Dobra żona - ebook
Dobra żona - ebook
Pewnego dnia Aaron, idealny mąż i uwielbiany nauczyciel, znika bez śladu. Jak się wkrótce okazuje, nie jest to pierwszy taki przypadek – na przestrzeni ostatnich lat w okolicy doszło do serii nigdy niewyjaśnionych zaginięć studentek.
Mieszkańcy miasteczka zamartwiają się tym, co mogło się stać z ukochanym przez wszystkich Aaronem.
Jedynie Lila, jego żona, jest dziwnie spokojna.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6713-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potwór!
Wcześniej nie dostrzegała znaków. Może ignorowała je, nie zdając sobie z tego w pełni sprawy. Teraz nie mogła już ich nie widzieć.
Adrenalina krążyła w jej żyłach, kiedy przetrząsała sypialnię. Odwróciła do góry nogami kosz na brudną bieliznę i rozrzuciła jego zawartość po podłodze. Odsunęła łóżko i uderzyła boleśnie piszczelą o metalową ramę, a potem zepchnęła materac, by zajrzeć pod spód. Pełzła na czworakach po podłodze, ignorując rozdzierający ból, po tym jak kolano trafiło w twarde drewno. Zajrzała nawet za ciężkie zasłony, na które nalegał, ponieważ poranne światło wywoływało u niego ból głowy.
Narastająca w niej od lat odraza, do tej pory ostrożnie ukrywana, aby nie rozlała się i nie skaziła ich wątłego spokoju, teraz wybuchła. Zalała ją fala piekącego gorąca, zatruwając i wymazując wszystkie dobre wspomnienia.
Cholerne zaciemniające zasłony. Całymi tygodniami szukała właściwej kombinacji kolorów i idealnej ciemnej podszewki, którą warknięciem nakazał jej kupić. Nie miało znaczenia to, że wolała się budzić w promieniach słońca, ani to, że za sprawą ciemnego materiału w pokoju panował duszący mrok.
Jego zasady i jego potrzeby.
Cała jej energia, ta tłumiona nienawiść, rosła i skupiała się, aż wreszcie osiągnęła stan wrzenia. Zignorowała najnowszy ciąg afrontów i złośliwych komentarzy. Przełknęła frustrację i rozczarowanie tym, że pozwoliła, by jej potrzeba normalności, naśladowania wszystkich dookoła doprowadziła ją tutaj. Do niego.
Wykorzystując swoją wagę, zaczęła zrywać jego ukochane zasłony. Szarpała je, a w jej gardle narastał krzyk. Odgłos rozdzieranego materiału przeciął powietrze i się zachwiała. Sztywna tkanina, którą mimo bólu ciągnęła z całej siły, wreszcie się poddała. Lewy róg oderwał się od karnisza i naprężenie – skutek tego, że Lila niemal zawisła na zasłonach – nagle zniknęło.
Stopy zaplątały jej się w materiał i wylądowała twardo tuż obok nóg łóżka. Zastygła, wpatrując się w pustą przestrzeń na białej ścianie i żałując swoich złych wyborów.
Nagle w ciszy rozległ się trzask. Bariera, którą w sobie zbudowała, gródź, która pozwalała jej przeć do przodu i ignorować wszystko, co ignorować musiała, nagle się zawaliła. Gniew, odraza, rozczarowanie i poczucie winy – emocje wirowały i mieszały się, przelewając się przez nią i wypełniając każdą komórkę.
Uczucie piekącego gorąca zniknęło niemal tak szybko, jak się pojawiło. Wyschło, wyparowało gdzieś między oddechami.
Teraz nie czuła już nic.ROZDZIAŁ DRUGI
Od pierwszego napadu szału minęła godzina. Udało jej się usiąść, ale niewiele więcej. Przycupnęła na krawędzi łóżka wśród sterty ubrań. Czyste i brudne rzeczy zmieszały się, zlewając w jedno. Po tym jak w pośpiechu przeszukiwała kolejne szuflady i ukryte kąty, dookoła leżały porozrzucane dżinsy i swetry.
Do głowy przychodziły jej przypadkowe myśli i natychmiast uciekały. Nie potrafiła zrozumieć ani wyjaśnić tego, co znalazła. Nic z tego nie miało sensu i nie pasowało do opowiadanych przez niego historii. Zupełnie.
Prawda bombardowała ją, a jej mózg odmawiał współpracy. Za każdym razem, gdy usiłowała złożyć wszystko w logiczną całość, rozszyfrować to wariactwo, coś w niej się buntowało.
I pomyśleć, że wszystko to z powodu tak zwyczajnej rzeczy jak ubranie. Szukała podkoszulka, o którego zgubienie podczas prania ją oskarżył – jakby to w ogóle było możliwe.
– Lila?
Drgnęła na dźwięk swojego imienia. Nie powinno go być w domu jeszcze przez kilka godzin. Oczywiście musiał akurat dzisiaj wrócić wcześniej, żeby ją zaskoczyć.
_Czego chcesz ode mnie tym razem?_
– Gdzie jesteś? – krzyknął, przemierzając energicznie dom.
Jej mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Zesztywniały, więżąc ją w chmurze niewyraźnych myśli i obrazów.
Te cholerne filmy. Ukarała się, oglądając pierwszy z nich. A potem kolejny. Tylko tyle zdołała zrobić, nim uszło z niej powietrze.
Mijały minuty, a ona wpatrywała się w wyświetlacz telefonu. Zaciskała palce na nieznanej komórce ukrytej w komodzie, której zabronił jej dotykać, podobno bowiem nie składała jego rzeczy w taki sposób, w jaki sobie życzył. Telefon leżał pod stosikiem cienkich, spranych podkoszulków, które obiecywał wyrzucić. Tyle obietnic… na marne.
Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, dlaczego tak strzegł tego mebla. To była jego skrytka. Telefon najwyraźniej coś dla niego znaczył, inaczej już dawno by o nim wiedziała. Nikt nie ukrywa mało ważnych rzeczy.
Wyświetlacz, teraz ciemny, bo wyczerpała się bateria, prześladował ją. Wcześniej, w ciągu kilku minut wsłuchiwania się w te kobiece głosy, jej mózg się wyłączył. Wszystkie te lata odsuwania od siebie ciemności, zaprzeczania, udawania, że zdołała wyrzucić ten koszmar ze swojego życia, tonięcia w poczuciu winy – wszystko zwaliło się na nią jednocześnie. Zalały ją wspomnienia: wrzaski, przezwiska, pytania. Tak wiele pytań.
To nie może znów się dziać.
– Lila? Gdzie ty się, do diabła, podziewasz?!
Dom był duży, ale nie przesadnie. Wkrótce znajdzie ją w ich ogromnej sypialni na końcu korytarza, siedzącą w stercie jego cennych rzeczy.
– Hej… – Zamilkł i zatrzymał się, widząc bałagan w pokoju. – Co tu się, do cholery, stało? Kto ci pozwolił dotykać moich rzeczy?
Jego rzeczy. Według niego wszystko, nawet ona, było jego własnością.
Przez kilka sekund wpatrywała się w niego, zastanawiając się, dlaczego w ogóle zgodziła się na tę pierwszą randkę. Był czarujący, to prawda. Klasyczny miły mężczyzna o jasnobrązowych włosach i błękitnych oczach. Był wysoki, ale nie zastraszająco wysoki. Atrakcyjnie pewny siebie. Urzekł ją jego uśmiech. Wydawał się… nieszkodliwy. A tego właśnie pragnęła. Łagodności.
