę? Ja, która wzbrania się przed wszelkiego rodzaju występami publicznymi? Cóż, młodość rządzi się swoimi prawami i chyba nie warto tego dłużej roztrząsać.
Wkrótce życie samo zweryfikowało moje plany. Wyszłam bardzo młodo za mąż. Zresztą oboje z moim ukochanym małżonkiem Grzegorzem, niezmiennie tym samym od przeszło dwudziestu sześciu lat, byliśmy dzieciakami, kiedy przed ołtarzem powiedzieliśmy sakramentalne TAK. Swoją drogą, myślę, że z naszych doświadczeń mogłaby powstać całkiem mądra i życiowa historia. Nie mówię NIE. Muszę tylko dojrzeć do tej decyzji.
Wracając jednak do młodości i planów...
Dorosłość, dzieci, którym poświęciłam się bezgranicznie, a także zwykła monotonia życia, która czasem wkrada się bez zapowiedzi, sprawiły, że zapomniałam o tym marzeniu. Szukałam innych, próbowałam nowości, te jednak nie miały nic wspólnego z prawdziwą pasją. Zdarzały się także momenty, że nawet z tych „półśrodków” rezygnowałam świadomie, ponieważ musiałam podejmować naprawdę dorosłe decyzje. Nie róbcie tego nigdy! Człowiek bez marzeń jest... może nie tyle pusty, ile pełny tylko do połowy. Pamiętajcie o tym.
Rok 2010 były przełomowy, choć wtedy jeszcze nie miałam o tym pojęcia. Śmierć bliskiej osoby sprawiła mocne zawirowania w naszym życiu – moim i mojego męża, a także naszych dzieci. Nie obeszło się bez drastycznych zmian, które już zupełnie nie miały nic wspólnego z utraconymi i wręcz poświęconymi marzeniami. Dobrze prosperującą firmę zamieniliśmy z mężem na ojcowiznę, gospodarstwo rolne, którym nie miał się kto zająć. Problem gonił problem, a światełko w tunelu zdawało się gasnąć...
W 2012 mój mąż uległ wypadkowi przy pracy na roli. Brzmi strasznie, ale na szczęście oprócz złamanej nogi obeszło się bez większych komplikacji. Niemniej unieruchomienie na wiele tygodni kończyny męża sprawiło, że to właśnie na mnie spadł ogrom obowiązków, z którymi niestety radziłam sobie słabo. Czy byłam załamana? Nie, bo mnie nie tak łatwo załamać. Ale czułam się fatalnie. Niemoc, która dała o sobie wówczas znać, sprawiła, że obudziło się we mnie dawno zapomniane pragnienie. To podczas pracy rolniczej, harówki, która mnie przerosła, w mojej głowie zakiełkował pomysł na historię o wdzięcznym i intrygującym tytule Do zatęsknienia. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że ta „historyjka” okaże się serią składającą się z trzech pokaźnych tomów. Mój siostrzeniec Mateusz Zawadzki, którego serdecznie pozdrawiam, chyba to przeczuł, nazywając moją książkę godnym następcą Harry’ego Pottera. Dla fanów fantasy – ta historia nie ma nic wspólnego z magią czy czarodziejami!
I znów zaczęłam pisać. Początkowo ukradkiem. Dla siebie. Do szuflady. Wciąż jednak gdzieś z tyłu głowy powracało wspomnienie tego, co czułam w tej chwili bezsilności, którą wywołał we mnie wypadek męża. To właśnie wtedy postanowiłam coś zmienić we własnym życiu. To wówczas pomyślałam: „a dlaczego nie miałabym zostać pisarką?”.
I nią zostałam.
A dziś oddaję w Wasze ręce książkę, która na rynku wydawniczym jest moją piętnastą powieścią. Dla mnie jednak zawsze pod wieloma względami będzie tą pierwszą. Wielu z Was czekało na tę powieść już od dawna. Z powodów, o których nie chciałabym mówić, premiera stale była przesuwana. Zmienił się także Wydawca. Do pewnych zmian trzeba dojrzeć, dorosnąć. Wreszcie to pojęłam.
A Wam życzę: spełniajcie swoje marzenia, bo naprawdę warto to robić. Jestem tego niezbitym dowodem.
Wasza
Kasia MakPROLOG
– Nie, tatusiu, nie będę płakała. Obiecuję – powiedziałam cichutko, choć już wówczas wiedziałam, jak trudna do spełnienia może się okazać złożona przeze mnie obietnica.
– Chodź do mnie, skarbie. Niech no jeszcze raz cię uścisnę. – Tata wyciągnął w moim kierunku ręce, rozpostarł szeroko ramiona, w których znalazłam się dosłownie w sekundę, mocno się w nie wtulając.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze bardzo lubiłam te nasze pełne serdeczności i ciepła uściski. Problem polegał na tym, że nie znosiłam, kiedy tata wyjeżdżał – zupełnie jak teraz, kiedy mimowolnie zbierało mi się na płacz z powodu czekającej nas kolejnej rozłąki. Nie lubiłam, gdy zostawiał mnie na dłużej samą. Niestety tego od niego wymagała praca. W zasadzie nigdy nie byłam sama, a tatko najczęściej zostawiał mnie pod opieką pani Marii. To miła i sympatyczna kobieta, dzięki niej nie czułam się samotna i niczego mi nie brakowało. Darzyłam ją przeolbrzymią sympatią i, musiałam to przyznać, świetnie bawiłam się w jej towarzystwie. Mimo to u schyłku dnia, a właściwie wraz z nadejściem nocy, kiedy kładłam się do łóżka, tęskniłam za tatą i zasypiałam ze łzami w oczach, wyczekując jego powrotu. Może i byłam beksą, ale byłam wtedy bardzo mała, więc po części czułam się usprawiedliwiona. Miałam zaledwie kilka lat... Poza tym ilekroć ojciec wyjeżdżał w interesach i zostawiał mnie pod opieką gosposi proboszcza, zwyczajnie się bałam, że już nie wróci, tak jak kiedyś nie wróciła moja ukochana mama…
Ojciec odsunął odrobinę moje wątłe ciałko od swoich silnych męskich ramion i spojrzał na mnie dobrze mi znanym, troskliwym, pełnym miłości wzrokiem. Na jego ustach pojawił się lekki pobłażliwy uśmiech. Zacisnęłam więc z całej siły zęby, by nie okazać mu swojej dziecięcej słabości, z mizernym skutkiem wymuszając cień uśmiechu na wargach. Jednocześnie mrugałam szybko, by nie uronić choćby jednej łzy. Tatuś musi być ze mnie dumny! Przecież ma tylko mnie…
– Do zatęsknienia, skarbie – powiedział po krótkiej chwili.
To był nasz szyfr. Oznaczał obietnicę. W tym konkretnym przypadku obietnicę powrotu.
