Dobre geny - ebook
Dobre geny - ebook
Rok 2006. 42-letnia Marta Wenta, mocno poraniona przez życie, staje wreszcie na nogi – wyjeżdża z Gdańska do Warszawy i obejmuje stanowisko wiceprezesa państwowej agencji. Jest twórcza, oddana pracy i uczciwa. Na skutek nieoczekiwanych wydarzeń staje się mimowolnym uczestnikiem afery politycznej, która nagle przerywa jej błyskotliwą karierę. Od tej chwili Marta musi stawić czoła zarówno swoim przeciwnikom, jak i tym, których do tej pory uważała za przyjaciół. Rozwiązanie wielu jej problemów kryje się również w przeszłości, z którą zostaje skonfrontowana.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-816-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z zadowoleniem patrzyła na Motławę i sunący po niej statek wycieczkowy. Widok za oknem zwodził, sugerując, że to połowa lata, a nie pierwsze dni marca. Nastrój wywołany tą nieoczekiwanie wysoką temperaturą był podobny. To chyba za sprawą dużej dawki promieni słonecznych aż tyle osób wybrało się na przechadzkę po nabrzeżu, udając turystów, którzy jeszcze nie zdążyli zawitać do Gdańska. Tak, ten dzień był naprawdę udany.
Marta siedziała przy barze w hotelu „Hanza” usytuowanym nad samym kanałem i próbowała się pozbyć nadwyżki adrenaliny. Założyła nogę na nogę, a jej spódnica podniosła się tak wysoko, że ledwie osłaniała górę ud. Czarna szpilka kiwała się rytmicznie w tempie dostosowanym do myśli właścicielki. W miarę popijania old baileysa stawały się one coraz bardziej zrelaksowane. W końcu przestała się przyglądać budynkowi Filharmonii Bałtyckiej po drugiej stronie rzeki i przeniosła wzrok na swego towarzysza. Mężczyzna, który stał obok ze szklaneczką whisky, wpatrywał się w twarz Marty z niekłamanym podziwem.
– Świetnie ci poszło.
W ostatniej godzinie usłyszała tę uwagę już ze cztery razy. Nawet gdyby sama o tym nie wiedziała, był to z pewnością moment, aby w to uwierzyć.
– Na pewno nie możesz zjeść z nami kolacji? – nie przestawał namawiać. – Będą się dopytywać o ciebie.
Spojrzała w jego stronę i natrafiła na spojrzenie ciemnoszarych, wymownych oczu.
Czy to możliwe, że nagle tak wyprzystojniał? I czy mógł urosnąć od poprzedniego dnia, czy to tylko wrażenie, jakie sprawiał na osobie siedzącej?
– Naprawdę nie mogę. Obiecałam siostrze, że się z nią spotkam. Już i tak jestem spóźniona. Impreza miała się zacząć o piątej. – Marta się uśmiechnęła, a jej szpilka podniosła się, jeszcze bardziej odsłaniając uda.
No i co tam! Czuła się wspaniale. Równie dobrze mogła nawet poudawać Sharon Stone. Rozejrzała się dokoła zdumiona, że w barowym sąsiedztwie widzi aż tyle interesujących twarzy.
– Będziemy musieli to kiedyś nadrobić – odpowiedział mężczyzna, który choć z każdą sekundą przystojniejszy, wciąż jednak był niższy od niej i mimo wszystko żonaty.
Ciekawe, gdyby wypiła jeszcze jednego drinka, może również ten stan mógłby się zmienić. Na przykład on stałby się trochę mniej żonaty, zachichotała zadowolona ze swojego dowcipu. Jej towarzysz uznał śmiech za komplement pod swoim adresem i pocałował ją w rękę.
Nie, dalej jest mocno żonaty i z trójką dzieci, stwierdziła Marta z nagłym znużeniem i zabrała dłoń swemu zastępcy. Z gracją zeskoczyła ze stołka barowego.
– Lecę już. Pozdrów pozostałych. I do zobaczenia w poniedziałek.