Teraz miała ochotę rozkwasić pięścią te jego usta i bić go, dopóki nie otoczy jej znów cisza.
– Dlaczego tak tu siedzisz? Co się z tobą dzieje? – Obrócił się powoli, spoglądając na efekty jej napadu szału.
– Szukałam twojej koszulki. – Spokój w jej głosie zaskoczył nawet ją samą.
– Tej, którą zgubiłaś. – To nie było pytanie. – Doceniam twój wysiłek, ale powinnaś zapytać mnie o zgodę, nim zaczęłaś przeszukiwać moje rzeczy.
– Ja też tu mieszkam.
– To prawda, ale musisz przyznać, że wygląda to jak…
– Jak co? – Nie miała pojęcia, jak on się z tego wywinie.
– Jakbyś straciła rozum.
No tak. Oczywiście musiał to powiedzieć. Zrzucić na nią winę.
Tym razem – i tylko tym – się nie mylił. Czuła się ogłupiała. W ryzach trzymała ją tylko czysta siła woli, nic więcej.
– Znalazłam to. – Wyciągnęła przed siebie „nowy” telefon.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Usta nawet nie drgnęły.
– Co to jest?
Jakby nie wiedział. Kłamliwy dupek.
– Nie rób tego. To twój telefon i oboje doskonale o tym wiemy.
Odetchnął długo i głęboko. Zabrzmiało to jak zmęczone, pełne rezygnacji westchnienie – jakby tkwił z nią w tym związku zbyt długo i już go to zmęczyło.
– Tylko mi tu nie histeryzuj.
Gaslighting*. Słyszała to w jego sztucznie uspokajającej intonacji. W każdej sylabie.
– Nawet nie zaczęłam – zmusiła się do spokojnej odpowiedzi. Pozbyła się z głosu wszelkich emocji, żeby nie mógł ich wykorzystać przeciwko niej.
Zerknął na telefon, a potem na jej twarz.
– Ale pozwoliłaś się ponieść swojej bujnej wyobraźni. Znam cię.
Mylił się, ale rzecz jasna musiał znaleźć sposób, aby w tej sytuacji przedstawić siebie jako pokrzywdzonego.
– To nieprawda.
– Spójrz na ten bałagan. – Wskazał wypatroszone szuflady komody.
Zacisnęła mocniej palce na komórce.
– Nawet nie zmieniłeś PIN-u.
– Wystarczy tego dobrego. – Im dalej brnęli w to emocjonalne bagno, tym bardziej zdawał się odzyskiwać kontrolę nad sytuacją. Ten uspokajający ton. Uniósł nawet ręce, udając, że się poddaje, jakby to on musiał uspokoić ją. – Wysłuchaj mnie.
– Śmiało. Spróbuj mi to wyjaśnić.
– Nie powinienem być do tego zmuszony. – Przez kilka chwil spoglądał jej twardo w oczy. – W rzeczywistości to nic takiego. Głupi żart kilku uczennic, który trochę się skomplikował. Nic, czym trzeba by się martwić.
Uważał ją za idiotkę. To jedyne wytłumaczenie.
Czuła drżenie mięśni, ale zmusiła się do wstania. W jakiś sposób podniosła się i utrzymała na nogach.
– Wiem, co widziałam.
Westchnął znowu z oburzeniem i niecierpliwą tolerancją.
– Co twoim zdaniem widziałaś. Bo daję ci słowo, że się mylisz.
_Wciąż ten gaslighting._
Nagle zobaczyła to nader wyraźnie. Formułował zdania i rewidował historię tak, by myślała, że to jej brakuje zdrowego rozsądku. Przekręcał i zmieniał fakty tak długo, aż zaczynała wątpić we własny umysł i zmysły. Spychał ją w miejsce, w którym wątpiła we wszystko oprócz niego.
Nie tym razem. Zrobił coś, czego nie sposób było wytłumaczyć, wykręcić się z tego albo zbagatelizować.
Zacisnęła palce na komórce tak mocno, że plastik wbił jej się w dłoń.
– Wynoś się.
Cała jego udawana grzeczność zniknęła jak sen złoty.
– To mój pieprzony dom – warknął, krzywiąc się.
Nigdy jej nie uderzył, ale być może była to kwestia odrobiny szczęścia i zbiegu okoliczności. Jedna prowokacja i w końcu mogło dojść i do tego.
Wszystko w niej krzyczało, żeby się ruszyła, ale nie zamierzała się wycofać. Podeszła krok bliżej, rzucając mu wyzwanie na najbardziej podstawowym poziomie: kwestionując to, co w jego mniemaniu należało wyłącznie do niego. Uniosła brodę.
– Dom należy do nas obojga.
Błyskawicznie wyciągnął rękę i chwycił ją za gardło.
– Powtórz to.
Próbowała przełknąć ślinę, ale nie była w stanie. Wymówiła jego imię, lecz z jej ust wydobył się tylko schrypnięty szept. Jej duch nie chciał się poddać.
– Dom jest nasz. Tak samo mój, jak i twój.
Jego palce wbijały się w jej skórę, a dłoń naparła na tchawicę, prowokując ją do przekroczenia niewidzialnej granicy. Nie zaciskał ręki, ale emanująca z niego nienawiść mówiła jej, że może to zrobić, i to bez żalu. Czuła jego absolutną pogardę. Nie można było tego inaczej opisać. Zupełnie jakby jej nagłe zniknięcie wcale by go nie obeszło.
Nachylił się i zbliżył usta do jej ucha.
– Zapłaciłaś za ten dom, Lila? Chociaż jedną ratę pożyczki lub podatek? Jeden rachunek za wodę?
Umieścił jej nazwisko na tytule własności, ale postrzegał dom jako swój. Przelewał na wspólne konto tyle pieniędzy, żeby pokryć wszystkie rachunki – ani grosza więcej. Pozwolił jej wystawiać czeki, lecz co miesiąc kontrolował wszystkie wydatki, a potem zachowywał się tak, jakby oczekiwał podziękowania za to, że zapewnia jej dobrobyt.
– Nigdy nie dałeś mi wyboru. – Chciała, żeby byli partnerami. Na to właśnie się pisała, kiedy się pobierali. Zgodzili się na równość w swoim małżeństwie, jednak on z każdym rokiem coraz bardziej przejmował kontrolę i umniejszał jej znaczenie. Zmienił ją w wystrojoną laleczkę, którą chwalił się na mieście.
Walczyła z tym w milczeniu: coraz rzadziej zgadzała się na wspólne obiady poza domem i nigdy nie towarzyszyła mu na imprezach firmowych. Oczywiście namawiał ją i naciskał, ale teraz już widziała, że każdy jego ruch to manipulacja. Wielki przekręt, na który przystawała, dopóki nie posunął się za daleko.
– To ja rządzę tą rodziną – powiedział.
Jego pieniądze. Jego dom. On podejmował decyzje, nawet te, które dotyczyły jej pracy i tego, gdzie będą mieszkać. On. On. On.
Oddała mu tak wiele władzy. Nie miała pojęcia, kiedy to się stało i dlaczego pozwoliła, aby jej życie tak się skurczyło.