Obiecałam sobie, że będę dzielna. Obiecałam, że nie przysporzę tacie kolejnych zmartwień, ale... Naraz poczułam tę olbrzymią kluchę, która nie pytając mnie o zdanie, zaciskała moje gardło i już modelowała mój głos, zdradzając tym samym rzeczywisty stan mojego ducha.
– Do zatęsknienia, tatku…– wyłkałam.
Pierwsze olbrzymie krople gorących łez popłynęły po moich policzkach, kiedy znów patrzyłam, jak odjeżdża…ROZDZIAŁ 1
Obudził mnie dźwięk porannego dzwonka, do którego niby już przywykłam, ale ostatnio wydawał mi się nieznośny i bezlitosny. Miałam wrażenie, że nie tylko mnie drażnił ten cholerny dźwięk. Zwłaszcza że wiele z przebywających tutaj kobiet niemalże co rano podczas codziennego przymusowego spaceru na kilkudziesięciometrowym wybiegu, otoczonym wysokim murem zwieńczonym drutem kolczastym, narzekało, że „poranne powitanie” mogłoby być odrobinę subtelniejsze. Coś było na rzeczy…
Swoją drogą, nie wiem o jakim porannym powitaniu mówiły inne więźniarki. Dla mnie to była zwykła musztra. Dźwięk syren, poranny chłód na spacerniaku, nieprzychylne spojrzenia innych więźniarek, niezadowolonych z panujących tu warunków. Mniejsza jednak o warunki. Nagle dotarło do mnie, że zaczynam myśleć tak jak one, te wszystkie skazane za „coś” kobiety, co w praktyce mogło oznaczać jedynie, że powoli wpasowywałam się w to miejsce, choć początkowo wydawało się to zupełnie niemożliwe. „Najwyraźniej one wszystkie miały rację. Nie byłam lepsza od nich” – pomyślałam z goryczą.
W zasadzie już nawet nie dokuczały mi aż tak bardzo te wszystkie hałaśliwe pobudki, zrzędzenia, utyskiwania. Do wszystkiego da się przywyknąć. Dla mnie samej były one odskocznią od więziennej, powracającej co dzień szarości i monotonii. A ja tak bardzo nie lubiłam szarości i nudy. Kiedy się coś działo, choć na chwilę zapominałam o tych koszmarnych, niezwykle ciężkich nocach. Odkąd usłyszałam ostateczny wyrok i zostałam skazana, nie było nocy, bym w spokoju zmrużyła oczy i zapadła w głęboki, oczyszczający sen. A i za dnia nieustannie dręczyły mnie powracające koszmary, które były zlepkiem natrętnych myśli, okrutnych wspomnień czy bezsensownych pretensji do niesprawiedliwego losu. Dlatego i w tej chwili, jak co dzień zresztą, było mi naprawdę wszystko jedno, a hałas panujący w celi nie wydawał się aż tak odpychający. Jakiż bowiem miały sens te wszystkie absurdalne żale i pretensje do życia, skoro wraz z pierwszym krokiem postawionym za więzienną bramą poczułam, że nie jestem w stanie niczego zmienić?
Doskonale pamiętam, że już w chwili pojawienia się w moim domu funkcjonariuszy policji, którzy zjawili się jeszcze przed przybyciem wezwanej przeze mnie karetki pogotowia i natychmiast skuli mnie w kajdanki, nie dając możliwości wytłumaczenia się choćby słowem, poczułam się odarta z własnej tożsamości. Potem było tylko gorzej… Życie za więziennymi murami okazało się jedynie męczącą, pozbawioną jakiegokolwiek sensu egzystencją. Dlatego na ogół było mi wszystko jedno. Czasem tylko nachodziły mnie myśli typu: „Co by było gdyby?”, które nie ułatwiały mi przetrwania w tym miejscu.
No i były jeszcze chwile słabości, kiedy to rozpamiętywałam swoje dawne, bezpowrotnie utracone życie, gdy roztkliwiałam się nad nim, przywołując wspomnienia, o których dla własnego dobra powinnam zapomnieć. Rozmyślanie o przeszłości nie miało jednak najmniejszego sensu. Liczyło się tu i teraz.
Wstałam z niewygodnej pryczy, poprawiłam zmięty po kolejnej nieprzespanej nocy koc w szaroburym kolorze i chudą poduszkę, niemal pozbawioną wypełnienia. Sięgnęłam po spodnie swojego więziennego mundurka, które niezwłocznie naciągnęłam na tyłek. Ten uniform był koszmarny, zresztą jak wszystko, co mnie otaczało i znajdowało się w celi. W zasadzie takie myślenie było kompletnie bez sensu. Nie wiem, po co to sobie robiłam, ale wciąż analizowałam sprawy, do których powinnam już przywyknąć. Może w ten dość osobliwy, choć bolesny sposób, chciałam zachować w sobie resztki godności i człowieczeństwa, które zostały mi brutalnie odebrane, i zapewnić samą siebie, że gdzieś wewnątrz tej zupełnie do mnie niepodobnej wychudzonej młodej kobiety została resztka tamtej dziewczyny, którą niegdyś byłam? Nie wiem, może utyskując w myślach na swój więzienny ubiór, chciałam przywołać w pamięci wspomnienia szczęśliwego, utraconego życia, które mimowolnie przywracały uśmiech na moich ustach?
Coraz częściej przyłapywałam się na tym, że rozpamiętuję sprawy, które niegdyś nie miały dla mnie znaczenia, a dziś stanowiły pewnego rodzaju fundament dający mi poczucie bezpieczeństwa i zapewniający przetrwanie. Całkiem możliwe, że to właśnie zderzenie się z okrutną rzeczywistością i mój pobyt tutaj sprawiły, iż zaczęłam myśleć o rzeczach dawniej nieistotnych, którymi wcześniej zupełnie nie zaprzątałam sobie głowy. Naraz zaczęłam odtwarzać ich fragmenty, które jawiły się jako lekko rozmyte obrazy, często wręcz banalne, pozbawione jakiekolwiek sensu. Wspomnienie wypadu do kawiarni, spacer ulicami Gdańska czy shopping z koleżanką. Obie z Pauliną lubiłyśmy fajne markowe ciuszki, które dawniej kolekcjonowałam, gdyż większości z nich nawet nie miałam na sobie.
Pamiętam, że odkąd stałam się nastolatką, przywiązywałam dużą wagę do wyglądu i tego, jak dzięki modowym sztuczkom postrzegają mnie inni. Dziś wydawało mi się to całkiem bez sensu. Ale wtedy, kiedy byłam córeczką tatusia, jego oczkiem w głowie, widziałam to inaczej. Markowe ubrania stanowiły nieodzowny element mojej garderoby. Co z tego, że większość z nich tylko bezużytecznie wisiała w szafie? Co mnie obchodziło, że te ubrania kosztowały majątek, skoro mojego ojca było na nie stać, a ja mogłam go prosić choćby o gwiazdkę z nieba, po którą on z ochotą by sięgnął?