To ostatnie dodała na wypadek, gdyby jednak wydawało mu się, że ona jak zwykle będzie pracować przez kolejny weekend. Sięgnęła po torebkę i eleganckim krokiem przeszła przez hol do drzwi, za którymi czekała na nią taksówka. Kątem oka widziała szacujące ją spojrzenia siedzących przy piwie Niemców. Tego dnia czuła się niepokonana. Wiedziała, że jej wewnętrzna energia stanowi bardzo silny magnes. Każdy pragnął znaleźć się w strefie jej oddziaływania.
– Do „Morskiego Oka” – poprosiła kierowcę, który od razu z dużym przyspieszeniem wjechał w Szeroką.
Po paru minutach jazdy zaczęła się trochę uspokajać, ale triumfalny nastrój, trwający od zakończenia perfekcyjnie zorganizowanej konferencji, wciąż się utrzymywał. Pomyślała, że może powinna kupić kwiaty, ale szybko zrezygnowała – spóźniłaby się jeszcze bardziej. Siostra była zbyt taktowna, by zwracać jej uwagę, ale Marta dobrze wiedziała, że sprawiłaby jej przykrość. Z pewnością inni goście przyniosą całe naręcza kwiatów.
Nie myliła się. Gdy tylko wysiadła z taksówki, natknęła się na podjeździe na towarzystwo niemal uginające się pod ciężarem kwietnych wiązanek.
– Tunia! Moja kochana. Udało ci się przyjechać. – Teresa z promiennym uśmiechem tuliła młodszą siostrę. – I wyglądasz cudownie. Moja wspaniała siostra, królowa biznesu. Czy przypadkiem nie piłaś naszych ziółek?
Marta uśmiechnęła się w odpowiedzi. Miała nadzieję, że w końcu szwagrostwo przestaną ją traktować jako ich potencjalną klientkę. Świetnie zresztą prosperującego biznesu, stwierdziła, widząc w głównym holu willi prawdziwe tłumy. Ciekawe, czy wszyscy zainteresowani byli ziołową kuracją i wczasami zdrowotnymi, które miały być organizowane w „Morskim Oku”? Marta rozejrzała się dokoła. Nie przypuszczała nawet, że wnętrze budynku, który z zewnątrz wyglądał niepozornie, komponując się z sąsiednią niską zabudową, będzie aż tak przestronne. Być może był to efekt przenikania się różnych przestrzeni. Dużo zieleni i przechodzącego przez nią światła w jasnym pomieszczeniu. Organizatorzy mieli rację, by rozpocząć uroczystość jeszcze za dnia. Julia Cassini, która zaprojektowała willę, znała się na rzeczy. Nie było wątpliwości, że ludzie będą tu przyjeżdżać choćby dla tego ciekawego budynku.
– A gdzie jest Stefan? – Poszukała wzrokiem charakterystycznej sylwetki męża Teresy, ale nigdzie go nie mogła dostrzec.
– Poszedł do części rehabilitacyjnej. Koniecznie musisz ją zobaczyć. To tam, za schodami.
Nie zdążyła nigdzie dojść.
– Cześć, Tuńka!
Objęcie brata bliźniaka było znacznie mocniejsze, ale równie serdeczne.
– Przypłynąłeś na czas! – ucieszyła się Marta.
Teresa panikowała od tygodnia, że statek Marcina może się opóźnić.
– No pewnie! Dla Teńki wszystko.
– Szkoda, że mama i Piotrek nie mogą być z nami – zauważył, podczas gdy ona przyglądała się zebranym gościom. Niestety była wśród nich jej bratowa Jola, która dostrzegłszy, że rozmawia z Marcinem, ruszyła w ich stronę. Nigdy nie udawało się zamienić z bratem choć paru słów na osobności. Jola pilnowała go jak zaborczy pies pasterski.
– Marto, spóźniłaś się!