_Dosyć tego_. Niewypowiedziana deklaracja wprawiła jej ciało w drżenie.
– Zrób to albo mnie puść – rzuciła przez zaciśnięte gardło.
Zmarszczył czoło.
– Zrób co?
– Zabij mnie. Przecież do tego to wszystko zmierza, prawda? – Wskazywał na to każdy jego ruch i rosnący gniew w głosie.
Mimo potrzeby sprawowania kontroli jego nastrój zawsze był stosunkowo stabilny. Teraz jednak znalazła coś, co mogło go zniszczyć, zrujnować tę jego nieskalaną reputację, którą podtrzymywał dobrymi sąsiedzkimi uczynkami i fałszywym uśmiechem. Zupełnie jakby to, że osiągnęła tego popołudnia granicę wytrzymałości, w jakiś sposób doprowadziło go do punktu krytycznego.
Potrząsnął głową, nie puszczając jednak jej szyi.
Położyła dłoń na jego ręce, by odgiąć jego palce, rozluźnić je. Panika rosła jej w gardle.
Nagle szybko opuścił ramię do boku. Gwałtowny ruch sprawił, że Lila poleciała do przodu, w jego kierunku, chociaż za wszelką cenę chciała od niego uciec.
Odczekał kilka sekund, a potem przytrzymał ją za ramiona.
– Nie jestem mężczyzną, który bije kobiety.
– Bo tutaj stawiasz granicę? Nie bijesz mnie, więc jesteś wspaniałym mężem?
– Prowokujesz mnie, Lila. Radzę ci, byś przestała. – Obserwował ją bez mrugnięcia. – Ta sprawa z telefonem to naprawdę nic takiego. Nie pozwól, żeby twoja wyobraźnia wypełniła wszystkie luki czymś, co nie istnieje.
– Te filmy…
Zacmokał z niezadowoleniem.
– Już ci powiedziałem. Głupie panienki robiące głupie rzeczy. To wszystko.
_Kłamca._
Zupełnie jakby zapomniał, że w poprzednim życiu uprawiała gimnastykę słowną z ludźmi o wiele przebieglejszymi niż on; typami, którzy nie byli na tyle głupi, aby stosować to samo hasło na normalnym i tajnym telefonie.
– Jeśli to prawda, dlaczego zachowałeś te nagrania? I po co ukryłeś telefon?
– Jako ubezpieczenie.
– To znaczy? Nawet jeśli te filmy są żartem, mogą cię zrujnować. Słyszałam na jednym z nich twój głos. – Obawiała się, że nigdy tego nie zapomni. – Wyjaśnij, jak się zabezpieczyłeś. Jak zabezpieczyłeś nas.
– Nie podoba mi się twój ton. – Kiedy zaczęła odpowiadać, uniósł dłoń i przerwał jej. – Ta dyskusja jest skończona. Powiedziałem ci wszystko, co musisz wiedzieć, i możesz przestać się tym martwić. Filmy to nie wszystko. Panuję nad całą sprawą.
Wiedziała, że to kłamstwo. Wszystko to było jednym wielkim kłamstwem. Nie spytała już jednak o nic, ponieważ zdawała sobie sprawę, że jego odpowiedzi będą takie same: więcej bzdur i pieprzenia.
Uśmiechnął się tak, że poczuła się bardziej jak ofiara drapieżnika niż żona.
– A teraz, skoro rozwiązaliśmy już tę sprawę… – Nachylił się i pocałował ją w czoło.
Ledwie udało jej się nie wzdrygnąć. Może właśnie tego chciał – żeby skupiła swoją energię na czymś innym – bo nim się zorientowała, co się dzieje, wyrwał jej telefon.
– Posprzątaj tu. Wróciłem do domu wcześniej, żeby zabrać cię na obiad, ale nie mogę tego zrobić przy takim bałaganie – powiedział i wyszedł z sypialni z telefonem w dłoni.
Dla niego sprawa była skończona. Naprawdę uznał, że jego komentarze i słabe zapewnienia zakończyły rozmowę i że teraz ona wróci do normalnego życia, zapominając o tym, co zobaczyła. Że była zbyt głupia, aby przesłać niektóre filmy na swój e-mail, zanim bateria w tajnej komórce się wyczerpała. Przejrzy je sobie później i zapamięta wszystkie szczegóły. I nie, nie pozwoli mu odwrócić kota ogonem i wmówić jej, że wina leży po jej stronie. Zawsze wiedział o tej jednej rzeczy, przez którą nie mogłaby przejść jeszcze raz… i wciągnął ich małżeństwo w sam jej środek.
Ona się tym zajmie. Wtedy tego nie zrobiła, ale tym razem to załatwi.
To ona go powstrzyma.
* Forma manipulacji i przemocy psychicznej, w której osoba lub grupa osób za pomocą zaprzeczeń, kłamstw, wprowadzania w błąd i dezinformacji świadomie buduje w ofierze wątpliwości co do własnej pamięci i percepcji, często wywołując dysonans poznawczy i niskie poczucie własnej wartości .ROZDZIAŁ TRZECI
Sześć tygodni później
Koniec września
Zwyczajny wtorek.
Stosunkowo nudna zwykła poranna rutyna przelatywała przez umysł Lili Ridgefield, ilekroć wracała myślą do tego dnia. Nie było różnicy. Nie widziała żadnej różnicy.
Przez cały ranek chodziła po domu półprzytomna i rozkojarzona, trzymając w dłoniach kubek z kawą, która z gorącej zmieniła się w ciepłą, a potem kwaśną i zimną. Nieco po dziesiątej zdjęła wygodną piżamę i włożyła długie, zwiewne czarne spodnie w kant i zieloną jedwabną bluzkę: strój noszony przez kobiety, które chadzały na lunche w klubach, ale nie robiły wiele więcej.
Kusiło ją, żeby włożyć spodnie od dresu albo legginsy, ale nie poddała się. Podtrzymała wizerunek, którego żądał od niej Aaron – nawet tego ranka. Sportowe ciuchy wyglądałyby podejrzanie. Ludzie by to zauważyli. Tego dnia wszystko musiało być tak jak zwykle. Musiała wpasować się w tło, żeby nic się nie wyróżniało – nie wydało się dziwne lub, co gorsza, zapadające w pamięć.
Szczegółowe wytyczne co do jej stylu ubierania się wyszły od Aarona na początku ich małżeństwa. Przetrwawszy trudne dzieciństwo, w tym śmierć rodziców, nalegał, by jego rodzina prezentowała się światu w konkretny sposób. Jego żona miała zawsze uchodzić za układną i stwarzać określone wrażenie, nawet jeśli tylko na zewnątrz i wobec innych. Co tydzień miała przychodzić do nich sprzątaczka i jeśli żadne nie chciało gotować, mieli zamawiać posiłki z restauracji. Tak by wszyscy widzieli ich sukces.
Przyjęła tę prośbę o stworzenie wyidealizowanego wizerunku rodziny – tak różnego od tego, jaki znał. Zupełnie jakby wierzył, że jeśli posiądzie wszystkie te zewnętrzne symbole sukcesu, od wielkiego domu po idealną żonę, reszta też się ułoży. I nikt nie będzie mógł tego zakwestionować ani zniszczyć. Lila rozumiała to, bo sama dorastała w dysfunkcjonalnym domu i wiedziała, że to, czego człowiek chwyta się, by przeżyć, nie zawsze jest racjonalne.