Teraz jednak wszystko się zmieniło, a moje dawne zachowanie, czy nawet samo postrzeganie pewnych spraw, wydawało mi się co najmniej trywialne. Zaczęłam sobie zadawać te wszystkie pytania: jaką teraz miały wartość te wszystkie nic nieznaczące pierdoły w obliczu tego, co mnie spotkało? Czym dla mnie były? Niczym – buntowało się moje poczucie rozsądku. Te wszystkie bzdury, które niegdyś stanowiły sens mojego życia, dziś nie były w stanie wskrzesić odebranego mi życia, z którego zresztą pewnie już i tak nic nie zostało. Te wszystkie modne stroje, wypełniające moją szafę, na których wspomnienie moje usta drgają w nieznacznym uśmiechu, lekkie, beztroskie życie, które kiedyś było dla mnie tak naturalne i oczywiste jak spanie, jedzenie czy picie wody – dziś to wszystko nie miało znaczenia. Dzisiaj bowiem przepełnioną dostatkiem szafę zastąpił więzienny strój, a wodę mineralną mętna kranówka, płynąca wprost z kapiącego kranu w więziennej celi…
Rozmyślania o sensie życia przerwała mi Lucyna. Moja współlokatorka na sam dźwięk porannej syreny popatrzyła na mnie z posępną miną, przetarła zaspane oczy i głośno ziewnęła, wyciągając się leniwie i bardzo nieelegancko, niczym stary kocur księdza proboszcza. Na myśl o Cekinie zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu. Nieżyjący już kot Cekin, nazwany tak dzięki mieniącej się w słońcu srebrzystej sierści, z którym bawiłam się przed laty, był mi szczególnie bliski. Ksiądz proboszcz miał w zwyczaju mawiać, że ten stary kocur z boską pomocą przeżył więcej lat od innych dachowców, którym się nie poszczęściło tak jak jemu, bo nie znalazły ciepłego kąta. Kot był pupilkiem pani Marysi. Dbała o niego przesadnie. Kupowała mu najlepszą karmę i podkarmiała go domowym jedzeniem. A ten łakomczuch zamiast łapać myszy, jak na drapieżnika przystało, siedział sobie na wikcie pani Marii, która mimo że chwilami – zwłaszcza kiedy Cekin psocił, właził na stół bądź drapał ulubiony fotel księdza – nazywała go darmozjadem, to i tak opiekowała się nim i kochała go platoniczną, bezwarunkową miłością niczym swojego szefa.
Wspominając łączącą ich relację, uśmiechnęłam się mimochodem, co w tym miejscu zdarzało mi się nad wyraz rzadko. W zasadzie to nawet nie byłam pewna, co wywołało w moim sercu to przyjemne ciepełko: obraz leniuchującego na zapiecku kota czy wspomnienie dwojga bliskich mi osób, przekomarzających się o jakąś pierdołę. Wspomnienie dość skomplikowanej relacji księdza i gosposi sprawiło, że przez chwilę poczułam się dawną sobą. Proboszcza i panią Marię łączyła wyjątkowa więź. Ktoś, kto ich nie znał, mógłby nawet podejrzewać, że ksiądz i jego gosposia mają się ku sobie. Tymczasem byli po prostu parą najlepszych przyjaciół.
– Gdzie się tak spieszysz, młoda? – wyrwała mnie z zamyślenia Lucyna.
Usiadła na łóżku i popatrzyła na mnie z wyraźnym niesmakiem, malującym się na jej zaspanej, posępnej twarzy. Po chwili zaczęła coś mamrotać pod nosem, spuszczając nogi z pryczy, i przyglądała mi się z urazą, kiedy zwinnie wkładałam resztę uniformu, zapinając ostatni rząd maleńkich guziczków. Często zastanawiałam się, czemu miała służyć ta niewygoda. Nie prościej było wszyć zamek błyskawiczny? Jednak im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej odechciewało mi się skupiać na tak nieistotnych rzeczach jak guziki w więziennym uniformie. Zwyczajnie nie miałam ochoty na kontemplacje na temat więziennych trendów modowych. Odkąd mnie tu przywieziono, tylko raz zapytałam jedną z osadzonych, dlaczego nie mamy normalnych butów. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego trzewiki, które wkładałam co dzień, wyglądały tak, jakby celowo pozbawiono je sznurowadeł, przez co nie trzymały się nóg i stanowiły problem podczas poruszania się, mimo że były w moim rozmiarze. Wtedy dziewczyna odpowiedziała, że jedna z osadzonych powiesiła się kiedyś na sznurowadle. Więc choć nadal nie bardzo rozumiałam, jaką krzywdę można sobie zrobić zwykłym suwakiem, po prostu nigdy więcej nie zadawałam już zbędnych pytań.
– Dzień dobry, Lucyno. – Mimo niekorzystnych warunków, jakie panowały w celi, oraz niesprzyjających okoliczności, przywitałam się uprzejmie i posłałam starszej koleżance wymuszony uśmiech.
– Och – sapnęła wymownie, zwlekając z łóżka tyłek. – Wy, młodzi… Ciągle gdzieś się spieszycie. – Bardzo leniwie, z pewnego rodzaju ślamazarnością, wyprostowała lekko przygarbione plecy i niechętnie sięgnęła po swój uniform. – Młoda, gdybyś się nie uwijała jak pszczółka w ulu, to może i mnie, starej babie, trochę by odpuścili. – W jej głosie dało się wyczuć nutę pretensji. – Ale nie, wy, smarkacze, macie w sobie tyle energii. I wiecznie musicie za czymś gonić. A potem dziw, że i prostego, starego człowieka poganiają od samego rana – zrzędziła. – Wiesz co, mam tego czasem potąd! – Wskazała na czubek własnego nosa, który dla zwiększenia dramaturgii celowo zadarła jeszcze wyżej, by zademonstrować swoje niezadowolenie. – Marzy mi się kubek mocnej, parzonej kawy. Takiej wiesz… – westchnęła ciężko. – Z całą masą fusów na dnie szklanki. Prawdziwego szatana…
– Ja chciałabym tylko móc skorzystać z prawdziwego prysznica – palnęłam bezmyślnie.
Wyrwało mi się to bardzo cichutko, ale zaraz ugryzłam się w język, bo tak jak się spodziewałam, od razu usłyszałam ciętą ripostę.
– Oj, młoda, młoda… W dupie ci się poprzewracało. To przecież nie pięciogwiazdkowy hotel. Ale ty wciąż o tym zapominasz, prawda? – Lucyna uśmiechnęła się szyderczo.
Wiedziałam, jaki był jej stosunek do przyziemnych spraw, które według niej były jedynie zbędnym luksusem. Ja nie uważałam, aby prysznic zaliczał się do zbytków, ale z Lucyną nie było dyskusji, więc i tym razem puściłam mimo uszu jej zaczepki.
Z tą kobietą nie wypadało zadzierać. Miała w więzieniu dość ugruntowaną pozycję. Ponoć zdobyła ją poprzez usługi seksualne na rzecz napalonych strażników. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo do niczego mi to nie było potrzebne. Co by to zmieniło w mojej egzystencji?