Próbowała nie słuchać nerwowej paplaniny bratowej, wystrojonej na otwarcie willi jak na bal. Odsłonięte ramiona i długa suknia z wielkim dekoltem zupełnie nie pasowały do charakteru tej uroczystości. Jolka, niestety, nie miała żadnego wyczucia. Niegdyś prawdziwa piękność, teraz nie była w stanie poradzić sobie ze zmienionym z upływem czasu ciałem. Z ubolewaniem można było stwierdzić, że robi z siebie coraz większe pośmiewisko.
Na szczęście od towarzystwa bratowej wybawił ją stary znajomy jeszcze z czasów pracy w Instytucie Badań nad Rynkiem. Przecisnął się przez tłum specjalnie, by się z nią przywitać.
– Bez przerwy słyszę o twoich sukcesach. Czytałem wywiad w gazecie. W dodatku wyglądasz coraz młodziej – komplementował ją.
– To dlatego, że pracuję z prędkością światła. Czas się dla mnie zatrzymał.
– Nic dziwnego, że zgarniasz wszystkie nagrody dla najbardziej dynamicznych, przedsiębiorczych. Taka kariera, no, no, no! – Pokręcił głową jakby z niedowierzaniem.
Z pewnością uważa, że niezasłużona, pomyślała jak zwykle nieufna Marta.
Za chwilę wokół niej zaroiło się od osób pragnących porozmawiać o interesach. Wszyscy zaczynali jednak od gratulacji. Nie chciała słuchać tych pustych pochlebstw. Wiedziała, że padają z ust osób na ogół mało życzliwych i nie są serdeczne. Minęły już czasy, kiedy zachłystywała się komplementami. Przekonała się, że niewiele znaczą. Sama doskonale wiedziała, kiedy była w czymś dobra. A nawet gdyby nie, to świetnie wychodziło jej udawanie. Spojrzała na stojącą przy wejściu siostrę i przez chwilę zmartwiła się, że skupia na sobie zbyt wiele uwagi. Teresa miała inny charakter i wydawało się, że kontaktowanie się z większą liczbą osób wyraźnie ją przerasta. Marta pochwyciła z tacy kieliszek campari z sokiem pomarańczowym i przeprosiwszy rozmówców, powróciła do siostry. Teresa nerwowo spojrzała na zegarek.
– To zwiedzanie chyba za długo trwa – zauważyła i wygładziła na spódnicy niewidoczne zagniecenia.
– Spokojnie, kochana. Stefan za chwilę wróci.
Siostra, której niedawno stuknęła pięćdziesiątka, nie mogła się rozstać z mężem ani na moment. Była w nim nadal bardzo zakochana.
– A twoja konferencja? Widziałam cię w telewizji. Ależ ty świetnie przemawiasz!
– Oj, Tenia, daj spokój! – Marta miała dosyć słuchania na temat konferencji, a także tych milionów euro, które udało jej się pozyskać dla agencji, dla miasta, dla kraju...
– Dzisiaj to twoje święto. Zobacz, ile ludzi. Wkrótce będą do was waliły tłumy. Nie chcecie się przeprowadzić do Gdańska?
– Nie wiemy jeszcze. – Dolna warga Teresy drżała z emocji. – Wolałabym zostać u siebie. U nas się tak spokojnie żyje.
– Chyba przesadziłaś. Jeszcze parę lat temu trup się tu ścielił gęsto.
Teresa skrzywiła się. Pewnie nie chciała pamiętać o aferze w Powierowie, gdzie spłonęła fabryka jej męża, a on sam stał się ofiarą potyczek handlarzy narkotyków. A przecież to właśnie wtedy poznała Stefana i bardzo prędko zdecydowała się za niego wyjść za mąż.
– No, a kto wówczas mieszkałby w naszym domu? Chyba nie ty?
Marta roześmiała się serdecznie ubawiona. Ona na prowincji? Nie po to wyjechała do Gdańska na studia! A może Teresa uważała, że powinna tam wrócić, zaszyć się w głuszy, zrezygnować z intensywnej pracy, odnajdywać na nowo sens życia i takie inne bzdety? Jeśli nie zrobiła tego osiem lat temu, kiedy przeżywała prawdziwe problemy, to z pewnością nie teraz. Inne kobiety mogą się karmić podobnymi urojeniami, ale nie ona. Chociaż... do tych innych zaliczała się też ich własna matka, która po śmierci pierwszego męża porzuciła karierę w Warszawie i przyjechała do K. leczyć dzieci i szerzyć oświatę zdrowotną.