Na początku ich małżeństwa specyficzny dress code narzucony przez Aarona, chociaż czasem irytujący, nie stanowił problemu. Pasował do stroju, który musiała nosić w biurze. Zmieniło się to, kiedy się przeprowadzili i odeszła z pracy, a jego wymogi dotyczące idealnego wizerunku nigdy nie zelżały.
Teraz nie będzie już mógł dalej grać w tę grę. Za jej sprawą.
Dzisiaj sama zdecydowała. Wybrała idealny strój, żeby stanąć na długim podjeździe, który piął się łagodnymi łukami do jej rozległego domu w stylu rancza na szczycie wzgórza. Ułożyła włosy i zrobiła lekki makijaż, gotowa udawać żałobę.
Nieskazitelny trawnik i starannie przycięte krzewy były zasługą ogrodników. Jej wkład ograniczał się do wypisywania co miesiąc czeków za ich usługi. Kiedy dorastała, jej ojciec uważał, że koszenie trawy jest męskim zajęciem, i był przekonany, że próbując tego, Lila zrobi sobie krzywdę. Wykłady o tym, co do niej należy, a co nie, zmieniły się w ciągłe buczenie w jej głowie. Jego oschły, pełen dezaprobaty głos. Sposób, w jaki tak często krzyczał „Chryste!” do jej matki, że póki Lila nie dorosła, myślała, iż to jedno z jej imion. Mniej więcej w tym czasie zaczęły się plotki o jej rodzicach.
Buczenie wypełniało jej głowę. Wspomnienia piekły i swędziały, desperacko próbując pokonać niewidzialną barierę, którą zbudowała, żeby się od nich odciąć. Chcąc przetrwać, zrobiła to, co zwykle: zablokowała niechciane myśli i skupiła uwagę na czymś innym, tym razem na cieple słońca przedzierającym się przez utrzymujący się chłód.
Dotknęła górnego guzika jedwabnego kardiganu otulającego jej ramiona i spojrzała na równiutki brzeg trawnika w miejscu, w którym stykał się on z chodnikiem. Linia była zbyt idealna i aż prosiła się o kwiaty – odrobinę koloru pośród morza brązu. Brązowe deski elewacyjne domu nad brązową kamienną podmurówką, brązowe okiennice i ciemnobrązowe drzwi.
Aaron kupił ten dom cztery lata temu, nie pytając jej o zdanie. Lila została w Karolinie Północnej, by posprzątać przed wyprowadzką, on zaś pojechał na krótkie spotkanie w sprawie nowej posady nauczyciela i zadzwoniwszy do niej, krzyczał coś o prawdziwej okazji. Dom miał starą instalację wodno-kanalizacyjną i elektrykę tak nieprzewidywalną, że przez pierwsze kilka miesięcy mogli włączać w salonie najwyżej dwie lampy naraz.
Aaron podpisał umowę, zanim do niej zadzwonił. Oczywiście. Mimo to wtedy jeszcze – pełna nadziei i naiwnego optymizmu, że poradzą sobie lepiej niż ich rodzice – Lila nie dostrzegła prawdy o jego decyzji: że całkowicie zignorował jej opinię, że potraktował ją jak coś drugorzędnego.
Teraz była już mądrzejsza. Bardziej znużona, ale otwarta na prawdę o minimalnej roli, jaką odgrywała w jego życiu i jego myślach.
Ponownie przeniosła wzrok na ostrą granicę zieleni i pomyślała o różu. Aaron wściekłby się na taką zmianę. Postrzegał róż jako zamach na swoją męskość. Tak, różowe kwiaty na wiosnę będą w sam raz.
Szybko rozejrzała się po cichym ślepym zaułku na przedmieściu, a potem wyciągnęła komórkę z kieszeni i sprawdziła wiadomości. Nic na nią nie czekało.
Niespodziewane to, ale nadal było wcześnie.
Ruszyła w stronę skrzynki na listy. Po tym, jak Aaron rozjechał poprzednią samochodem podczas silnej marcowej zamieci, kupił nową, w kształcie kaczki. Żartował, że byłoby zabawnie, gdyby wydawała odgłosy. Tamtego popołudnia po zakupie chodził po domu i straszył ją okrzykami: „Kwa, kwa!”. Nie miała pojęcia, dlaczego tak go to bawi, ale wiele rzeczy, które robił i mówił Aaron, było dla niej tajemnicą.
Na brzuchu kaczki wisiał urągający jej napis: PAYNE. Drukowane litery przekazujące nazwisko, którego nigdy nie zgodziła się przyjąć – formalnie czy nie. Nazwisko Ridgefield było ostatnią rzeczą, jaka jej została. Trzymała się go kurczowo, nawet kiedy zgodziła się wyjść za kogoś równie złamanego jak ona.
Odmowa kapitulacji w tej jednej sprawie poskutkowała rozłamem w ich małżeństwie. Jej ostatnia linia obrony doprowadziła do kłótni, która po wielu latach wciąż nie przebrzmiała.
I jeszcze ta sugestywna liczba pojedyncza. Kiedy śmiała zapytać, czy tak powinno być, Aaron kopnął napis. Siła uderzenia sprawiła, że zaczep z lewej strony się urwał i tabliczka zawisła krzywo, bujając się ze zgrzytem metalu o metal.
Od tamtej pory Lila jej nie tknęła; wciąż była przekrzywiona, zepsuta, wisząca na jednym haku. Uznała, że to doskonała metafora ich małżeństwa.
– Lila?
Śpiewny głos sprawił, że się skrzywiła. Udało jej się jednak przykleić uśmiech do twarzy, nim odwróciła się do wiecznie obecnej sąsiadki.
– Cześć.
Cassie Zimmer. Każde zdanie kończyła intonacją wznoszącą, zupełnie jakby zadawała nieskończoną serię pytań. Poza tym uśmiechała się bez przerwy i samo to sprawiało, że Lila miała ochotę strzelić ją w twarz. Oczywiście nie zrobiła tego, ale pokusa nie znikała.
Od ich przeprowadzki Cassie stała się tą sąsiadką. Przyniosła ciasteczka w czasie powitalnej wizyty, którą przedłużyła, przechadzając się po salonie, zadając dziesiątki osobistych pytań pod pozorem „poznania ich lepiej” i spoglądając na każdą nierozpakowaną rzecz, którą przywieźli. Lila umieściła Zimmer na mentalnej liście „nieznośnych ludzi” i kobieta nigdy nie zasłużyła na skreślenie jej z tego wykazu.
Była jednoosobowym patrolem sąsiedzkim, chociaż nikt jej o to nie prosił. Co gorsza, najwyraźniej miała szósty zmysł do wyczuwania tych rzadkich okazji, kiedy Lila wychodziła za dnia, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, i atakowała ją swoim bezsensownym radosnym świergotaniem.
Szczerze mówiąc, Cassie zapewne nie była aż tak okropna i nachalna. Może nawet miała zadatki na dobrą sąsiadkę, gdyż pierwsza dzwoniła po policję, kiedy zauważyła na ich ulicy kogoś nieznajomego. Problem w tym, że Lila ceniła sobie prywatność i przestrzeń osobistą, a Cassie w zasadzie nie uznawała ani jednego, ani drugiego.
