- promocja
- W empik go
Do zobaczenia na Wenus - ebook
Do zobaczenia na Wenus - ebook
Dwoje nastolatków wybiera się w podróż do Hiszpanii, by poznać znaczenie miłości, śmierci i wszystkiego, co pomiędzy. Idealna lektura dla fanów książek Nicoli Yoon i Johna Greena oraz wszystkich, którzy pokochali film „Trzy kroki od siebie”.
Wzruszająca, emocjonalna podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na trudne pytania i jednocześnie piękna, bolesna opowieść o sile uczuć w obliczu ciężkiej choroby.
Mia urodziła się z wadą serca. Jest jednak coś, czego boi się bardziej niż śmierci – musi poznać swoją biologiczną matkę. Zanim podda się operacji zagrażającej życiu, postanawia wyruszyć w podróż do Hiszpanii, by dowiedzieć się, dlaczego została porzucona.
Kyle był zawsze duszą towarzystwa i imprezowiczem. Dopóki w wypadku samochodowym nie zabił swojego najlepszego przyjaciela. Miesiąc później, dręczony poczuciem winy, wspina się na szczyt wodospadu, gotowy do skoku. Za chwilę jednak pojawia się tam Mia, która grozi: jeśli ty skoczysz, ja też to zrobię.
W wyniku splotu okoliczności, tych dwoje nieznajomych wyruszy w podróż rozklekotanym kamperem, by znaleźć odpowiedzi, których desperacko potrzebują. Ucieczka przed policją, gonitwa do szpitala, budzące się uczucie i pytanie: po co wszechświat łączy ludzi, którzy wolą umrzeć niż dać sobie po raz kolejny złamać serce?
Już wkrótce ekranizacja powieści!
W rolach głównych Virginia Gardner oraz Alex Aiono. W wakacje film trafi na ekrany kin. W listopadzie będzie także dostępny na platformie Netflix.
TREŚCI WRAŻLIWE: próby samobójcze, depresja, śmierć bliskich osób, poczucie winy, porzucenie przez rodzica.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-316-7 |
Rozmiar pliku: | 971 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od początku było wiadomo, że nie zabawię na tym świecie zbyt długo. Czasem w myślach nazywam to za krótkim terminem przydatności do spożycia. Podejrzewam, że właśnie dlatego moja matka zostawiła mnie dwa dni po porodzie. A ponieważ nie ma mowy, żebym umarła, zanim zdobędę całkowitą pewność, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko osobiście ją o to zapytać, chociaż wiąże się to z przeprawą na drugą stronę Oceanu Atlantyckiego oraz ucieczką z domu.
Kiedy tylko stukot wysokich obcasów Katelynn, mojej matki adopcyjnej, cichnie w głębi korytarza, a zaraz po nim rozlega się skrzypnięcie drzwi wejściowych, biegnę do swojego pokoju i zaglądam pod łóżko. Tak, wciąż tam jest, moja vintage’owa walizka, którą rok temu kupiłam na wyprzedaży garażowej. Naszyte na obiciu z zielonej skóry flagi opowiadają o niesamowitych miejscach, których nazw nawet nie potrafię wymówić, nie wspominając o tym, że nigdy ich nie odwiedzę. Kładę walizkę na łóżku, przetrząsam swoją stronę szafy i pakuję wszystkie ciuchy: dwie pary spodni, trzy koszulki, szczęśliwy kardigan i dwa swetry, trochę bielizny, trzy zeszyty, kolorowe pisaki i najcenniejszą rzecz, jaką posiadam, czyli aparat fotograficzny. Chwytam jeszcze różowy wełniany szalik wiszący na drzwiach szafy jak gwiazdkowa girlanda, pocieram miękką tkaniną o policzek i chociaż wiem, że wiosna już nadeszła i nie będzie mi potrzebny, po prostu nie mogę zostawić go tu całkiem samego.
Kiedy go zdejmuję, przez pokój przemyka cień. Obracam się błyskawicznie i staję naprzeciw własnego przerażonego odbicia w szybie okiennej. Wrzeszczę i zaraz wybucham śmiechem. Zdaje się, że jestem nowicjuszką w kwestii ucieczek z domu, nie da się ukryć.
Chciałabym wierzyć, że moje serce samo postanowiło być inne, wyjątkowe i jedyne, że dlatego urodziłam się z co najmniej trzema wadami. Ale w sumie nie ma to większego znaczenia, ponieważ stworzyłam plan, plan idealny: dokładnie za rok i dwa dni wyruszę do Hiszpanii, by odnaleźć matkę. Pojedzie ze mną Noah, kumpel z zajęć z fotografii. Cóż, ten plan jest nieaktualny. Tym razem wylądowałam w szpitalu na dwa tygodnie, a lekarze zawyrokowali, że już nie można odwlekać operacji, ja się jednak z nimi nie zgadzam. I nie zmienię zdania. Chyba nic nie rozumieją, ale już jakiś czas temu przestałam się tłumaczyć.
Nie boję się umierania. Tę umiejętność dostaje się w dniu narodzin. Ale boję się operacji, boję się, że otworzą mi serce, chociaż nie mam nikogo, kto by się przejmował jego stanem. Sorki, mnie możecie od razu skreślić.
Rothwellowie nie pozwalają mi za często podróżować, o wyprawach na inny kontynent nawet nie wspominając, co znaczy, że z chwilą, gdy w niedzielę wsiądę na pokład samolotu lecącego do Hiszpanii, zyskam oficjalny status uciekinierki, jednej z tych, których nazwiska pojawiają się w komunikatach o zaginionych osobach. Zostały mi dwa dni, żeby znaleźć kogoś, kto zechce i akurat będzie mógł ze mną polecieć. Serce tłucze mi się o żebra. Szybko łykam tabletkę, chociaż lekarze przestrzegali, że można je zażywać tylko sytuacjach awaryjnych. Nie zamierzam ryzykować nawrotu, na pewno nie teraz.