– Namów do tego Jolunię.
Już widziała minę bratowej, która usłyszałaby tę propozycję. Teresa nie zareagowała na jej słowa, gdyż właśnie pojawił się Stefan wraz z samą architekt oraz jej mężem, prawnikiem.
– Gratulacje. Wspaniała inwestycja. – Marta pocałowała Stefana w policzek i przywitała się z jego towarzyszami.
– Skoro ty to mówisz... Cieszę się, że przyjechałaś. Dla Tereni rodzina jest najważniejsza.
– Dlatego szkoda, że mama nie dotarła.
– Nie rozumiem, dlaczego nadal nie możecie namówić jej na przyjazd. Nie była w Polsce od naszego ślubu.
Teresa zamieniła z Martą znaczące spojrzenia. One wiedziały, ale starały się oszczędzić tej wiedzy Stefanowi.
– A sama willa jest oszałamiająca – zwróciła się do Julii Cassini.
– Dziękuję. Pracowałam cały czas pod pręgierzem nieustannej krytyki. – Wskazała wymownie na swego męża, który pochłonięty był rozmową z Teresą.
Marta przypomniała sobie pewien wieczór, kiedy doszły ją plotki na temat romansu siostry z tym młodszym o dziesięć lat mężczyzną. Teresa nigdy nie wspomniała jej o tym nawet słowem. Może to jednak była nieprawda, bo najwidoczniej nie żywili do siebie urazy po zerwaniu, żartując teraz z sobą bez najmniejszego skrępowania. Godne pozazdroszczenia. Marcie nigdy nie udawały się relacje z dawnymi ukochanymi. Może dlatego, że było ich tak niewielu.
– Olek by mi nie darował, gdybym spartaczyła Stefanowi jakikolwiek detal – powiedziała architektka. – Ale jeszcze gorsza była ta ich wspólniczka. Nieustannie zgłaszała jakieś nie do końca trafne uwagi. Na szczęście zajęła się teraz wydawaniem książek. Dosyć trudna współpraca i pewnie bym z niej zrezygnowała, gdyby nie to, że bardzo się z nią i jej mężem zaprzyjaźniliśmy. Niestety tak to jest, jak się projektuje dla przyjaciół.
– A gdzie oni są? – spytała Marta, przeszukując wzrokiem salę. – Nigdzie ich nie widziałam.
Zbytnio tego nie żałowała. Nie przepadała za Zosią Halman, która wydawała jej się zbyt entuzjastyczna, gadatliwa i uczuciowa na pokaz. Jej mąż sprawiał zdecydowanie lepsze wrażenie, ale nigdy nie miała okazji z nim porozmawiać.
– Mieli pecha. Chociaż czy to pech? Ich synowa zaczęła rodzić. Weszli tu na chwilę, a potem natychmiast pojechali z synem do szpitala.
– A wasze dzieci?
Julia Cassini uniosła oczy do nieba.
– Pod obcą opieką, na szczęście. Bliźniacy zjedliby wszystkie przekąski, zanim wpuszczono by gości. Utrapienie jedno. I pomyśleć, co będzie, jak dorosną...
– Może nie będzie tak źle. – Marta się zarumieniła.
– O rany! Palnęłam głupstwo. Pani też jest z bliźniaków.
– Ale nie z jednojajowych. Proszę spojrzeć na Marcina. Wysoki, jasnowłosy, z niebieskim oczami. Wyglądam jak jego negatyw.
– Moi też się różnią wyglądem. Ale usposobienie mają, niestety, identyczne!