– Rozważasz pracę w ogrodzie? – Cassie się skrzywiła. – Może to nie najlepszy pomysł. Jest trochę po sezonie.
Nic nieznaczące gadanie. Coś, co Lila lubiła najmniej.
– Musimy tu dodać trochę kolorów. – Używając liczby mnogiej, miała oczywiście na myśli siebie. Lubiła kolory. To, czego chciał Aaron, przestało się liczyć.
Zimmer bawiła się tabliczką pod skrzynką na listy, zupełnie jakby jej poprawienie miało zlikwidować problemy tej rodziny.
– Śrubka pękła.
– Mmm… – Cassie uniosła głowę. – Słucham?
– Nie ma śrubki. – Lila nie zamierzała się wdawać w szczegóły.
Sąsiadka zrobiła wielkie oczy.
– Och. Zastanawiam się, co się stało.
Aaron się stał. Ale dość już tej pogawędki.
– Muszę wracać do środka.
Nie zdążyła zrobić dwóch kroków, nim Cassie znów zaczęła.
– Elegancko wyglądasz. Pracujesz dzisiaj?
– Jak każdego dnia. – W zeszłym tygodniu jeden z kolegów Aarona ze szkoły podrzucił coś do ich domu i zażartował, że Lila prawie nie pracuje, a potem usiłował przykryć to ględzeniem o tym, że nie musi pracować. Jego zgrzytliwy nosowy głos nadal dźwięczał jej w uszach. Etat Lili był jednym z tych punktów spornych, na samą myśl o których zgrzytała zębami. Oczywiście Cassie musiała odkryć tę niezagojoną ranę i wetknąć w nią paluch. – Ale owszem, dzisiaj muszę zebrać trochę informacji.
– To pewnie szalenie interesujące oglądać wszystkie te domy, wchodzić do środka i widzieć, co się tam tak naprawdę dzieje?
Chyba czuła, że rozmowa im się nie układa, prawda? Lila nie umiała sobie wyobrazić, aby Cassie tego nie widziała, nie domyślała się, że ona chce uciec do domu.
Nerwica lękowa, z którą Lila zmagała się od dziesięcioleci, znów wystawiła swój paskudny łeb. Jej opanowanie było powierzchowne i czuła nadchodzące załamanie. Znów zacznie się ta spirala dośrodkowa. Potrzeba ucieczki od ludzi. Potrzeba wypowiadania się na własnych warunkach.
Kiedy wchodziła w ten stan „świadomie”, wszystko było w porządku. Ćwiczyła umiejętność udawania swobody, podczas gdy instynkt nakazywał jej ucieczkę. Ściszała głos i mówiła wolniej, żeby sprawiać wrażenie opanowanej. Koncentrowała się na uspokojeniu drżących dłoni.
W tej chwili jednak nie zdobyłaby nagrody za grę aktorską. Stres się nawarstwiał i nie miała siły zachowywać się tak, jak się tego po niej spodziewano.
Ponownie wyciągnęła komórkę z kieszeni i wpatrzyła się w nią. Uniki często pomagały, ale niestety nie miała żadnych powiadomień o nieodebranych połączeniach, których mogłaby użyć jako wymówki do wykręcenia się z tej rozmowy.
Dlaczego telefon milczał tak długo?
– Pewnie cały czas rozmawiasz z ludźmi przez telefon? – rzuciła Cassie, ale gdy Lila nie zareagowała, poczuła potrzebę wypełnienia ciszy słowami. – Oczywiście jako agentka nieruchomości. Cały czas rozmawiasz przez telefon, prawda?
– Rzeczywiście, mam takie wrażenie.
Mogła pracować tyle, ile chciała. On jej to umożliwił… a przynajmniej tak twierdził Aaron. Chodził do pracy, uczył matematyki naładowanych hormonami licealistów, którzy uważali „rachunki” za karę, ona zaś siedziała w domu.
Kilka kobiet z miasteczka, tych uwielbiających czczą gadaninę i ploteczki, dopadło ją pewnego dnia, gdy kupowała kawę. Głosami ociekającymi zazdrością przekonywały, jak wielkie ma szczęście, mając takiego męża jak Aaron. Zupełnie jakby odgrywanie roli jego ślicznej żoneczki było darem niebios, a nie dożywociem spędzanym w nudzie.
– Chcesz może wstąpić…
Zgrzyt opon na żwirze zagłuszył coś, co brzmiało jak niechciane zaproszenie na kawę. Lila nigdy bardziej nie cieszyła się z odwiedzin. Nie lubiła gości i koniec – to znaczy do tej chwili.
Rozpoznała czarnego sedana, który mówił „całe moje poczucie własnej wartości władowałem w wygórowane miesięczne raty za ten wóz”. Wysiadł z niego Brent Little, kolega Aarona od golfa, najlepszy przyjaciel i dyrektor jego szkoły. Ubrany w granatowy garnitur wyglądał jak typowy facet polujący na dziewczynę, która mogłaby zastąpić jego żonę, wreszcie wolną po szesnastu wyboistych latach nieszczęśliwego małżeństwa.
Nosił to przebranie składnego, wygimnastykowanego do przesady gościa ze sztuczną opalenizną przez ostatnie dwa lata. Panienki pojawiały się i znikały, najpierw zafascynowane ciałem, a potem – jak przypuszczała Lila – przerażone stanem konta faceta, który płacił zasądzone alimenty i zasiłek na dziecko rodzinie mieszkającej dwa stany dalej.
Uśmiechnęła się, tym razem szczerze, ponieważ Brent zdecydowanie wolał towarzystwo Cassie.
– Nie powinieneś przypadkiem w tej chwili zostawiać dzieciaków za karę po lekcjach i ukrywać się w pokoju nauczycielskim?
Mimo jej lekkiego tonu wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się ani na jotę; miał ściągnięte brwi i usta zaciśnięte w wąską kreskę. Jego zwyczajowy promienny uśmiech zniknął. Stawiał ostrożne, wręcz niepewne kroki, zamiast maszerować zamaszyście, jak to robił na szkolnych korytarzach.
_Wreszcie_. Stało się. Czekała na tę wizytę przez cały ranek. Nie spodziewała się akurat jego, ale w zasadzie było jej wszystko jedno.
Zatrzymał się przed nią, rzucając Cassie jedynie przelotne spojrzenie.
– Czy Aaron jest w domu? – spytał.
Lila poczuła, że zastyga. Coś było nie tak. Powinien powiedzieć coś innego.
– A dlaczego miałby być w domu?
– Nie pojawił się w pracy. Szukałem go wszędzie. Nie zadzwonił, że jest chory, a kiedy ty też nie zadzwoniłaś…
_To niemożliwe._
– Zaraz, chwileczkę. – Odetchnęła głęboko, usiłując odsunąć od siebie pytania bombardujące jej umysł. – Wstałam rano, a jego już nie było, tak jak zwykle. Musi być w szkole.
Bo tak właśnie wyglądały ich dni. Lila siedziała do późna w nocy, czytając lub oglądając telewizję. Aaron wstawał rano na przebieżkę, a potem szykował sobie śniadanie, nie musząc znosić jej towarzystwa, ponieważ wstawała dopiero, gdy już wychodził do pracy. Ta ramówka działała doskonale – aż do dzisiaj.