Lucyna poklepała mnie po plecach. Oczywiście zrobiła to odrobinę za mocno. W zasadzie trudno się dziwić, miała męskie, silne dłonie, którymi mogłaby śmiało pracować na budowie. Wyprostowałam się wymownie. Niejednokrotnie miałam ochotę zwrócić jej uwagę, jednak nie odważyłam się odezwać choćby słowem. Nie bałam się jej, ale znałam swoje miejsce w szeregu. Przy okazji mogłabym wytknąć jej banalne marzenie o „szatanie”, ale z grzeczności i szacunku do starszych tego nie zrobiłam, bo nie wypadało. Nie tak wychował mnie ojciec. Niemniej zabolała mnie jej uwaga.
Zresztą nie tylko Lucyna okazywała mi wyższość, więc do tego przywykłam, a to pozornie zwykłe klepnięcie, które odczułam zdecydowanie za mocno, było jednym z wielu zachowań wpisujących się w panujący tu wewnętrzny więzienny kodeks. Poza tym może rzeczywiście byłam odrobinę naiwna, bo łudziłam się, że to nieznośnie pieczenie skóry w okolicy łopatek mogło być spowodowane faktem, że byłam zbyt chuda i z tego powodu mocniej odczuwałam pewne bodźce. Ta myśl pozwalała mi wierzyć, że za osobliwym zachowaniem mojej współlokatorki nie kryje się nic więcej, tylko we mnie tkwi problem. Nie chciałam mieć wroga w Lucynie.
W więzieniu lepiej nie mieć z nikim żadnych zatargów. Życie tutaj nauczyło mnie, by od nikogo nie oczekiwać przyjaźni ani nie liczyć na jakieś specjalne traktowanie, mimo że niegdyś byłam panienką z dobrego domu, byłą już pewnie dziedziczką fortuny. Tutaj takie detale nie miały najmniejszego znaczenia. Dlatego zwyczajnie nauczyłam się schodzić każdemu z drogi, zwłaszcza wpływowej Lucynie, ograniczając nasze stosunki do koniecznych, bo dzięki temu zdecydowanie lżej mi się tutaj żyło. W końcu czekało nas wiele wspólnych lat na kilku metrach kwadratowych. Dlatego po raz kolejny wyprostowałam plecy, nie bacząc na pieczenie pomiędzy łopatkami. I znowu pomyślałam, że gdybym ważyła kilka kilogramów więcej, to pewnie nawet bym tego nie poczuła. Problem w tym, że zawsze byłam szczupła, a w więzieniu wyschłam na wiór. Cóż, wyraźnie nie służyło mi życie tutaj…
– Nie, nie zapomniałam, tylko… – odparłam przygnębionym głosem, siląc się na uśmiech. Nie dokończyłam, bo Lucyna już mnie nie słuchała.
Sięgnęłam więc po bluzę, którą nie bacząc na utyskiwania koleżanki, założyłam na siebie równie szybko jak resztę uniformu, by po chwili stanąć przy drzwiach zupełnie gotowa do wyjścia. Mimo że poranny apel, a potem wyjście na spacerniak były dla mnie jedynie namiastką prawdziwego spaceru, to nauczyłam się cieszyć tym substytutem wolności. Jak co dzień zaraz po opuszczeniu tych zatęchłych murów zamierzałam przymknąć powieki i udawać, że spaceruję alejkami miejskiego parku albo że chłonę otwartymi ustami morską bryzę. Co z tego, że wystarczyło otworzyć powieki, by przekonać się, że to jedynie ułuda, a więzienne mury, za które mnie wtrącono, są jedynie moją udręką i karą za coś, czego w istocie nie uczyniłam. Te chwile zapomnienia, tycie marzenia o normalności, sprawiały, że jeszcze nie oszalałam.
– Wiesz co, Julka? – odezwała się nagle moja współlokatorka. – Im wcześniej pogodzisz się z tym, co cię spotkało, tym łatwiej będzie ci się tutaj żyło – dodała po krótkiej chwili bardziej życzliwym niż zwykle głosem, zupełnie jakby przeczuwała, jaką bitwę toczyłam we własnej głowie. Po czym sama również, choć z wyraźnym mozołem, przywdziała swoją bluzę. – Młoda, nie można się tak zadręczać, bo to i tak niczego nie zmieni. Jesteś tu drugi rok i powinnaś się już przyzwyczaić do nowego życia, a pobyt tutaj traktować jak… – pomyślała przez chwilę, drapiąc się wymownie po głowie. – Wakacje? – zasugerowała z głupawym uśmieszkiem, malującym się na jej okrągłej, pokrytej licznymi zmarszczkami twarzy.
Oprócz lekkiej złośliwości dało się też wyczuć w jej głosie nutę matczynego ciepła. Lucyna zadziwiła mnie, nie po raz pierwszy zresztą. Ta kobieta była tak zmienna, że zwyczajnie za tym nie nadążałam. A jej huśtawki nastrojów, choć zaskakujące, bywały czasem miłe.
Zerknęłam na nią z lekkim niedowierzaniem. Bo o ile ucieszyła mnie tym niecodziennym ciepłem bijącym z jej twarzy czy nutą życzliwości w głosie, to zaczął do mnie docierać sens jej słów. Co ona bredziła? Jakie wakacje?!
– Tak, dobrze słyszałaś, młoda. – Lucyna zerknęła na mnie, uśmiechając się triumfalnie i kiwając przemądrzale głową. – Dobrze mnie zrozumiałaś – dodała. Musiała dostrzec moją skwaszoną minę. – Może i nie jest to luksusowy hotel, ale nie możesz cały czas narzekać! Nie znudziło ci się jeszcze? Czas dorosnąć, księżniczko!
Nie lubiłam, gdy mnie tak nazywała. Kpiła ze mnie, poza tym słowo „księżniczka” przywoływało wspomnienia, które dotykały mnie do żywego. Tata mnie tak nazywał, kiedy byłam dziewczynką. Sadzał na kolanach, głaskał po włosach i mówił, że jestem jego księżniczką. Te chwile straciłam bezpowrotnie.
– Dostajesz jedzenie, kawę, co prawda niezbyt smaczną, ale zawsze… – kontynuowała. – No co? – zapytała, bo nie umiałam ukryć zdumienia, że nagle zaczęła doceniać walory tej ohydnej czarnej cieczy, na którą z reguły narzekała, nazywając ją ohydztwem. – Lepsza taka niż żadna. Nie narzekaj, młoda. Tu wcale nie jest aż tak źle – zapewniła po raz kolejny. – Poza tym masz tu lepiej od innych, księżniczko. – Mrugnęła porozumiewawczo.