Zamykam walizkę i zapisuję sobie w myślach listę potrzebnych dokumentów. Sfałszowana zgoda rodziców na podróż, odhaczone. Akt urodzenia, odhaczone. Podrobiony paszport, odhaczone. Prawdziwy paszport. Ups, o mały włos bym zapomniała. Wdrapuję się na krzesło, z niego na biurko, błagając w myślach, żeby się nie przewróciło, wyciągam rękę i przesuwam wzdłuż górnej części szafy. Noah, mój kumpel, który miał ze mną jechać, ukrył paszport w tym miejscu, żeby rodzice go nie zabrali. Wspinam się na palce, sięgam głębiej, macam – nic, nie licząc wielgachnych kłębów kurzu.
Klękam i układam stos z podręczników z ostatniej klasy do edukacji domowej, które już nie będą mi potrzebne. Ostrożnie wdrapuję się na nie i sięgam najdalej, jak tylko się da. Dokładnie w chwili, gdy moje palce wreszcie natrafiają na szorstką okładkę, rozlega się skrzypnięcie drzwi wejściowych. O-o. Łapię paszport i szybko schodzę z góry złożonej z książek, biurka oraz krzesła i zeskakuję na podłogę.
W korytarzu słychać głośne kroki, nie rozpoznaję ich jednak. Rzucam walizkę na podłogę i nogą wsuwam pod łóżko. Dokładnie w tej samej sekundzie drzwi do pokoju się otwierają.
– Mia, Mia, nie uwierzysz, co się stało w szkole! – wrzeszczy Becca, wpadając do środka jak wystrzelona z procy. Becca to moja młodsza siostra, również adoptowana, i współlokatorka oraz – tak się składa – moja najulubieńsza osoba pod słońcem.
Wypuszczam wstrzymywane powietrze.
– Ale mnie wystraszyłaś.
Becca rzuca plecak na podłogę, zatrzaskuje drzwi piętą i podbiega do mnie.
– Nie poszłam na zajęcia wyrównawcze. No, po prostu musiałam ci powiedzieć. Pamiętasz tamtą dziewczynę, która w trzeciej klasie nazwała mnie debilem? No to dzisiaj oblała z anglika. I… – urywa nagle, wlepia wzrok w paszport w mojej dłoni, następnie wbija we mnie swoje małe błagalne oczy. – Wyjeżdżasz?
– Już o tym rozmawiałyśmy – odpowiadam najbardziej kojącym tonem, na jaki potrafię się zdobyć. – Nie pamiętasz?
Kręci głową, a zaszklone oczy mówią mi, że nie, nie pamięta. Becca urodziła się z łagodnym upośledzeniem funkcji poznawczych, niektóre sprawy po prostu jej umykają. Pewnie dlatego mieszkamy razem w tym pokoju, u rodziny, z którą żadnej z nas nie łączą więzy krwi. Biologiczni rodzice postanowili jej się pozbyć, gdy problem stał się zbyt zauważalny. Miała wtedy pięć lat.
Obejmuję dłońmi jej miękką piegowatą twarz i się uśmiecham. To zawsze ją uspokaja.
– Chcę zrobić zdjęcia zorzy polarnej, pamiętasz? – szepczę. – To nasza tajemnica, nie możesz nikomu powiedzieć, nigdy. – Krzyżuję palce, podnoszę je do ust i kiwam głową: nasz sekretny znak, którego nauczyłam się w Świętym Hieronimie, ośrodku, w którym dorastałam.
Becca uśmiecha się od ucha do ucha, niesamowicie podekscytowana, a mnie jest strasznie przykro, że ją okłamuję, ale nauczyłam się lata temu, że o pewnych sprawach lepiej nikomu nie mówić, tylko wtedy są bezpieczne. Poza tym jak miałabym jej powiedzieć, że nie wrócę? Zresztą to chyba nieważne, Becca już skupiła całą uwagę na widoku za oknem.
– Popatrz – mówi, wyglądając na ulicę. – To ten chłopak z drużyny futbolowej. Ten, który zabił Noaha.
Z trudem udaje mi się powstrzymać od szlochu.
– Becco, nie mów tak. – Marszczę brwi. Napełnia mnie smutkiem nie tyle śmierć Noaha, co myśl o cierpieniu tych wszystkich ludzi, którzy zawsze będą o nim pamiętać. – To był wypadek. – Podchodzę do okna i widzę chłopaka wychodzącego z domu naprzeciwko. – Nie wyobrażam sobie, jak on się czuje. – Właściwie to sobie wyobrażam, bo myślałam o tym nieskończoną ilość razy. Jak on będzie z tym żył?
Ma na imię Kyle i chociaż był najlepszym przyjacielem Noaha, nigdy się nie poznaliśmy. Adopcyjni rodzice właściwie nie pozwalają mi wychodzić z domu, chyba że na wizyty u lekarza, niedzielną mszę, zajęcia z fotografii i czasem poranny spacer. Josh, który mieszka w tamtym domu, też był w samochodzie. Podobno jest w kiepskim stanie.
Patrzę na Kyle’a, który stoi bez ruchu na naszej wąskiej uliczce, zapatrzony w pustkę, jakby czas się dla niego zatrzymał, i próbuję sobie wyobrazić, o czym przed chwilą rozmawiał z Joshem, co się między nimi wydarzyło.
– Co on robi? – pyta Becca, ciągnąc mnie za rękaw. – Czemu tak stoi?
Trudno stwierdzić z tej odległości, ale wydaje mi się, że jest bliski płaczu. Patrzy w prawo, w stronę centrum, potem w lewo, gdzie rozciągają się lasy. Powoli, jakby oszołomiony, rusza w tamtym kierunku, lekko utykając, z plecakiem niedbale zarzuconym na ramię, patrząc prosto przed siebie.