– Rozejrzyj się za jego samochodem. – Nie mogła uwierzyć, że musi podawać takie szczegóły, żeby zakończyć tę sprawę, ale w porządku, zrobi to.
Brent jęknął zniecierpliwiony.
– Próbuję się z nim skontaktować od niemal dwóch godzin, bezskutecznie.
– Jego samochód jest w szkole. – Lila wiedziała, że tak jest.
Little potrząsnął głową.
– Gdzie?
Koło boiska za stadionem futbolowym, gdzie trenował drużynę hokeja na trawie. Właśnie tam musiał być, bo przecież zostawiła go w tym miejscu kilka godzin temu, kiedy ich kawałek świata nadal był pogrążony w ciemnościach.
Nie mogła stracić koncentracji.
– W szkole.
Rozumiała lekką dezorientację; spodziewała się tego. Aaron zazwyczaj parkował swojego SUV-a na wyznaczonym miejscu w pobliżu tylnego wyjścia ze szkoły. W pierwszym rzędzie. Na samym początku, po prawej. Postrzegał to miejsce jako swego rodzaju odznakę honorową. Dzisiaj jednak jego samochód stał gdzie indziej, ale do tej pory __ powinni go już znaleźć.
– Lila, posłuchaj. – Brent położył jej dłoń na ramieniu i lekko ścisnął. – Aarona nie ma w szkole. W ogóle się dzisiaj nie pojawił.
To idiotyczne. Przecież znalezienie samochodu z ciałem w środku nie może być takie trudne, prawda?
– Nie rozumiem – wykrztusiła, czując, że gula lęku blokuje jej gardło.
– Pewnie to nic takiego. Może jakaś stłuczka. – Słowa Cassie nie zabrzmiały tym razem jak pytanie. – Mogę zadzwonić… – Zamilkła spanikowana.
Zapadła cisza i Lila słyszała jedynie szum krwi odpływającej jej z głowy.
– Musi być jakieś wytłumaczenie – powiedziała z nadzieją, że jakoś zdoła w to uwierzyć. Niestety, nadaremnie.
– Tak. – Cassie potaknęła uczynnie. – Oczywiście.
– Może potrzebował małej przerwy od dzieciaków. – Brent roześmiał się sztucznie. Zabrzmiało to bardziej nerwowo niż szczerze. – Mnie też czasami to kusi.
Wszystkie słowa i zapewnienia mieszały się w głowie Lili. Brent na przemian klepał ją po ramieniu i masował je pokrzepiająco. Głos Cassie rozmawiającej przez telefon wreszcie dotarł do niej. Usłyszała kilka wyszeptanych słów, wśród których wyróżniały się „policja” i „zaginiony”.
_Zaginiony. Zaginiony. Zaginiony._
Prawda uderzyła w nią z całą mocą, odbierając jej dech. Telefonu, na który czekała, nigdy nie będzie, ponieważ samochodu jej męża nie było ani na parkingu, ani przy boisku. Nie było żadnego samochodu. Mimo pieczołowitego planowania Aaron zniknął.
Musiała go znaleźć, zanim on dopadnie ją.ROZDZIAŁ CZWARTY
O tej porze roku pogoda w okolicy Ithaki balansowała między jesienną a wczesnozimową. Temperatury spadały, ludzie zaczynali nosić swetry i solidniejsze obuwie. Ta część stanu Nowy Jork, otoczona wodami jezior rynnowych i przylegająca do jeziora Cayuga, stanowiła definicję „sielanki”: drzewa skąpane w jaskrawych barwach, wodospady i szlaki turystyczne, luksusowe ogrody i mnóstwo miejsc z „wąwozem” w nazwie.
Miasteczko okresowo pełne było ruchu, kiedy trzy lokalne szkoły – Cornell University, Ithaca College i Tompkins Cortland Community College – wypełniały się studentami lub pustoszały w zależności od sezonu. Było to miejsce, gdzie ludzie w wolnym czasie uwielbiali przebywać na świeżym powietrzu i prowadzić uczone dysputy. Do ulubionych zajęć należały żeglowanie, picie kawy i upieranie się, że żadna inteligentna osoba nie zamieszkałaby z własnej woli w Nowym Jorku na dłużej niż kilka lat, nie ratując się potem ucieczką.
Lila przeniosła się na przedmieścia Ithaki, po tym jak osiem lat temu poznała Aarona w Karolinie Północnej i rok później wyszła za niego za mąż. Dla Aarona przeprowadzka na północ była niczym powrót do domu, a przynajmniej w jego pobliże. Wychowywał się nieco dalej na wschód, w środkowym regionie stanu Nowy Jork.
Dla Lili okolica wyglądała tak samo i sprawiała podobne wrażenie, ale rdzenni Nowojorczycy znali geograficzne granice niczym tajemny uścisk dłoni. Środkowy region stanu nie był tym samym, co północna jego część. Oba obszary nie miały ze sobą nic wspólnego poza władzami stanowymi dzielonymi z południową częścią.
Lila stała na pustym miejscu parkingowym Aarona, wpatrując się w rząd drzew otaczających parterowy budynek z czerwonej cegły i tereny sportowe w oddali. Przesunęła wzrokiem po samochodach, głównie w odcieniach niebieskiego lub czerwieni, stojących w odległej części parkingu. Spojrzała na tereny sportowe i dostrzegła dzieciaki biegające lub uprawiające różne sporty grupowe. Nigdzie nie było śladu SUV-a Aarona. Znikąd też nie dochodziły krzyki ludzi, którzy zajrzeli właśnie przez okno do wozu i odkryli nieruchome ciało jej męża.
Próbując zakończyć tę całą aferę, uparła się, żeby Brent objechał parking, a potem tereny szkolne, i sprawdził, czy Aaron nie zatrzymał się gdzieś na krótki trening lub by zaczerpnąć świeżego powietrza. To była wymówka. Dzięki niej zyskała kilka minut ciszy. Siedziała, wodząc palcem po szybie wozu i próbując zrozumieć wydarzenia tego poranka.
Skoncentrowała się na miejscu, w którym kilka godzin wcześniej zaparkowała samochód Aarona. Jechała ze zgaszonymi światłami, niecałe dziesięć na godzinę po darni i nierównej trawie. Do świtu było jeszcze daleko. Unikała kamer.
Zaplanowała wszystko, a i tak się nie udało.
To takie typowe dla Aarona – zdołał ją wkurzyć nawet swoją śmiercią.
W budynku rozległ się dzwonek i kilka sekund później mury szkoły wypełniły się płynącym w ich kierunku hałasem rozmów i śmiechu. Lila skupiła się na wyblakłych białych liniach i numerze 27 wymalowanym na miejscu parkingowym Aarona.
– Lila? – Głos Brenta przerwał ciszę wibrującą w jej głowie. Cassie zaproponowała, że zostanie w domu, na wypadek gdyby Aaron wrócił. Brent wspomniał coś o policji i pytaniach. Lila słyszała te słowa, ale odbiły się od jej uszu, nie chcąc zapaść w umysł. – Wszystko w porządku?
_Nie. Absolutnie nie._
– Gdzie jest jego samochód? – Pytanie brzęczało jej w głowie tak długo, aż wreszcie wyślizgnęło się z warg.