Lucyna, mówiąc o przywilejach, wytykała mi pracę w pralni, którą brałam, by zająć się czymkolwiek i przestać myśleć o tym, co mnie spotkało. W pralni mogłam też choć odrobinę odciążyć Martę, która nie do końca radziła sobie z przydzielonymi jej obowiązkami. Niestety, współlokatorce nie do końca podobał się mój wybór. Nie bardzo wiedziałam, o co jej chodziło, ale podejrzewałam, że Lucyna czuła się w jakiś sposób zagrożona, bo sama była bardzo leniwa i stroniła od wszelakich prac, nawet tych najlżejszych.
– Nie marudź więc. Na fajki możesz sobie zarobić, o czym inne mogą tylko pomarzyć – dodała.
Spojrzałam na nią wymownie. Miałam ochotę ją upomnieć, jednak nawet nie zdążyłam otworzyć ust, bo szybko się zreflektowała i jak zwykle nie dopuściła mnie do głosu.
– Ach tak, sorry. – Pacnęła się w czoło. – Zapomniałam, że nasza mała dziewczynka to ta lepsza, grzeczna panienka z dobrego domu. Księżniczka. Takim jak ona nie wypada sięgać po tego typu używki – zaśmiała się ironicznie, a każde słowo padające z jej ust ociekało kpiną.
Wyraźnie mnie lekceważyła, zupełnie jakby prowadziła konwersację z kimś innym. To było wyjątkowo niegrzeczne. Udałam, że nie widzę jej dziwacznego gestu, który prawdopodobnie miał być nieudolną próbą dygnięcia grzecznej panienki, co w wykonaniu Lucyny wyglądało po prostu idiotycznie. Było mi przykro, kiedy się tak zachowywała, ale nauczyłam się po prostu to ignorować. Tłumaczyłam sobie, że było ono wynikiem odmienności charakterów.
Za kratami nauczyłam się także wielu innych rzeczy, o których, wiodąc beztroskie życie u boku ojca, nawet bym nie pomyślała. Uśmiechnęłam się więc tylko słabo, nie chcąc wdawać się z Lucyną w kolejną dyskusję. Zresztą ta dość dziwna rozmowa była raczej monologiem. Na ogół nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Odzywałam się tu tylko wtedy, kiedy zachodziła taka konieczność. To było do mnie niepodobne. Od dziecka bowiem zwykłam wyrażać wszystkie uczucia słowami. Tylko że kiedy życie tak brutalnie wyrwało mi moje własne szczęście, zamilkłam jak zaklęta.
Moje rozmyślania przerwał nagle zgrzyt otwieranego zamka i wkraczający do celi strażnik. Zlękłam się go, bo odkąd mnie tu przywieziono, nie miałam z nim styczności. Poza tym wydawało mi się, że facet już od progu przyglądał mi się z nadmiernym zainteresowaniem. Na moje oko podchodził pod sześćdziesiątkę, zdradzały go łysina i liczne zmarszczki. Był dość wysoki, postawny, podobnie zresztą jak wszyscy, którzy na co dzień pilnowali porządków za więziennymi murami. Zupełnie jakby do pilnowania kobiet była potrzebna zdwojona tężyzna. Początkowo tego nie rozumiałam, dopiero kiedy stałam się naocznym świadkiem ataku jednej z więźniarek na inną, dotarło do mnie, że te wszystkie kobiety nie trafiły tu za niewinność, a strażnicy byli nie od parady.
Uciekłam wzrokiem, kiedy dotarło do mnie, że facet nie odrywa ode mnie oczu. Ukradkiem dostrzegłam, że jego tężyzna wynikała bardziej z otyłości aniżeli z mięśni, których mógł pozazdrościć młodszym kolegom, o czym świadczyły z ledwością dopięte guziki przy granatowym mundurze. Z reguły nie byłam uprzedzona do „nieidealnych” ludzi, ale ten facet wydał mi się nad wyraz odpychający.
– Ojej, Kaziu… – Lucyna uśmiechnęła się szeroko na widok strażnika. To była pewnego rodzaju nowość. W stosunku do mnie nigdy nie była aż tak wylewna i serdeczna. – Całe wieki cię nie widziałam. Słyszałam, że chorowałeś.
Słowa z jej ust wylatywały z prędkością pocisków wystrzeliwanych z karabinu maszynowego. Paplała szybko, zupełnie jak nie ona. Lucyna na ogół była tak leniwa, że zwykle nawet nie chciało jej się otwierać ust. Czasem tylko zdarzało jej się palnąć jakiś wywód, podobny do tego, który mi przed chwilą wygłosiła. Ale kiedy do tego dochodziło, to jak już się zdecydowała na rozmowę, na ogół mówiła zdecydowanie za dużo, w dodatku bez najmniejszego sensu. Podobnie jak teraz, gdy nie czekając nawet na odpowiedź stojącego w drzwiach mężczyzny, obrzuciła go jedynie swoim odrobinę nachalnym spojrzeniem i znów jazgotała:
– W sumie to muszę przyznać, że nie wyglądasz mi na chorego. Dobrze wyglądasz – cmoknęła z uznaniem. – Czy mnie się tylko wydaje, czy odrobinę przytyło się panu Kaziowi?
Nie wierzyłam własnym oczom i uszom! Moja współlokatorka zachowywała się jak napalona siksa albo jakby co najmniej dostała małpiego rozumu. Nic jej nie usprawiedliwiało, bo przecież nawet nastolatki nie plotą takich głupot, a i badania naukowe wykazują, że małpy są inteligentniejsze niż przeciętne zwierzę. Patrzyłam na rozgrywająca się na moich oczach scenę z wciąż narastającym niedowierzaniem. Obserwowałam ukradkiem zażenowana, jak moja współlokatorka przysuwa się bliżej do stojącego jak słup soli mężczyzny, szepcąc odrobinę za głośno czułe słówka wprost do jego ucha.
– Strasznie się za tobą stęskniłam, wiesz? – zamruczała tak wymownie, że zrobiło mi się po prostu głupio i niezręcznie. Nie mogłam jednak nic zrobić ani jakkolwiek zareagować. Pozostało mi jedynie usunąć się w kąt i patrzeć na podłogę.
– A to kto? – zapytał strażnik.
Zabrakło mi odwagi, by się przekonać, że pyta o mnie, ale wyraźnie poczułam na sobie jego spojrzenie. W dodatku jego głos wydawał się nieprzyjemny, zbyt hardy. Poczułam, jak kurczę się pod wpływem intensywności jego przenikliwego wzroku i samego tembru.
– To… – Lucyna wskazała na mnie palcem, byłam tego niemalże pewna. Wydawało mi się, że celowo przeciągnęła odrobinę za długo to krótkie słowo, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że jestem tu nikim. Nie zamierzałam jednak jej tego wytykać ani teraz, ani później. Zbyt duże ryzyko. Lucyna potrafiła być bardzo nieprzyjemna, kiedy ktoś jej się przeciwstawił. – To Julka. Jest tutaj prawie dwa lata. Ano tak, skarbeńku. – Znów pacnęła się w czoło, co zauważyłam ukradkiem. – Masz prawo jeszcze jej nie znać. Przecież jak do nas trafiła, ciebie tu akurat nie było. Balowało się na tym urlopie, co?