W tym momencie przerwał im kelner przynoszący na tacy kieliszki z szampanem. Nie czekając na przemowy i toasty, Marta zbliżyła musujący trunek do ust. Jeśli wypije wystarczająco dużo alkoholu, zaśnie spokojnie bez rozmyślania na temat pracy, tego, co zrobiła, i przede wszystkim tego, co powinna była zrobić. Wiedziała już, że zmieniła się w pracoholiczkę, ale zbytnio z tego powodu nie ubolewała. Praca, oprócz stresów z nią związanych, dawała jej taką dawkę adrenaliny, jakiej potrzebowała na co dzień. Dzięki niej zwlekała się z łóżka, wykonywała rutynowe czynności, przeżywała kolejne dni. Dochodziło do tego, że kontakty z ludźmi niezwiązane z działalnością zawodową przynosiły jej jedynie zmęczenie i nudę. Dyskretnie odsunęła się od grupy stojącej wokół siostry. Tematy ich rozmów również niewiele ją obchodziły.
Spojrzała na zegarek. Minęła już siódma. Jeszcze pół godziny i wymknie się niezauważenie z nowo otwartej willi, i pojedzie do Gdańska, do hotelu. Nie chciała, aby jej rodzeństwo poruszyło nagle temat noclegu. Z pewnością oburzyliby się, że zamierza nocować w „Hanzie”, a nie u nich. Marta nie znosiła życia hotelowego, ale było ono znacznie lepsze niż przymus nocnego konwersowania z Jolunią lub też jazda ze Stefanem do domu rodzinnego. Rzuciwszy okiem na popijającego szampana szwagra, odegnała jednak tę wizję jako mało realną. Zapewne Boersowie spędzą tę noc w hotelu swojej nowej przyjaciółki. Świetnie! Wystarczyło więc niepostrzeżenie minąć brata.
Marta odwróciła się na pięcie i próbując stać się niewidzialną, przemykała chyłkiem do otoczonego roślinami cieplarnianymi wyjścia.
– Pani Marta? – usłyszała nagle zza pleców męski głos, ale parła do przodu, sądząc, że zniechęci prześladowcę.
– Marta Wenta?
Co za namolny gość!
– Taak. – Odwróciła się niechętnie i przez chwilę stała zdezorientowana, przyglądając się mężczyźnie około czterdziestki. Powinna go znać?
– Nie poznaje mnie pani? – W jego spojrzeniu pojawił się błysk zawodu.
– Nie bardzo. Przepraszam najmocniej.
– Eryk. Eryk Borzewski. Kiedyś spędzałem u państwa wakacje. Moja matka...
– Była powinowatą mojego ojca – skończyła za niego Marta. – Teraz już pamiętam. Przepraszam pana bardzo, ale na starość siada mi pamięć. To przecież było...
– Prawie trzydzieści lat temu – teraz on skończył za nią. – Uczyła mnie wtedy pani angielskiego. Nic się pani nie zmieniła.
Po Marcie ten komplement spłynął jak woda. Nawet się nie uśmiechnęła. Niestety, nie mogła mu się odwdzięczyć podobną uwagą. Tamten dziesięciolatek był zupełnie kimś innym niż stojący teraz przed nią mężczyzna. Wysoki, zgrabny, bez tak częstego wśród mężczyzn w jego wieku brzucha, zadbany. Eryk Borzewski... Chyba ktoś jej o nim ostatnio wspominał.
– Rozmawiałem przed chwilą z pani bratem.
Eryk Borzewski zasłaniał Marcie drogę ewakuacyjną między palmami. Wypadało zamienić z nim choć kilka zdawkowych słów.
– Ależ proszę, mówmy sobie na ty. Przecież znam cię od urodzenia.
Teraz wyraźnie przypominała sobie tłustego niemowlaka, którego podrzucono pod opiekę rezolutnej sześciolatce. Chcieli sprawdzić, jak domowa Zosia samosia poradzi sobie z takim obowiązkiem. Nie przypuszczali nawet, że Marta będzie zachwycona nową rolą opiekunki. Nie miała przecież młodszego rodzeństwa. Nieustannie musiała słuchać rozkazów innych. A ten mały Eryczek był taki słodki! Ciemne włosy zwijały mu się w loki, a oczy pełne zachwytu śledziły każdy ruch nowej „mamusi”. Przyjeżdżał do nich latem co roku, aż do ukończenia dziesięciu lat.