– Pewnie wybrał się na przejażdżkę, żeby oczyścić umysł, i śmieje się z tego, że się o niego martwimy. Cieszy się pięknym dniem, a potem wróci i będzie przepraszał.
Niewłaściwa odpowiedź. Brent nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się myli. Nie mógł wiedzieć, ale ona wiedziała. Jeżeli Aaron się pojawi – jeśli ten skurwiel nadal żyje – jego gniew zniszczy wszystko, co stanie mu na drodze, zwłaszcza ją.
Wyciągnęła komórkę i uruchomiła aplikację, którą Aaron zainstalował, na wypadek gdyby zgubiła telefon. Dodała jego numer i teraz próbowała go zlokalizować.
Nic.
– Czy niespodziewane wycieczki pasują do jego osobowości? – rozległo się tuż po tym, jak trzasnęły zamykane drzwi wozu.
Jej uwaga przeniosła się, oczywiście zgodnie z zamierzeniem, na kobietę średniego wzrostu i wagi, o miłej dla oka figurze. Miała piękną okrągłą twarz, wielkie ciemne oczy, krótkie czarne włosy i żwawy krok. Lila jej nie znała.
– Słucham?
– Ginny Davis. – Wyciągnęła rękę z wizytówką. – Starsza śledcza.
Lila obróciła kartonik w dłoni zbyt zdenerwowana, aby dostrzec cokolwiek poza smugą czarnych liter.
– Śledcza?
– Tak. Z CID*.
Lila spojrzała na kobietę bez słowa, ale ta i tak wyjaśniła.
– Wydział śledczy biura szeryfa hrabstwa Tompkins.
Policja… już? Lila zaczerpnęła z trudem powietrza. Wszystko działo się zbyt szybko i zmierzało w niewłaściwym kierunku.
– Dlaczego pani tu w tej chwili jest?
– Ja po nią zadzwoniłem – mruknął Brent pod nosem. – A właściwie moja sekretarka. Poza tym twoja sąsiadka też do kogoś zadzwoniła.
Śledcza pokiwała głową.
– Do mojego biura. Dzisiaj rano otrzymaliśmy trzy zgłoszenia dotyczące zaginionego nauczyciela. Kończyłam właśnie inną sprawę i zgodziłam się tu wpaść, żeby zobaczyć, w czym problem.
Błyskawicznie przeszła do konkretów. Przecież nawet nie mieli ciała – a Lili trudno było myśleć o czymkolwiek innym.
– Zatem uważa pani, że Aaron ma kłopoty? – spytał Brent.
Policjantka wzruszyła ramionami.
– Tego jeszcze nie wiem.
Zabrzmiało to jak właściwa odpowiedź. Sprytna i efektywna. Bez pustych obietnic. Pasowała do stojącej przed Lilą kobiety w granatowym spodniumie – nie najtańszym, ale też nie przesadnie kosztownym; takim, który generalnie dobrze leży, choć ma nieco przydługie spodnie i talię wymagającą noszenia paska.
Kobieta nie próbowała nawet ukryć uważnego spojrzenia, jakim zlustrowała okolicę, a potem Brenta i Lilę.
– To pani jest panią Payne?
Nazwisko wdarło się w zmysły Lili, blokując wszystko inne.
– Lila Ridgefield.
– Żona Aarona – dodał Brent pospiesznie, jakby policjantka potrzebowała jego pomocy w rozmowie.
Ginny, ponieważ tak zaczęła o niej myśleć Lila zamiast o anonimowej śledczej bez twarzy, nawet nie mrugnęła.
– Kilka osób wydaje się zaniepokojonych zniknięciem pani męża. Najprawdopodobniej nie ma się czym martwić. Większość ludzi wraca po dniu czy dwóch z dobrym wyjaśnieniem.
Owszem, ale lepiej, żeby tak się nie stało.
– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Dlaczego pani tu jest __ w tej chwili?
– To tylko grzecznościowa konsultacja. Obecnie nie prowadzimy żadnego śledztwa. – Ginny przeniosła uwagę na Brenta. – Pan Little?
– Tak. – Po szybkim uściśnięciu jej dłoni Brent powrócił na miejsce, chowając się nieco za Lilą. – Czy nie powinniście przypadkiem odczekać czterdziestu ośmiu godzin przed rozpoczęciem dochodzenia?
– To taki hollywoodzki mit oparty na przekonaniu, że dorośli czasami znikają, ale przeważnie wracają. Nie chcemy marnować zasobów, ale jednocześnie nie chcemy tracić cennego czasu. – Śledcza uniosła brwi, spoglądając to na Brenta, to na Lilę. – Chyba że z jakiegoś powodu chcą państwo, byśmy wstrzymali poszukiwania.
– Nie. – Brent przestąpił z nogi na nogę i jąkał się dobrą minutę, zanim udało mu się wykrztusić odpowiedź. – Nie, oczywiście, że nie.
– Jeżeli ktoś naprawdę zaginął, wolelibyśmy o tym wiedzieć od razu i rozpocząć pracę. – Ginny spojrzała na Lilę. – Dopóki ślady są świeże.
– No tak. – Brent pokiwał głową, odzyskując panowanie. – Kiedy Aaron się dzisiaj nie zjawił, pojechałem do jego domu i przekazałem wieści Lili.
Ginny zmarszczyła znowu czoło.
– Jakie wieści?
– Że mojego męża nie ma tam, gdzie powinien być.
Brent potaknął.
– Lila chciała przyjechać do szkoły, żeby osobiście się o tym przekonać.
Rozmowa wydawała się Lili oczywista i nawet w połowie nie tak interesująca, jak sugerowało to uważne spojrzenie Ginny.
– Kiedy widziała pani męża po raz ostatni, pani Ridgefield?
Teraz zaczną się pytania, żądania wyjaśnień, grzebanie w jej małżeństwie, analizowanie każdego zdania, każdej decyzji, każdej chwili jej życia z Aaronem. Zaginął, ale uwaga skupi się na niej, rzucając cień na całą okolicę. Nie było go tam, gdzie powinien być, a zapłaci za to ona.
Przygotowała się na wiele różnych konsekwencji, ale nie na to. Wszystko zależało od tego, żeby Aaron został znaleziony.
Zaczerpnęła powietrza.
– Zeszłej nocy.
– Nie dzisiaj rano?
Ta szermierka słowna rozgniewała Lilę. Śledcza, czy kim tam była, miała pracę do wykonania. Ona sama musiała znaleźć męża i nie wierzyła, by ktoś, kto go nie znał i mógł ulec jego urokowi, był w stanie znaleźć go szybciej niż ona.
– Nie. Dlatego powiedziałam, że zeszłej nocy.
Ginny spoglądała to na Brenta, to na Lilę.
– Czy Aaron jest znany z brania dnia wolnego bez ostrzeżenia?
Na to pytanie łatwo było odpowiedzieć, ponieważ Aaron szczycił się swoją obowiązkowością, co Lila uważała za idiotyczne.
– Absolutnie nie – odparła.
– Przez ostatnie cztery lata jego obecność w szkole była wzorowa. – Brent pokręcił głową. – Nie opuścił ani jednego dnia pracy. Przychodzi do szkoły nawet wtedy, kiedy jest chory, co jest oczywiście wbrew przepisom, ale robimy dla niego wyjątek. To właśnie jego sumienność i osobowość wpłynęły na decyzję, aby zadzwonić od razu do pani biura, zamiast czekać z nadzieją, że może się pojawi.