– Za co? – Mężczyzna najwyraźniej nie zamierzał reagować na jej zaczepki ani odpowiadać na zbyt osobiste pytania, bo tylko zapytał szorstkim, pozbawionym jakichkolwiek uczuć głosem, jakby mnie tu w ogóle nie było, o mój wyrok. Jednocześnie nie spuszczał ze mnie oczu, czułam to aż nazbyt dokładnie. Nagle przeszył mnie dojmujący chłód.
– Ojca zabiła – odparła Lucyna, beztrosko wzruszając ramionami.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem i wyrzutem, choć nadal nie zamierzałam polemizować z nią ani w tej, ani też w żadnej innej kwestii.
– Smarkula, jak wszystkie, twierdzi, że to pomyłka – dodała jeszcze, co zabolało mnie podwójnie, gdyż po raz kolejny w tak krótkim czasie dało się wyczuć w jej głosie całkiem sporą dawkę sarkazmu. – Ale i tak swoje odsiedzi – dopowiedziała beznamiętnie, a mnie zrobiło się jeszcze bardziej przykro. Sądziłam, że mi uwierzyła, kiedy wielokrotnie zapewniałam ją o swojej niewinności.
Bardzo zabolały mnie jej słowa i sam ton głosu, nieprzyjemny, drwiący. Uświadomiłam sobie, że pewnie nikt nie wierzył w moją domniemaną niewinność. Ponownie też potwierdziła się moja opinia, że w takim miejscu jak to nie ma prawdziwych przyjaciół, których chyba wciąż na siłę szukałam. Pozostało więc zapytać samą siebie, czy tacy w ogóle istnieją.
– To na co masz dzisiaj ochotę, Kazimierz? – szepnęła mężczyźnie na ucho ciut za głośno Lucyna.
– Wychodźcie na spacer – zbył ją surowym tonem.
W ogóle facet wyglądał na nieco rozeźlonego całą tą dość kłopotliwą sytuacją i samymi zaczepkami mojej współlokatorki. Do tego wciąż nie spuszczał mnie z oczu, co sprawiało, że czułam się wyjątkowo niepewnie.
Dlatego gdy wreszcie we troje opuściliśmy ciasną i nagle jakby zbyt duszną celę, odczułam wyraźną ulgę. Powietrze nagle wydawało się czystsze i lżejsze. Może byłam przewrażliwiona, ale zwyczajnie coś mnie przerażało w tym mężczyźnie. Bałam się nawet jego spojrzenia, którym mnie lustrował. Brrr… Nie mogłam odgadnąć, co czaiło się w jego oczach, ale podświadomie czułam, że nie było to nic dobrego. Może przesadzałam, może miałam skłonności do fantazjowania, ale wiedziałam na pewno, że nie chciałabym nigdy zostać z tym facetem w jednym pomieszczeniu SAMA.ROZDZIAŁ2
Każdy kolejny dzień za kratami rozpoczynał się podobnie jak poprzedni. Zresztą tutaj wszystko odbywało się schematycznie: pobudka, musztra, spacerniak, śniadanie. I tak w kółko. Dzień jak co dzień, choć tak różny od tych nadal gdzieś tkwiących w zakamarkach mojej pamięci, w których rozpamiętywałam poranki we własnym domu, wspominałam tatę, który co rano czekał na mnie przy kuchennym stole ze świeżymi bułeczkami z okolicznej piekarni oraz z filiżanką aromatycznej kawy, której zapach dobiegał mnie już na schodach. Potrząsnęłam głową, chcąc wyzbyć się uczucia żalu. Rozpamiętywanie chwil, które już nigdy nie wrócą, nie miało najmniejszego sensu. A jednak to robiłam i podświadomie wracałam do czasów, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa.
Wstałam z pryczy i nie robiąc nadmiernego hałasu, przywdziałam więzienne ubranie. Lucyna, widząc mnie na nogach, oczywiście nie mogła się powstrzymać i zaczęła zrzędzić. Ta sama śpiewka: a to, że musi tak szybko wstawać, a to, że ma ochotę jeszcze trochę poleżeć. Każdy powód był dobry, by ponarzekać. Nie obeszło się bez wymownego mlaśnięcia, które wywoływało w niej wspomnienie „szatana”. Uśmiechnęłam się pod nosem, a i sama się rozmarzyłam. Oczywiście, jak co rano, pomyślałam o długim oczyszczającym i relaksującym prysznicu, o pachnącym żelu, który najpierw nanoszę na gąbkę, a potem długo szoruję nim skórę, i o mięciutkim ręczniku, pachnącym moim ulubionym płynem do płukania tkanin. I wiatrem.
Tęskniłam za wolnością, a wiatr kojarzył mi się z nią najbardziej. Nagle zaczęłam wyobrażać sobie, jak biegam. Wystarczyło tylko przymknąć oczy i od razu niemal fizycznie poczułam drżące z wysiłku mięśnie, pulsujące w skroniach tętno, ogromne, ale sprawiające zadowolenie zmęczenie. Może rzeczywiście nie warto się tak zamęczać i zanadto wszystkiego roztrząsać, ale tęskniłam nawet za potem czy fizycznym bólem każdego dawno nieużywanego mięśnia. Nie mogłam się jednak od tego powstrzymać, bo te drobiazgi z moich pragnień były przecież wspomnieniem codzienności mojego bezpowrotnie utraconego życia…
Natychmiast otworzyłam powieki. Skarciłam się, próbując doprowadzić do porządku rozszalałe myśli. Dotarło do mnie ze zdwojoną siłą, że nigdy już nie wróci to, co było. Mogłam co najwyżej potruchtać po spacerniaku, wmawiając sobie, że robię maraton życia. Usprawiedliwieniem moich bezsensowych rozmyślań o bieganiu mogło być jedynie to, że fizyczne zmęczenie było mi potrzebne choćby do tego, by wreszcie przespać choć jedną calutką noc. Położyć się wieczorem, a obudzić rano, słysząc za oknem świergot ptaków. Tymczasem rzeczywistość to długie, bezsenne noce i co rano dźwięk syreny…
Początkowo sądziłam, że to normalne, że prawie w ogóle nie sypiam. Tyle się wydarzyło, tyle okrutnych wspomnień powracało, ilekroć zamykałam powieki. Myślałam, że brak snu wynika z bardziej przyziemnych spraw, takich jak niewygodny, cuchnący materac, hałasy dobiegające zza ścian czy chrapiąca na dole piętrowego łóżka Lucyna. Jednak mijały miesiące, a ja nadal nie przespałam choćby jednej całej nocy w tym pełnym ludzi miejscu, w którym czułam się bardzo samotna. Już chyba nawet nie wierzyłam, że jeszcze kiedykolwiek zdołam normalnie wypocząć, ale zważywszy na nieodwracalne zmiany, jakie zaszły w moim życiu, uznałam, że to normalne w mojej sytuacji. Może warto było doszukiwać się jakiejś bardziej skomplikowanej przypadłości, ale zbagatelizowałam to. Już nawet nie przeszkadzało mi aż tak bardzo, kiedy Lucyna nazywała mnie rozpieszczoną księżniczką czy to, że niektóre więźniarki szeptały za moimi plecami, że jestem wariatką. Przywykłam.