– Dziękuję. Tak rzeczywiście jest lepiej, przecież jesteśmy dalekimi krewnymi. Marcin mówił, że mieszkasz i pracujesz w Warszawie. Robisz niesamowitą karierę.
Skrzywiła się, słysząc po raz kolejny słowo „kariera”. Miała go serdecznie dosyć, tym bardziej że często niosło negatywny podtekst. „Robi karierę po trupach”, „zrobi wszystko dla kariery”. Tego rodzaju stereotypy kłębiły się w umysłach tak wielu ludzi. Mało kto wpadłby na pomysł, że awans Marta zawdzięcza ciężkiej pracy i stale podnoszonym kwalifikacjom. Łatwiej było nazwać ją karierowiczką i spać spokojnie w przekonaniu, że jest się o wiele czystszym moralnie.
Marta już otworzyła usta, aby skomentować uwagę Eryka, gdy nagle zza jego ramienia dostrzegła, że do willi wchodzą spóźnieni goście. Szczupły, szpakowaty mężczyzna w granatowym garniturze i starsza pani w czarnej garsonce ze sznurem pereł wokół szyi. A to niespodzianka!
– Przepraszam – rzuciła bez jakiegokolwiek wyjaśnienia Borzewskiemu i w tempie nadawanym przez wysokie szpilki przemieściła się w kierunku drzwi.
– Mama!
Kobieta z elegancko upiętymi do góry białymi jak śnieg włosami spojrzała na nią niemal bez emocji.
– Marto! Nogi sobie połamiesz w takich butach – powiedziała i nastawiła policzek do pocałunków.
– Ale nas zaskoczyliście – powtarzała najmłodsza Wentówna, przytulając się do matki, ale już za chwilę ramiona starszej pani ściskały o wiele serdeczniej siostrę i brata Marty.
– Tereńka kochana! Jak ślicznie wyglądasz. I mój mały chłopiec nawet zdążył przypłynąć. Tak bardzo się cieszę.
– Dobry wieczór, Marto. – Brat Piotr przywitał ją równie chłodno jak matka. Przytulił ją do siebie tylko na moment i nawet nie ucałował.
Marta stanęła obok zbierającej uściski i pocałunki pary, czując się jak porzucone dziecko. Zauważyła, że zbliżył się do niej Eryk Borzewski.
– Zawsze zazdrościłem wam tej licznej rodziny. Takiej niepowtarzalnej atmosfery w domu. Ciepłej, serdecznej.
Marta spojrzała na niego z ukosa, sprawdzając, czy z niej nie kpi. Nie, Eryk mówił szczerze.
– Pozostałeś jedynakiem.
– Niestety, tak. – Spojrzały na nią oczy, które kiedyś nawet nie mrugnęły ze strachu, gdy mała Marta, dźwigając niemowlę, potknęła się i omal nie spadła z nim ze schodów.
– Witam mamę – do komitetu powitalnego dołączył szwagier Stefan. – Tak się cieszymy z Terenią, że mama zdecydowała się w końcu do nas przyjechać.
– Witam pana. – Ton głosu matki stał się lodowaty. – Ale nie do was przyjechałam, tylko do mojego syna.
– Ale u nich ciasno. Nie lepiej u siebie, w domu rodzinnym? – Naiwny Stefan nie dawał za wygraną.
– To nie jest mój dom rodzinny. – Krótka replika zamknęła mu usta.
Stefan, mężczyzna zbliżający się do sześćdziesiątki, zaczerwienił się na tak mało uprzejmą uwagę. Zapadła niezręczna cisza, to znaczy niezręczna dla wszystkich z wyjątkiem matki. Jej twarz była dostojna i nieruchoma. Marta postanowiła szybko zmienić temat.
– Mamo, czy poznałabyś naszego małego Eryczka Borzewskiego w tym panu? – Niezbyt elegancko wypchnęła go przed starszą panią.