– Mia, dokąd on idzie? Co zamierza zrobić? O co chodzi?
Nie mam czasu wymyślić przekonującej odpowiedzi, bo w tym momencie na ulicy pojawia się autobus, mija nasz dom i zatrzymuje się dokładnie przy Kyle’u. Na chwilę tracimy go z oczu, a gdy autobus rusza, chodnik jest pusty.
Becca rzuca mi zdziwione spojrzenie.
– Wsiadł do tego autobusu? Mia, dlaczego pojechał tą linią? Można nią dotrzeć tylko do wodospadu. O tej godzinie nikt tam nie jeździ.
Ma rację, chyba że Kyle zamierza zrobić to, czego jednak, mam nadzieję, wcale nie zrobi. Oczywiście nie dzielę się z Beccą tym przypuszczeniem, ale w środku zaczynam cała się trząść. Wyglądał na zdesperowanego. Nie, bardziej. Nieraz widziałam ten pusty wzrok na ostrym dyżurze – do kompletu z bandażami na nadgarstkach bądź pompowaniem żołądka. Muszę sprawdzić, czy nic mu się nie stanie. Muszę to zrobić dla Noaha. Nie chciałby, żeby coś złego spotkało jego kumpla. Przysuwam się bliżej do okna, patrzę na oddalający się autobus.
– Mia, chcesz pograć w scrabble?
Becca najwyraźniej przeszła do innych spraw, ale ja nie. Intensywnie myślę, jakim sposobem wydostać się z domu tak, by nikt nie zauważył. Drzwi nie wchodzą w rachubę, toteż otwieram okno i włażę na parapet.
– Co ty robisz? – Becca podskakuje z podekscytowania. – Ja też chcę! Chcę iść z tobą!
Znów obejmuję jej twarz obiema dłońmi i patrzę prosto w oczy.
– Becco, posłuchaj uważnie. Jeśli nie wrócę na kolację, powiesz panu Rothwellowi, że zadzwonił do mnie lekarz i kazał zrobić jakieś badania, i nie wiem, ile mi zejdzie, jasne? Muszę porozmawiać z tym chłopakiem.
Becca z powagą kiwa głową, lekko się krzywiąc, co znaczy, że zrozumiała. Przy odrobinie szczęścia będzie pamiętać moje słowa wystarczająco długo, by mnie kryć. Krzyżuję palce, robię nasz znak.
– Pilnuj domu, okej?
Znowu kiwa głową i uśmiecha się z zadowoleniem.
Kiedy moje stopy dotykają trawnika, zamyka okno i pokazuje kciuki.
Jakie są możliwości? Samochodu nie mam, ukraść też nie mogę, bo i tak nie potrafię prowadzić. Droga pieszo zajmie ponad dwie godziny. Autobus jeździ tylko trzy razy dziennie. Jedyna opcja to rower Bekki leżący na trawniku. Jeśli ktoś z rodziny zobaczy, jak pędzę w stronę lasu na rowerku ozdobionym różowymi wstążkami, z koszykiem dla lalki przyczepionym przy kierownicy, jak nic zadzwonią do opieki społecznej i przypną mnie pasami do szpitalnego łóżka, dlatego modlę się o dar niewidzialności.
Wskakuję na rower i zaczynam pedałować, nie oglądając się za siebie.
Autobus jest już daleko, właśnie znika za zakrętem. Uda mi płoną od mocnego naciskania pedałów i błagam moje popsute serce, żeby jeszcze trochę wytrzymało, pozwoliło mi na zrobienie czegoś dobrego, dzięki czemu moje życie nabierze sensu, zanim ostatnim uderzeniem wystrzeli mnie z tej planety w kosmiczną pustkę.
Być może mam lepsze zadatki na giganciarę, niż mi się zdawało.KYLE
Jestem tym gnojem, który miesiąc temu zabił najlepszego przyjaciela, z drugiego zaś zrobił kalekę. W sumie dopiero teraz dowiedziałem się o Joshu. Wyszedł ze szpitala tydzień temu, a ja przez ten czas nie mogłem się zebrać, żeby go odwiedzić. Wiem, palant ze mnie, ale szczerze, nie byłem w stanie nawet spojrzeć mu w oczy. Jego matka właśnie mi powiedziała, że być może już nigdy nie będzie chodził. Wciąż nic nie wiadomo.
To chyba tłumaczy, co robię w tym autobusie. Nie mogę wrócić do domu.
Nie ma mowy, żebym powiedział mamie. To ją dobije. A nie mogę też zachowywać się jak gdyby nigdy nic, kiedy jedno życie zabrałem, a drugie zniszczyłem. Tak się nie da.
Autobus podskakuje na wyboju, co wyrywa mnie z piekielnych rozmyślań i przywraca do tu i teraz. Siedzę na samym końcu w rozklekotanym pojeździe. Serce chyba zaraz mi pęknie. Sprawdzam, po raz piąty, że pas mam zapięty i próbuję przekonać palce, żeby przestały tak mocno zaciskać się na siedzeniu.
Wychylam się, żeby sprawdzić, dokąd jedziemy i zauważam, że kierowca przygląda mi się we wstecznym lusterku. Jego czarne oczy pod gniewnie ściągniętymi brwiami raz po raz przeskakują między drogą a mną. Jestem jedynym pasażerem, a blizny na ramionach i twarzy raczej nie pozwalają mi wtopić się w tło, ale typ zachowuje się bezczelnie.
Zapadam się na siedzeniu, próbując zniknąć. Sprawdzam godzinę na telefonie. Piąta trzydzieści. Dokładnie trzydzieści jeden dni, dwanaście godzin i dwadzieścia pięć minut od chwili, gdy spowodowałem ten koszmarny wypadek.