– Taki już jest. – Lila nie była pewna, czy ów fakt jest dla niej przydatny, czy nie, ale chciała odgrywać główną rolę w kształtowaniu tego wizerunku u wszystkich przedstawicieli organów ścigania, którzy zaangażują się w sprawę.
– Okej. – Ginny spoglądała chwilę na nią, a potem przeniosła wzrok na Brenta. – Rozumiem, co państwo mówią, ale czy jest jakiekolwiek miejsce…?
– W ciągu tygodnia w roku szkolnym Aaron jeździ do pracy. I o to chodzi. – W głowie Lili pojawiło się dudnienie, grożąc pochłonięciem resztek jej uwagi.
Policjantka natychmiast wpatrzyła się w nią.
– Z wyjątkiem dnia dzisiejszego.
Hałasy szkolne wylały się na zewnątrz. Dwóch chłopców wypadło z wrzaskiem z budynku, unosząc ręce i co rusz doskakując do siebie. Nikt nie gromadził się wokół nich ani nie przyłączył się do tej amatorskiej walki, ale w przeszklonych drzwiach pojawiły się twarze zachwyconej publiczności.
Brent spojrzał na wyjście.
– Przepraszam na chwilkę.
Oddalił się szybko, zmierzając na długich nogach w kierunku awantury. Kiedy pojawił się w jej centrum, okrzyki dziecinnej zemsty urwały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po kilku minutach wytykania się palcami chaos przeniósł się z powrotem do gmachu szkolnego.
– Mogę mówić do pani po imieniu? – spytała Ginny.
Jeżeli to gra, Lila zamierzała w niej uczestniczyć.
– A ja do pani?
– Oczywiście – odparła rzeczowo starsza kobieta, zanim zmieniła temat. – Czy jest ktoś, kto twoim zdaniem mógłby chcieć skrzywdzić twojego męża?
Owszem. Ona.
W każdej innej chwili, w każdej innej sytuacji Lila zapewne podziwiałaby styl Ginny, to werbalne zygzakowanie: pytała o to, o co musiała, zadając zapewne standardowe wstępne pytania, ale Lila czuła, że policjantka nie dba o odpowiedzi. Celem jej wizyty nie było zrozumienie faktów, przynajmniej nie w sensie poznania rozsądnego wyjaśnienia, dlaczego trzydziestosiedmioletni mężczyzna zniknął bez śladu w drodze do pracy.
Nie, ten słowny ping-pong miał na celu ocenę Lili. Uważne spojrzenie Ginny dostrzegało każdy nietypowy ruch, każde przełknięcie śliny. Umieściła ją pod niewidzialnym mikroskopem i delikatnie szturchała, żeby wywołać reakcję.
Zmysły Lili wrzeszczały, by zachowała ostrożność i skończyła tę rozmowę, nim rozpełzający się w niej lęk wybuchnie i rozerwie ją na strzępy niczym w kiepskim horrorze.
– Jest nauczycielem matematyki w liceum.
– Nauczyciele miewają wrogów.
Lila nie chwyciła przynęty.
– Usiłuję zrozumieć, z czym mamy tu do czynienia. – Łagodny, głęboki i spokojny głos Ginny działał hipnotyzująco. – Tego ranka nie było w okolicy żadnego wypadku z udziałem SUV-a. Nie przywieziono też do lokalnych szpitali żadnej niezidentyfikowanej ofiary, której opis pasowałby do twojego męża.
– Jesteś skrupulatna.
– Zawsze. – Na twarzy śledczej pojawił się lekki uśmiech.
Lila stłumiła dziwne łaskotanie nakazujące jej salwować się ucieczką, zamiast walczyć. Przyglądała się kobiecie, która udawała sympatię i gotowość niesienia pomocy, ale najprawdopodobniej miała wkrótce stać się jej przeciwnikiem, i to godnym tego miana.
Ginny wyjęła mały notes i zapisała kilka uwag. Zachowywała się z pewnością siebie osoby, która osiągnęła swoją pozycję ciężką pracą i nie zamierzała z niej zrezygnować. Czarnoskóra kobieta na wysokim stanowisku w policji najprawdopodobniej zasłużyła sobie na szacunek i teraz spędzała większość czasu, wymagając go od mężczyzn, którzy woleliby ją ignorować.
– Mogę już wrócić do domu? – spytała Lila. Czuła, że tam odzyska grunt pod nogami, próbując zrozumieć, co właściwie stało się tego ranka.
Ginny skinęła głową.
– Jeżeli Aaron nie pojawi się do jutra o tej porze, chciałabym, żebyś przyjechała do mojego biura i…
– Możesz odwiedzić mnie w domu i zapytać, o co chcesz. Teraz albo później, to nie ma dla mnie znaczenia. – Kiedy policjantka nie skorzystała z zaproszenia, Lila odwołała się do logiki. – Czy tak nie będzie lepiej? Zapraszam cię. Możesz obejść dom i się rozejrzeć. Nie potrzebujesz żadnej prawdopodobnej przyczyny ani nakazu. – Udało jej się wreszcie, po raz pierwszy tego dnia, uśmiechnąć. – Czyżbym nie wspomniała, że jestem prawniczką?
Musiała o tym powiedzieć prędzej czy później. To był dobry moment.
Ginny zmrużyła oczy.
– Jedna z osób, które do nas dzwoniły, wspomniała, że jesteś agentką nieruchomości.
_Hmmm, interesujące._
– Czy moja kariera ma znaczenie? – W sumie był to dla niej nieco drażliwy temat.
– Technicznie rzecz biorąc, sama o tym wspomniałaś. – Na twarzy śledczej znów pojawił się lekki uśmiech. – Ale jeśli chcesz zapytać, skąd o tym wiem, to fakt ten znalazł się w moich notatkach. Dzwoniąca osoba chętnie się nim podzieliła.
Panujące między nimi napięcie zelżało. Atmosfera się zmieniła, jakby ich pozycje się wyrównały. Pistolet i odznaka, które Ginny nosiła pod żakietem, może i wygrywały większość pojedynków, ale Lila też miała kilka asów w rękawie.
– Czy powinnam wiedzieć o tobie coś jeszcze? – spytała Ginny.
– Oczekuję, że znajdziecie Aarona. Jeżeli nie będziecie w stanie, wynajmę kogoś, kto to zrobi. – Gdy tylko Lila wypowiedziała te słowa, zdała sobie sprawę, że to jej pierwsze kłamstwo tego dnia.
– To nie działa w ten sposób.
– Wiem, że Aaron nie jest jedyną zaginioną osobą w okolicy.
Śledziła wiadomości i słuchała cotygodniowego podcastu o prawdziwych zbrodniach, w którym omawiano tę sprawę.
Odrobiła pracę domową, zanim wprowadziła swój plan w życie. Przerażające tło w postaci sprawy zaginionej kobiety może pomóc rozmyć obraz tego, co się stało z jej mężem… ale oczywiście wszystko zależało od tego, czy Aaron pozostanie martwy.
Ginny bez zmrużenia oka przyjęła to wyzwanie.
– Sądzisz, że te sprawy są powiązane?
– Mam nadzieję, że nie, zwłaszcza że nie znaleźliście jeszcze tej kobiety.
* Z ang. Criminal Investigation Department.