– Eryczek! Mój ty Boże! – wzruszyła się matka Marty. – Kiedy wróciłeś do Polski?
– W zasadzie parę lat temu – odpowiedział, całując z galanterią jej dłoń. – Stwierdziłem, że teraz da się tutaj mieszkać i robić interesy.
– No właśnie – ucieszyła się starsza pani. – Teraz już można. Ostatnie wybory jasno to pokazały. Wreszcie powstanie nowe państwo. I ukarze tych wszystkich komunistów, ubeków i inną swołocz. Wreszcie się doczekaliśmy – spojrzała po oniemiałych zebranych, jakby oczekując licznego aplauzu – państwa prawa!
Oklaski się nie rozległy, jedynie Piotr kiwał głową z pełną aprobatą. Starsza pani żachnęła się lekko, obróciła i posunęła dostojnie w kierunku stołu z zakąskami.
Jej córka podążała za nią, rozumiejąc już jasno, że zebrani na uroczystości otwarcia wilii od tej chwili stali się wyłącznie członkami komitetu powitalnego. Matka nagle obróciła się i syknęła dość donośnym głosem:
– Marto, ile razy ci mówiłam, że kobiety po czterdziestce powinny nosić spódnice za kolano.Rozdział II
W Warszawie w poniedziałek padał śnieg. Marta nie zdążyła odebrać samochodu od mechanika i brnęła teraz w brunatnej brei w kierunku stacji metra. Miała na sobie zbyt cienki płaszcz i zupełnie nieodpowiednie buty. Każdy krok, mimo iż ostrożnie stawiany, groził wielotygodniowym noszeniem gipsu. Kiedy w końcu dotarła do celu, na peronie przywitał ją tłum osób mało życzliwie nastawionych do świata. Nie miała nawet szansy usiąść. Trzymając się poręczy, próbowała oderwać się myślami od otoczenia i skoncentrować na czekających ją tego dnia zajęciach. Nie było to jednak możliwe. Rodzinne spotkanie zupełnie ją rozkojarzyło.
Nieoczekiwane pojawienie się matki i starszego brata radykalnie przestawiło jej plany. Oczywiście w piątek nie było nawet mowy, by wyjechać do Warszawy. Przepadła wizyta u mechanika, cotygodniowe pływanie, przygotowanie się do zajęć na najbliższy tydzień. Musiała nocować u Teresy, a potem spędziła całą sobotę w domu Marcina i Jolki. Jej „moherowa” matka postawiła całą rodzinę w stan najwyższego pogotowia i wszyscy, z Martą na czele, starali się spełniać jej wszelkie zachcianki. Znów zachowywali się jak stado smarkaczy, oczekując, że niepodzielnie panująca monarchini zechce ich obdarzyć cieplejszym spojrzeniem. Z ojcem nigdy tak nie było. Oczywiście wszyscy się cieszyli, gdy przyjeżdżał do domu po kilkumiesięcznych pobytach na morzu, ale nawet wtedy liczyło się tylko skinienie palca matki. Ojciec natychmiast dopasowywał się do pozostałych i obrzucał ukochaną kobietę najwykwintniejszymi podarunkami. Jednak za każdym razem zamiast podziękowania słyszał to samo:
– I po co takie wydatki? Tyle pieniędzy. I tak nie będzie pasowało.
Nigdy jednak nie zmienił postępowania, jakby w obawie o to, co mogłoby się zdarzyć, gdyby przyjechał z pustymi rękami. Czasami Marta miała wrażenie, że ten rosły i odważny mężczyzna lęka się swojej żony.
Tym razem to matka rozdawała prezenty. Najwięcej przypadło dzieciom Marcina, których nie widziała od ponad trzech lat. Stały nieco onieśmielone, przypatrując się surowym rysom swojej legendarnej Babci: Asia, osiemnastolatka, trzynastoletni Bartek i beniaminek rodziny, pięcioletni Maciuś.
– Mam nadzieję, że dobrze wam idzie w szkole.
– Babciu, ja chodzę dopiero do średniaków – zauważył nieśmiało Maciuś.