Wcześniej nie cierpiałem matmy, ale teraz nie mogę się powstrzymać od dodawania. Kolejna sekunda, kolejna minuta, kolejna godzina to kolejna sekunda, minuta i godzina, które ukradłem Noahowi. Nie wspominając o tym, że Josh już nigdy nie będzie chodził. Gdyby tylko padło na mnie. Akurat gdy żołądek znów ściskają mi znajome mdłości, telefon wibruje w mojej dłoni.
To Judith. Niech się nagra na pocztę głosową. Nie mogę z nią rozmawiać, nie teraz. Może dziwnie to zabrzmi, ale to tak, jakbym zdradzał dawnego siebie, tamtego Kyle’a. Judith była jego dziewczyną, nie moją.
Muszę jakoś uspokoić rozedrgany umysł, wyciągam więc szkicownik i rysuję wyrzutka siedzącego w autobusie. Przez pięć czy sześć minut udaje mi się utrzymać myśli na dystans. Rysunek mógłby być lepszy, ale przynajmniej czuję się prawie normalnie. I akurat, gdy zaczynam marzyć, modlić się, tęsknić, żeby ten autobus jechał dalej i nigdy się nie zatrzymał, kierowca skręca i zwalnia. Ostatnio wszystkie moje życzenia się na mnie mszczą. Zapisuję w pamięci: wyszukać w internecie hasła „klątwa”, „złe oko”, „lampa Aladyna na opak”.
Autobus hamuje dosłownie naprzeciwko jednej z tych wielkich drewnianych tablic oznaczających wejście do parku, w którym byłem tyle razy: Wodospady Noccalula. Chwytam plecak, wrzucam szkicownik do środka i ruszam przejściem między fotelami. Kierowca, który otworzył tylko przednie drzwi, wciąż gapi się na mnie spode łba, nawet nie udaje dyskrecji. Przez niego ręce mi zwilgotniały. Mijam go ze wzrokiem wbitym w stopnie, ale jemu najwyraźniej niespieszno, żeby się ze mną pożegnać.
– Hej, chłopcze. Dokąd to o tej porze? Ktoś po ciebie podjedzie?
Rzucam mu spojrzenie pod tytułem: „A co ci do tego?”.
– To ostatni autobus. – Ściąga brwi jeszcze mocniej. – Nie wiedziałeś?
Staram się z całych sił zachowywać jak gdyby nigdy nic, chociaż czuję się jak kosmita w ludzkiej skórze.
– A, to… Nie, proszę się nie martwić, spotykam się ze znajomymi z drużyny futbolowej. – Wskazuję na plecak z lekkim uśmiechem. – Będziemy nocować w lesie. – Następnie przykładam palec do blizny na łuku brwiowym i z wymuszonym wyszczerzem należącym do dawnego Kyle’a dodaję: – I zapewniam, że wiemy już co nieco o survivalu i wyciągnęliśmy wnioski. Już nie boksujemy się z niedźwiedziami, tyle panu powiem.
Twarz kierowcy jest nieruchoma, zastygła, poważna, tak bardzo, że przechodzą mnie ciarki. Dobra, nie spodobał mu się mój tekst, rozumiem. Josh i Noah byliby zachwyceni. Uśmialibyśmy się, jak nie wiem. Jak zawsze. Ale to już nie wróci. Noah nigdy więcej się nie zaśmieje. Znowu czuję mdłości, szarpie mi bebechami.
Zbiegam po stopniach tak szybko, na ile pozwala obandażowane kolano. W chwili, gdy moje stopy dotykają ziemi i słyszę ryk wodospadu, nawiedza mnie niezwykła jasność umysłu, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Nagle widzę wszystko bardzo wyraźnie i już wiem, że przywiodła mnie tu dzisiaj niewidzialna siła, bym mógł zapłacić za to, co zrobiłem. Po raz pierwszy od dawna udaje mi się zrobić pełen wdech. Drewniana tabliczka głosi: „Wodospad 500 metrów”. Idę za strzałką, zanurzam się w najbujniejszej części lasu. Silnik autobusu nadal pracuje na jałowym biegu, jakby się zastanawiał. Mija prawie minuta i dopiero wtedy słyszę, jak koła szorują po piaszczystej drodze i wreszcie kierują się w stronę autostrady.
Podciągam suwak skórzanej kurtki. Jak na wiosnę w Alabamie powietrze nadal jest chłodne. A może tylko mi się wydaje. Spoglądam w górę. Ogromne drzewa zdają mi się przyglądać, wskazują na mnie konarami, jakby uradowane, że są jedynymi świadkami mojego końca. Monotonny ryk wodospadu przyciąga mnie jak Magneto za sprawą supermocy. Dziwne, ale z każdym krokiem czuję się coraz bardziej zdeterminowany i jednocześnie też coraz bardziej odrętwiały, jakby już coś we mnie umarło. Wszystkie elementy wpadają na swoje miejsca, jak w zagadce, w której trzeba uzupełnić już tylko jeden fragment, by ujawniły się wszystkie, nawet najwstydliwsze, sekrety. Spomiędzy opadłych liści wyglądają zielone pędy. Kończy się jedno życie, zaczyna kolejne.
Myślę o tych, których zostawię. Znam Josha, postąpiłby tak samo. Jude znajdzie sobie kogoś, kto znów będzie ją rozśmieszał, lepszego chłopaka, jakim ja nigdy nie mógłbym być. A rodzice… Cóż, przynajmniej nie będą musieli po kres swoich dni oglądać słowa „wina” wypalonego na każdym centymetrze mojej skóry, chociaż wiem, że nie zgodziliby się z wydanym przeze mnie wyrokiem. Nie będą musieli ciągać mnie po terapeutach, tłumaczących bez końca, że powinienem przestać czuć się jak ostatni gnojek, którym przecież jestem. Równie dobrze mogliby przekonywać pchłę, że jest superbohaterką. Wykluczone. Jestem gnojem i kropka. Reszta to kłamstwo.