Zdarzało się, że zwykle oschła i nieprzyjemna w obyciu Lucyna nagle stawała się delikatniejsza i milsza. Wierzyłam więc, że zdołam tu jakoś przetrwać. Lucyna zapewniała mnie wtedy, że mój zły stan psychiczny minie, nazywając go przejściową niedyspozycją. Musiałam jej uwierzyć, chociaż nie było mi łatwo. Przekonywała mnie, że każda z osadzonych tu kobiet kiedyś przechodziła przez to samo. Pozostawało mi więc uzbroić się w cierpliwość. Nie było jednak nocy, abym nie rozmyślała o tym, co mnie spotkało, a raczej co spotkało nas: mnie i mojego ukochanego ojca. I choć robiłam postępy, bo już przynajmniej za dnia udawało mi się panować nad łzami, to gdy tylko zapadałam w krótką drzemkę, budziłam się ze szlochem rozdzierającym nocną ciszę i mokrymi od łez policzkami. Bezsilność dopadała mnie w najmniej oczekiwanym momencie, gdy wspomnienia cudownego utraconego życia przecinały się z obrazem konającego w moich ramionach ojca.
Wtedy też powracało męczące mnie od miesięcy pytanie: co było gorsze? To, że nie potrafiłam pogodzić się z faktem, iż znalazłam się tu niesłusznie, czy to, że po nieustających żalach czy pretensjach do otaczającego mnie świata wciąż nie mogłam się pogodzić ze stratą najbliższej mi osoby? Jakiż to miało sens? Czym była niesłusznie wymierzona mi kara? Nauczką? Ale za co? Za to, że byłam przykładną, choć odrobinę rozpieszczoną, jedynaczką? A może to wszystko, co mnie spotkało, było karą za to, że nie zdołałam pomóc ojcu, kiedy mnie najbardziej potrzebował? Te rozważania, te bezsensowne pytania nie miały sensu, bo tata i tak umarł. Myśl o tym, że już nigdy nie spojrzę mu w oczy, że już mnie nie przytuli, sprawiała, że chciało mi się wyć na całe gardło. Zdawałam sobie sprawę, że im wcześniej pogodzę się z jego stratą, tym szybciej dojdę do siebie, ale nie byłam w stanie pozwolić mu odejść ze swojego życia, nawet za cenę – jakkolwiek absurdalnie mogło to w tej chwili zabrzmieć – własnego szczęścia bez niego…
Nie potrafiłam pogodzić się z jego odejściem, bo odkąd pamiętam, miałam tylko jego. Mama umarła na jakąś poważną chorobę, kiedy byłam zupełnie mała. Niewiele wiedziałam na temat jej śmierci, bo tata chciał mi oszczędzić szczegółów. Za to ojciec był przy mnie od zawsze i był dla mnie wszystkim. Kochałam go miłością bezgraniczną. A teraz nie było dnia, bym nie tęskniła za nim niemal do bólu. Po koszmarze, który był wspomnieniem naszego ostatniego spotkania i który wracał niemal każdej nocy zaraz po tym, jak udawało mi się zapaść w krótką drzemkę, ścierając łzy z policzków, na pocieszenie aż do świtu rozmyślałam o tym, co dobrego spotkało mnie w życiu. Dzięki temu byłam w stanie przetrwać w tym okropnym miejscu kolejny dzień.
Czasami moje wspomnienia sięgały do naprawdę odległych czasów. Ja z tatą w cyrku, uśmiechnięci od ucha do ucha. Albo my na plaży, zbierający muszelki i bursztyny. My w naszej rodzinnej fabryce. Ojciec odziedziczył małą cukiernię po dziadku i przemienił ją w prawdziwe imperium czekoladowej rozkoszy. Tam, za murami fabryki, zawsze czułam się świetnie i ilekroć przywoływałam te wspomnienia, czułam niezwykle przyjemne mrowienie w całym ciele, ekscytację małej dziewczynki, choć byłam już dorosła. Wracając do chwil dzieciństwa, czułam się wspaniale. Pamiętam, jak pracownicy fabryki opowiadali mi o najlepszej jakości ziarnach kakaowca, importowanych z naprawdę daleka, bo aż z Wybrzeża Kości Słoniowej, z których ku mojej uciesze powstawały pyszne czekoladki. Kochałam każde wspomnienie z tego cudownego dla mnie okresu, a każdy spędzony dzień z tymi właśnie ludźmi, którzy niegdyś byli dla mnie naprawdę ważni, celebrowałam i pielęgnowałam w swoim sercu. Owego czasu pracownicy fabryki byli bowiem dla mnie jak wielka rodzina, której w istocie nie posiadałam, bo nie miałam nikogo poza ojcem. Ci ludzie wtedy byli w stanie częściowo zapełnić mi tę wyraźnie odczuwalną pustkę spowodowaną brakiem matki i rodzeństwa. Pewnie głównie z powodu tej jedynej pustki, która jątrzyła dziurę w moim młodzieńczym sercu, planowaliśmy z Robertem gromadkę dzieci…
Dziś już trochę rzadziej rozmyślałam o swoim byłym narzeczonym. Robert był moim pierwszym i jedynym chłopcem, którego naprawdę kochałam. Znaliśmy się wiele lat i byliśmy niemal nierozłączni. Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce, a potem, wciąż nie odstępując się niemal na krok, stworzyliśmy, wydawać się mogło, cudowną nierozerwalną więź. Byliśmy w drugiej klasie liceum, kiedy oficjalnie zaczęliśmy nazywać się parą. Może w naszej relacji brakowało tych wszystkich „ochów” i „achów”, ale w tym z pozoru platonicznym i naprawdę czystym związku, który opierał się głównie na zaufaniu, trzymaniu się za ręce czy pocałunkach, wytrwaliśmy aż do studiów, a właściwe aż do tego feralnego dnia…
Robert studiował geodezję. Zapowiadał się z niego naprawdę świetny fachowiec. Myśleliśmy o otwarciu w przyszłości jego firmy. Mnie pochłonęła architektura krajobrazu. Może nie był to szczyt moich marzeń, bo jako mała dziewczynka chciałam zająć się firmą taty, ale uznałam, że nasze kierunki studiów się uzupełniały, więc przestałam snuć plany dotyczące produkcji łakoci. Jeszcze nie wiedziałam, jak w przyszłości miałabym pogodzić te dwie różne branże, ale byłam pewna, że coś wymyślę. Ważne, że mieliśmy z Robertem wspólne plany, które zdawały się wręcz idealne, bo były ściśle powiązane z naszymi zainteresowaniami. Życie było piękne, miało nam sporo do zaoferowania i wszystko wskazywało na to, że byliśmy dla siebie stworzeni. Zresztą chyba nie my jedni tak uważaliśmy.