W głębi serca wiem, że ofiaruję im wolność. Poza tym może spotkam Noaha. Może poproszę o wybaczenie. I może nawet je uzyskam.MIA
Nie wiem, jak długo już pedałuję, ale kiedy wreszcie docieram do parku, promienie słońca nadal przesączają się przez korony klonów. Już kiedyś tu byłam. Zeszłej jesieni, na pikniku z Rothwellami. Pracownik socjalny uznał, że „rodzinne aktywności” wyjdą nam na dobre.
Ale to była totalna katastrofa. Bliźniaki się pobiły, Becca zgubiła się w lesie, a kiedy jej szukaliśmy, parka zdziczałych świń zakosiła nam lunch. Ale dzięki tym poszukiwaniom, trwającym dobre dwie godziny, znam tutejsze lasy jak własną kieszeń. Opieram rower o drewnianą tablicę wskazującą drogę do wodospadu i ruszam biegiem, najszybciej jak potrafię. Nogi drżą mi z wysiłku, z braku kondycji, ale przede wszystkim ze strachu. Rozglądam się na wszystkie strony, ale Kyle’a ani śladu. Błagam serce, żeby się uspokoiło, ale ono uparcie wali o żebra.
– Kyle! – wołam raz po raz co sił w płucach.
Odpowiada mi tylko szum wody w oddali. A może Kyle przyjechał po prostu na spacer? Może chce być sam? Może wybrał się na dziko rosnące szparagi? Dosłownie kilka dni temu pan Rothwell przyniósł pęczek z lasu. A jeśli Kyle się przerazi, że wykrzykuję jego imię jak opętana i jutro stanę się sensacją miejscowej prasy?
Kiedy się denerwuję, za dużo myślę. Czasem aż mnie męczy słuchanie tego, co się dzieje w mojej głowie.
Idę dalej, ledwo dyszę. Nagle rozlega się przenikliwy wrzask jastrzębia. Podnoszę głowę. Przefruwa tuż nade mną, jak ostrzeżenie, zły omen. Wypełnia mnie aż nazbyt dobrze znane poczucie zagrożenia. Mam niedobre przeczucie i chociaż bieganie to jedna z tych rzeczy, które są mi surowo zakazane, zwłaszcza od ostatniego pobytu w szpitalu, muszę na chwilę o tym zapomnieć. Błagając w myślach, żeby nowe tabletki dały radę, ruszam biegiem, wciąż raz po raz wykrzykując jego imię.
– Kyle! Kyle! Kyyyyyyyyle!
Raczej mnie nie słyszy. Ryk wodospadu przybiera na sile. Przestaję myśleć, tylko biegnę i biegnę, aż wreszcie między dwoma wielkimi bukami dostrzegam gigantyczny rwący strumień.
Kyle też tam jest, wychyla się nad krawędzią, wpatrzony w rozpędzoną wodę, jedną dłoń zaciska na chybotliwym ogrodzeniu. Nie, nie, nie, błagam, nie rób tego. Z trudem łapiąc oddech, zatrzymuję się, wciągam w płuca tyle powietrza, ile tylko mogę i krzyczę:
– Nie! – Ale on chyba nie słyszy.
Jezu. Znów ruszam biegiem, ale nie zdążę, o ile w ogóle zdołam tam dotrzeć. Muszę zrobić coś drastycznego. Jeszcze raz przystaję, robię głęboki wdech, błagam wiatr, drzewa i cały las, by poniosły mój głos do niego i drę się, jak jeszcze nigdy dotąd, jak jeszcze nikt nigdy nie krzyczał.KYLE
Mówią, że czas leczy rany, ale nie mówią, co się dzieje, gdy czas postanawia się zatrzymać, gdy każda sekunda ciągnie się jak godzina, a każda godzina trwa tyle co całe ludzkie życie.
Spoglądam w dół. Trzydzieści metrów poniżej moich stóp woda tłucze o skały, jakby usiłowała przerobić je na piaskowiec. Ogłuszający ryk zderza się ze strumieniem moich myśli. Cały się trzęsę i wcale nie z zimna. Nie wiem, co przeraża mnie najbardziej: czy to, że sam zmienię się w piaskowiec, czy to, że pozostanę żywy.
Myśli wirują w oszałamiającym tempie. Niektóre wołają, żebym dłużej się nie wahał, żebym się poddał, inne ciskają obelgami, wyzywają mnie od tchórzy, jeszcze inne namawiają, bym zapłacił za swoje czyny, ale widać moja dłoń jest głucha na ich głosy, ponieważ nadal zaciska się na żelaznym pręcie ogrodzenia.
Myślę o szkodach, których narobiłem: Noah pod ziemią, Josh na wózku, życie naszych rodziców w strzępach… Myślę o wszystkich osobach, którym nie jestem w stanie spojrzeć w oczy, a moja ręka powoli poluźnia ucisk.
Najpierw najmniejszy palec. Jeśli istnieje Bóg, proszę go o wybaczenie. Teraz palec serdeczny. Zaraz, jeśli istnieje Bóg, to bardzo proszę, by złożył rezygnację. Tworzenie chyba nie jest jego najmocniejszą stroną, w każdym razie tworzenie świata choć do pewnego stopnia znośnego.
Teraz palec środkowy. Słyszę, jak mi zęby szczękają.
Muszę jeszcze tylko oderwać kciuk i palec wskazujący i będzie po wszystkim.
Przesuwam jedną stopę do przodu, gotów poddać się sile grawitacji.
– Pomocy!
Okrzyk przerażenia miesza się z hukiem wodospadu. Czy to ja krzyczałem? Nie odrywam wzroku od przepaści w dole. I znowu:
– Pomocy, błagam!
Słowa wytrącają mnie z transu, ląduję z powrotem na skraju ogromnego wodospadu, zawieszony nad otchłanią dosłownie na dwóch palcach. Co ja, do licha, wyprawiam? Dłoń zaciska się na pręcie. Cofam się, aż uderzam mocno plecami o ogrodzenie. Szukam źródła głosu.
Opodal, na polanie widocznej między dwoma drzewami, stoi jakaś dziewczyna. Chwieje się i osuwa na ziemię. Przeskakuję przez ogrodzenie i biegnę najszybciej jak się da na drżących nogach.
Już ją widzę, leży na ziemi, z ramionami złożonymi na piersiach i kolanami skręconymi w bok. Chyba jest w moim wieku, może trochę młodsza. Klękam obok niej. Lśniące kasztanowe włosy częściowo zasłaniają jej twarz. Jest drobna i krucha.
– Hej – mówię szeptem, jakby od normalnego brzmienia głosu mogła się rozsypać na kawałki.
Nie reaguje. Odsuwam jej włosy, widzę, że oddycha. Na szyi ma mały medalik z Matką Boską, jej skóra jest tak jasna, że wydaje się wręcz nieprawdziwa, rysy są delikatne. Wszystko w niej jest delikatne, subtelne, kruche. Gdyby miała bardziej spiczaste uszy, mogłaby uchodzić za Arwenę, księżniczkę elfów.
– Hej, hej – powtarzam. – Słyszysz mnie?
Nie mam odwagi jej dotknąć. Odsuwam kosmyk z jej czoła. Bierze gwałtowny wdech, napręża się, jakby z bólu. Jej rzęsy drżą, powieki powoli się otwierają, ale wydaje się nieobecna. Rozgląda się dookoła oszołomiona, patrzy na mnie, ale jakby przeze mnie, jakby mnie nie widziała.
– Hej – mówię nadal szeptem. – Wszystko w porządku?
Teraz jej oczy są szeroko otwarte, nasze spojrzenia się spotykają. Ma zdezorientowaną, nawet trochę wystraszoną minę.
– Spokojnie. Już dobrze. Zemdlałaś. Lepiej się czujesz?
Elfka przytakuje.
– Okej, a dasz radę wstać?
Podpiera się na łokciu, próbuje, ale bez powodzenia.
– Czekaj, pomogę ci. – Wsuwam ramię pod jej kark i ostrożnie zaczynam ją podnosić. Unika mojego wzroku. Kładzie jedną rękę na ziemi, spogląda na nią, i nagle zrywa się na równe nogi. Odskakuje do tyłu, dziko potrząsając ramieniem, drze się jak wariatka, jakby przyśnił jej się koszmar.
– Zabierz to, zabierz to ode mnie!
Dopiero po chwili orientuję się, o co chodzi. Po jej ramieniu przemyka jaszczurka, chyba jeszcze bardziej przerażona od niej. Biedactwo spada na ziemię i czmycha.
Dziewczyna milknie, minę ma speszoną.
– Przepraszam. Zwykle nie reaguję tak histerycznie – mówi. – Jak byłam mała, jaszczurka wlazła mi w nocy do łóżka i może teraz nie brzmi to przerażająco, ale uwierz, kiedy ma się pięć lat, takie doświadczenie może spowodować prawdziwą traumę, poza tym… – Hmm, ile słów jest w stanie wypowiedzieć człowiek na jednym wydechu? Przyciska dłoń do piersi, jakby coś ją bolało. – Nie czuję się najlepiej, a w okolicy chyba nie ma zbyt wielu osób, które mogłyby mi pomóc, dlatego nie mam wyjścia, muszę cię poprosić, żebyś odprowadził mnie do domu.
Co z nią? Bo na pewno coś nie tak.
– Szybko doszłaś do siebie, nie uważasz? – rzucam.
– Bardzo słuszna uwaga. Pewnie dlatego tak mi się teraz kręci w głowie.
– Ludzie raczej nie krzyczą, gdy mdleją.
– Nie?
– Nie.
– No, ten, ja… mam padaczkę.
Niesamowite, wszystko zmyśla, i to na bieżąco. Kłamie jak z nut. Czuć z daleka. I to nie koniec:
– Zawsze czuję, że zaraz zemdleję, a ponieważ mnie to przeraża i w ogóle, to zaczynam krzyczeć. Poza tym pomyśl tylko, gdybyś mnie nie znalazł, leżałabym tutaj nie wiadomo jak długo. Pewnie pożarłoby mnie jakieś dzikie zwierzę. Na tablicy przy wejściu jest napisane, że żyją tu kojoty, rysie, wilki, a nawet aligatory.
Moja babcia zawsze powtarza, że jeśli nie masz nic miłego do powiedzenia, to się nie odzywaj, dlatego tylko przyglądam się dziewczynie spokojnym, chłodnym wzrokiem.
– Nie prosiłabym o pomoc, gdyby istniał inny sposób, w dodatku nawet się nie znamy, a ty możesz być seryjnym mordercą, kto to wie, ale nie dam rady wrócić sama.
Gdyby była Pinokiem, jej nos wypełniłby dzielącą nas przestrzeń.
– To zadzwoń po rodziców – odpowiadam, starając się wyglądać spokojnie, wbrew temu, jak się czuję.
– Nie mogę. Są bardzo biedni, nie mają telefonu.
Dziewczyna naprawdę słabo kłamie, ale w sumie jej kurtka i spodnie, założone na lewą stronę, rzeczywiście wyglądają jak dary z Armii Zbawienia, a skarpetki prześwitujące z dziurawych sneakersów trudno uznać za przejaw indywidualnego stylu.
– Zadzwonię po karetkę – mówię. – Zawiezie cię do domu.
– Nie, proszę, nie rób tego. – Robi przerażoną minę. – Karetka kosztuje fortunę.
Milczę.
– Błagam, tylko do granicy miasta, a potem poproszę kogoś innego, żeby mi pomógł.