Robert bywał w moim rodzinnym domu tak często, że tata, nazywając mojego chłopaka przyszłym zięciem, żartował sobie, że ten zna lepiej od kogokolwiek każdy zakamarek naszej wielkiej starej willi. Czasami, choć znał nasze plany, wspominał, że niebawem nadejdzie taki dzień, kiedy mój chłopak zasiądzie w zarządzie fabryki i że wspólnie z nim obejmie kierownictwo produkcji. W zasadzie nie wiedziałam, jak odbierał to sam Robert, bo unikaliśmy tego tematu, jakby nie istniał. Tymczasem tata wciąż snuł swoje przyszłościowe wizje, mawiając, że mojemu chłopakowi pozostało jedynie poznać tajne sekrety produkcji, unikalną, jedyną w swoim rodzaju recepturę naszej czekolady, by móc rozpocząć przygodę z rodzinnym biznesem. I stało się.
Robert połknął bakcyla. Zaskoczył mnie, bo wcześniej nie zdradził się ani słowem o potencjalnej zmianie planów. Cieszyłam się, bo wydawał się strasznie dumny. Był łasy na komplementy, którymi tata dość regularnie go raczył. Pozostawało więc i mnie zmienić plany. W zasadzie było mi to na rękę. Wolałam stać przy garach niż grzebać w ziemi. A potem było już tylko lepiej. Robert, choć nadal mnie zaskakiwał zmianą decyzji, często potrafił niemal cały wieczór opowiadać mi o swoich planach związanych z naszym rodzinnym biznesem. Na ogół byłam bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy, choć bywały dni, kiedy właśnie z tego powodu czułam się zaniedbywana. Czasami ogarniała mnie złość, bo Robert wydawał się tak pochłonięty nowym wyzwaniem, że w ogóle nie słuchał tego, co miałam mu do powiedzenia. Bywało, że nie okazywał mi dostatecznej uwagi, której potrzebowałam. Zupełnie jakby mnie nie dostrzegał. Stąpał po cienkim lodzie, ale kiedy zrozumiał, że przesadził, w ramach przeprosin przynosił mi kwiaty, zabierał na kolację, a potem… całował do utraty tchu. Nie ukrywam, że tę formę zadośćuczynienia lubiłam najbardziej, choć zawsze trzymałam rękę na pulsie. Zasady przede wszystkim.
Wspomnienia miłych chwil spędzonych z Robertem tu, w więzieniu, wywoływały w moim spragnionym bliskości i czułości ciele uczucie przyjemnego ciepła, które chwilę potem powoli zastępowała gorycz. Od śmierci ojca już nigdy więcej nie spotkałam się z narzeczonym. Początkowo podejrzewałam, że stało się coś złego. Obawiałam się, że może jego także niesłusznie oskarżono o coś, czego nie zrobił. Nie umiałam znaleźć lepszego wytłumaczenia nagłego braku kontaktu. Przecież Robert mnie kochał i pewnie nie umiałby o mnie, ot tak, zapomnieć czy w jednej chwili doszczętnie wymazać mnie ze swojego życia. A kiedy mijające dni zamieniały się w tygodnie, uwierzyłam, że narzeczony już mnie nie chciał i postanowił o mnie zapomnieć. Potraktował mnie jak śmiecia, bo tylko o śmieciu można tak łatwo zapomnieć. Potem był proces i całe to gówno z niego wynikłe, a moje poczucie wartości było już równe zeru. Chyba właśnie wtedy zrozumiałam zachowanie Roberta i jego podejście do naszej już nieaktualnej wspólnej przyszłości. To czas spędzony za kratami, te wszystkie dni, kiedy czekałam na jakąkolwiek próbę kontaktu z jego strony, na spotkanie – co z tego, że za szybą i ze słuchawką przy uchu – sprawiły, że powoli nakreślałam sobie w głowie odpowiedzi na pytania, które pojawiały się w moich myślach, a które wcześniej wypierałam.
Co sama czułabym na jego miejscu? Jak zachowałabym się, gdyby to właśnie jego skazano na lata więzienia? Czy byłabym tak bezwzględnie odważna i miałabym tak olbrzymi zapas sił, by zestarzeć się w samotności, czekając na kogoś, kto po latach spędzonych za kratami więzienia już prawdopodobnie nigdy nie będzie tą samą osobą? Nieraz zadawałam sobie to i inne pytania. Potem mnie oświeciło… Robert, podczas naszego jedynego spotkania na sali rozpraw w sądzie, wyparł się mnie, unicestwiając tym samym jedyną szansę na inny wynik toczącego się wobec mnie procesu. Właściwie to tylko zaprzeczył, co oczywiście mijało się z prawdą, że spotkał się ze mną tamtego wieczoru, gdy zamordowano mojego ojca. Nie wiem, jaki miał w tym cel, może zwyczajnie stchórzył? Ale tym samym straciłam jedyne alibi, jakie wówczas miałam. Właśnie wtedy pogrzebałam wiarę w ludzi i miłość, której byłam pewna aż do tamtej chwili. Jeszcze długo potem zastanawiałam się, dlaczego mężczyzna, z którym chciałam się zestarzeć, skłamał. Bo Robert, którego znałam, nie był tchórzem – tego akurat byłam pewna, choć przez moment i w to zwątpiłam.
Miałam mnóstwo czasu na wnikliwą analizę. Stwierdziłam, że Robert prawdopodobnie dbał o własne interesy. Z obawy, że pociągnę go za sobą i on także przeze mnie trafi do więzienia, po prostu skłamał. Bo przecież spotkałam się z nim tego wieczoru. Nalegał, bym została. Odmówiłam i jak przystało na dobrze wychowaną pannę, wróciłam do domu. Nie sądziłam, że wkrótce aresztują mnie jak największą zbrodniarkę. Robert, składając fałszywe zeznania, pozbawił mnie możliwości obrony. Częściowo może nie tyle rozumiałam jego postawę, co ją zaakceptowałam, ale jedno wciąż nie dawało mi spokoju. Coś, czego pomimo usilnych prób nie potrafiłam pojąć, a tym samym i zdobyć się na wybaczenie wobec kłamcy, jakim okazał się mężczyzna, który miał zostać moim mężem. Nie rozumiałam, dlaczego po ogłoszeniu wyroku Robert nie przyszedł do mnie, choćby ten jeden jedyny raz, i nie pożegnał się ze mną. Mogłam zrozumieć wszystko inne: kłamstwo podyktowane strachem czy nawet to, że z powodu wizji wiszącego nad moją głową wyroku, skazującego mnie na wiele lat więzienia, już nie chciał na mnie czekać, gdyż nie tego oczekiwał od życia. Ale zwyczajnie nie umiałam mu wybaczyć tego, że tak po prostu wyparł się mnie i tak szybko zapomniał o wszystkim, co było między nami. Należało mi się coś więcej…