Kurwa, czego ona ode mnie chce? Zastanawiam się, czy w ogóle jest prawdziwa, może to dręcząca turystów zjawa-rezydentka parku Noccalula.
– Czy ja serio wyglądam jak duch? – mówi, chichocząc.
Kurde, albo ta laska ma zdolności paranormalne, albo głośno myślałem.
Widzę, że zerka w bok, podążam za jej wzrokiem i stwierdzam, że miejsce, w którym „zemdlała”, to jedyny punkt, z którego widać wodospad, a precyzyjniej rzecz ujmując, jedyny punkt, z którego widać miejsce, w którym ja stałem przed chwilą. Spostrzega, że się zorientowałem i zagryza wargę.
Mam dosyć ukrywania gniewu. Brawa dla siły jej wyobraźni, bez dwóch zdań, i pewnie ma dobre intencje, ale w tej chwili towarzystwo innych ludzi to ostatnie, czego chcę.
– Zrób mi przysługę – mówię – i idź do domu.
– Nie.
– Dobra. – Ruszam w stronę wodospadu. – Rób, co chcesz, mnie to wisi, tylko zapomnij o moim istnieniu, jasne?
Chcę zostać sam. Nadal nie mam pojęcia, co robić, w każdym razie powrót do miasta jest wykluczony. W tej chwili pragnę tylko spokojnie pomyśleć. Ale gdzie tam, już słyszę jej kroki.
– Zaczekaj chwilę, proszę.
Zaczyna poważnie mnie wkurzać.
– Pilnuj swoich spraw.
– Ty też jesteś moją sprawą. Nie rozumiesz? Jeśli pozwolę ci zrobić to, co zamierzałeś, nigdy sobie nie wybaczę.
– Wracaj do domu.
Odpycham ją i idę dalej. Jestem od tej dziewczyny znacznie wyższy i bez trudu zostawiam ją daleko w tyle. I kiedy już mi się wydaje – po raz drugi – że się jej pozbyłem, dogania mnie, staje twarzą do mnie i idzie dalej tyłem.
– Ostrzegam. Jeśli skoczysz, ja też skoczę. A cierpienie, które sprowadzisz na siódemkę moich sióstr i braci oraz na moich biednych rodziców, cóż, pójdzie na twój rachunek.
Cios poniżej pasa.
– Zjeżdżaj – cedzę jadowicie. – I nie zapomnij wziąć leków.
Ponownie spycham ją z drogi i idę dalej. Od wodospadu dzieli mnie tylko kilka metrów. I oto Elfia Księżniczka aka Zmora z Koszmarów rusza biegiem w jego stronę.
Aż mnie zatyka. Wbija mnie w ziemię, mogę tylko patrzeć, co będzie dalej.MIA
O Boże, co ja wyprawiam? Przez całe życie nie nabiegałam się tyle co tego popołudnia. Kiedy docieram do żelaznego ogrodzenia oddzielającego las od niebezpiecznego skalnego występu, ledwo oddycham, jakby dwie gigantyczne łapy ściskały moje płuca. Oglądam się przez ramię. Kyle nie rusza się z miejsca. Sądząc po wściekłym wyrazie oczu, zamierza mieć ostatnie słowo. Jeśli jednak postanowi skoczyć, wystarczy mu dosłownie parę sekund, by znaleźć się na skalnym występie. Dobra, muszę iść na całość, bo inaczej nie potraktuje mnie poważnie. Przechodzę przez ogrodzenie, opieram się o nie plecami i bardzo mocno zaciskam dłonie na metalowej siatce.
O rany, widok jest równie wspaniały jak przerażający. Woda opada ze skał w kilku miejscach, z różnych wysokości, a wszystkie te pojedyncze strumienie łączą się w jeden ogromny wodospad dokładnie naprzeciw mnie. Półka pod moimi stopami jest wąska, trochę zbyt wąska jak na mój gust. Jeden nieostrożny krok i polecę w przepaść.
Zerkam przez ramię dosłownie na sekundę, ale to wystarczy, by odczytać wyraz twarzy Kyle’a. Oczy ma szeroko rozwarte, ziejące tą upiorną pustką charakterystyczną dla kogoś, kto znalazł się w pułapce i nie widzi z niej wyjścia (wiele, wiele razy widywałam coś takiego w szpitalu, u rodziców, którym powiedziano, że ich dziecko już nie odzyska przytomności).
Rzucam mu groźne spojrzenie, próbuję ukryć drżenie kolan.
– Nie podchodź! – wrzeszczę, z trudem przebijając się przez ryk wodospadu.
Kyle kręci głową, mocno marszcząc brwi, po czym rusza w moją stronę.
– Stój i się nie ruszaj. Jeszcze jeden krok, a skoczę, przysięgam! – krzyczę co sił w płucach.
I w tej samej chwili ziemia porusza się pod moimi stopami. Wielki głaz, na którym stoję, zaczyna ustępować i nagle, zanim zdążę uskoczyć, po prostu znika, a ja spadam w nicość.
– Aaaa!
Zaciskam palce na siatce ogrodzenia, lecz zarzuca mnie w bok i prawa ręka puszcza. Wiszę teraz tylko na jednej.
– Pomocy! – drę się, a gardło mam w strzępach i nawet nie słyszę własnego głosu w tym ogłuszającym ryku rozpędzonej kipieli. Gdzie jest Kyle? Widzę tylko wodę i skały w dole. Moje płuca zaraz odmówią posłuszeństwa. Zamykam oczy i zaczynam się modlić.
Kiedy myślę o matce, której nie będzie mi dane poznać, i o Becce, z mojego wnętrza dobywa się przejmujący skowyt i już mam wybuchnąć płaczem, ale nagle ktoś chwyta mnie za ramię i podnosi. Rozwieram powieki. Oczy Kyle’a są przepełnione grozą i konsternacją, ale jednocześnie tak pełne życia, że to aż boli.
– Daj mi drugą rękę! – woła.
Udaje mi się zaczepić wolną dłonią o jego dłoń. Kyle podciąga mnie i sadza na skalnej półce, po czym wstaje, trzymając się siatki.
– Dobra – mówi, wyciągając do mnie rękę – spadamy stąd.
Podciąga mnie do pozycji stojącej i pomaga mi przejść na drugą stronę ogrodzenia. Tam osuwam się na twardą, bezpieczną ziemię, twarzą do góry, łapczywie chwytając hausty powietrza.
Kyle pada obok mnie. Śmieję się i płaczę jednocześnie. Kyle ciężko dyszy.
Kiedy mój oddech się uspokaja, a serce przestaje galopować (dziękuję wam, magiczne tabletki), spoglądam na niego. Gapi się w chmury, podbródek mu drży. Chciałabym mu pomóc, pogadać z nim o Noahu, o tym, co się stało, powiedzieć mu, że życie to nie jest spacerek po parku, że zdarzają się w nim bardzo trudne chwile, ale że mnóstwo ludzi dałoby wszystko, by się z nim zamienić, mieć rodziców, kogoś, kto o ciebie dba. Ale po numerze sprzed chwili szczerze wątpię, czy jestem osobą, której chciałby się wygadać, nie mówiąc o otworzeniu przede mną serca.
Kyle podnosi się do pozycji siedzącej, masuje sobie kolano, bez słowa kręci głową i patrzy w dal.
Przysuwam się do niego, z nogami zgiętymi na bok i złączonymi kolanami. Czuję, że w tych okolicznościach poruszanie tematu Noaha to raczej fatalny pomysł, dlatego pytam najłagodniejszym tonem, na jaki potrafię się zdobyć:
– Chcesz o tym pogadać?
Świdruje mnie oczami, szaroniebieskimi jak rzeka Tennessee w pochmurny dzień.
– Dobra, rozumiem, nie masz ochoty ze mną rozmawiać, ale w takim razie nie pozostawiasz mi wyboru. Od tej chwili będę cię bacznie obserwować.
Mocno zaciska szczęki. I dobrze, lepszy gniew niż smutek.
– Znaczy, do czasu, aż zdecydujesz się jednak ze mną rozmawiać.
– Jesteś, kurwa, jak koszmarny sen, wiesz o tym? – syczy.
To boli, nie ukrywam. I uświadamia mi, przelotnie, że może dla swojej matki też byłam koszmarem.
Zrywa się i patrzy na mnie z góry jak olbrzym na dokuczliwego komara.
– Czego ty ode mnie chcesz?
Przychodzą mi do głowy różne rzeczy, w tym takie, od których prawie się rumienię, ale nie odpowiadam. Podnoszę się, próbuję zyskać na czasie. Kyle jest zdesperowany, a ja rozpaczliwie szukam słów, takich, które powstrzymają go od zrobienia sobie krzywdy. I nagle, nie wiadomo skąd, przychodzi mi do głowy najdzikszy i wprost genialny pomysł.
– Masz paszport?
– Że co proszę?
O rany, nie wierzę, że naprawdę to mówię.
– No, pytałeś, czego od ciebie chcę i wcześniej w sumie nie wiedziałam, że w ogóle czegoś od ciebie chcę, ale skoro już zapytałeś, to chciałabym, żebyś pojechał ze mną na dziesięć dni do Hiszpanii.
– Co?
– Kumpel miał ze mną jechać, ale mnie wystawił i…
– Zaraz. Nawet mnie nie znasz, a chcesz, żebym pojechał z tobą za ocean?
– Nie chcę, ale czy mam wybór?
– Tak, możesz zająć się własnymi sprawami.
– O, à propos, nie mówię, że zapraszam cię z czysto altruistycznych pobudek, chociaż tak to może wyglądać. W sumie od kilku tygodni szukam osoby towarzyszącej.
– Jesteś totalnie walnięta.
– Może, ale co ty byś zrobił na moim miejscu? Powiedzmy, że za dwa dni masz samolot i nie chcesz nic mówić rodzicom, żeby oszczędzić im dodatkowych cierpień. Poleciałbyś, wiedząc, że mogę znów spróbować?
– Czego spróbować? – Drżenie głosu zdradza, że nie potrafi kłamać. – Nie wiem, co ci się roi w tej twojej małej główce, ale…
– Wiem o wypadku, Kyle – przerywam mu, zanim wyhoduje nos godny Pinokia. – Widziałam twoje zdjęcie w gazecie.
W jego oczach zapala się gniew.
– Gówno wiesz!
– Wiem, że choćbym nie wiem, jak się starała, to nie zdołam sobie wyobrazić, przez co przechodzisz. Ale wiem też, że nie masz prawa odbierać sobie życia, bo to by zniszczyło twoich rodziców i wszystkich, którzy cię kochają. Nie masz prawa! To po prostu nie fair wobec nich.
Kyle ani drgnie. Jego oczy, lśniące jak dwa wodospady, wołają o ratunek. Wiele bym dała, żeby się dowiedzieć, jak pomóc temu chłopakowi.
– Ej, zastanów się, pokrywam wszystkie koszty. Jeśli po wycieczce nadal będziesz miał ochotę kopnąć w kalendarz, to nie będę próbowała cię powstrzymać. To jak?
– Zapomnij.
– Rozumiem. Nie musisz od razu decydować. Prześpij się z tym.
– Nie.
– Aha, i jak już wspominałam, do czasu, aż podejmiesz decyzję, będę cię mieć na oku. Sorki. Przy okazji, jestem Mia.
Wyciągam rękę, ale on jej nie przyjmuje, tylko obraca się na pięcie i odchodzi. Tym razem przynajmniej w przeciwnym kierunku do wodospadu.
Mam ochotę skakać z radości, ale po prostu idę za nim, po cichu dziękując sercu, że jeszcze bije.
To był udany dzień.