– I nie umiesz jeszcze czytać? – dopytywała się babcia, trzymając w ręku amerykańską encyklopedię, którą zamierzała wręczyć wnukowi.
– Jesce nie – zaseplenił.
Starsza pani spojrzała z wyrzutem na Marcina i Jolkę, która momentalnie zrobiła się czerwona jak piwonia. Zawsze miała ogromne kompleksy z powodu braku wykształcenia. Za chwilę pewnie wszyscy usłyszą, jak to wszystkie dzieci pani Wentowej potrafiły czytać gazety już w przedszkolu. A jej amerykańskie wnuczki, córki Piotra, to...
Dwudziestoośmioletnia genialna Emily zrobiła doktorat z fizyki na Berkeley i pracowała w NASA. Dwudziestopięcioletnia, superutalentowana Mary kończyła właśnie prawo na Columbii i miała się przygotowywać do egzaminu adwokackiego w jednej z najlepszych kancelarii prawnych w Nowym Jorku.
Marta, bawiąc się otrzymanym iPodem, próbowała mrugnąć do brata, ale ten niczego nie zauważył, zbyt wstrząśnięty tym zestawieniem wybitnych córek Piotra ze swoimi latoroślami. Jola jednak się nie poddała i przywołała wygraną przez Asię szkolną olimpiadę z geografii. Babcia pokiwała z zadowoleniem głową i obdarzyła najstarszą córkę Marcina przychylnym uśmiechem.
– Bardzo się za wami wszystkimi stęskniłam – powiedziała, ale jej oczy patrzące na Martę zdawały się zaprzeczać tym słowom.
– Wysiada pani? – Nagłe poruszenie współpasażerów wyrwało Martę z zamyślenia.
– Tak, wysiadam – rzuciła prędko i dołączyła do innych ruszających do wyjścia podróżnych.
Marta tyle razy przysięgała sobie, że zachowanie matki nie będzie miało na nią żadnego wpływu, że nie da się ponieść emocjom. No, i co się dzieje? Wystarczy, że ją zobaczyła, a znów stała się zasmarkaną pięciolatką, która mężnie rywalizuje z rodzeństwem o każdy przychylny gest matki, o odrobinę ciepła. Jako ponadczterdziestoletnia kobieta nie była nawet o grosz emocjonalnie mądrzejsza. Od rodzinnej toksyczności dzieliło ją niemal czterysta kilometrów. W Warszawie, na szczęście, była zupełnie dojrzałą osobą.
Z wyprostowanymi plecami, rzuciwszy uprzejme „dzień dobry” w stronę ochroniarza, weszła do budynku instytucji, w której pracowała. Agencja Promocji Regionalnej i Rozwoju Turystyki znajdowała się niedaleko Dworca Centralnego w stylowym gmachu, który zaledwie parę lat wcześniej poddany został pieczołowitej renowacji. Pomieszczenia zachowały dawny układ, ale dostosowano je do współczesnych potrzeb i nasycono zaawansowaną techniką komputerową. Departament, któremu szefowała, znajdował się na trzecim piętrze. Po wyjściu z windy Marta przeszła po lśniącym parkiecie korytarza i otworzyła drzwi, przesuwając identyfikator przez czujnik. Wreszcie się zatrzymała. Przywitała ją mosiężna tabliczka z jej własnym nazwiskiem i stanowiskiem – wiceprezes ds. promocji i koordynacji projektów unijnych dr Marta Wenta.
Pragnęła sądzić, że dotarła do tego miejsca o własnych siłach, dzięki wszechstronnemu wykształceniu, zdolnościom i umiejętnościom zarządzania ludźmi. Niestety, ta subiektywna opinia była bardzo często kwestionowana. Na przykład mężczyzna, którego zaskoczyła przy wejściu do gabinetu na rozmowach z jej własną sekretarką, uważał, że stanowisko zajmowane przez nią przez ostatni rok jest podziękowaniem za usługi seksualne świadczone na rzecz prezesa rady nadzorczej agencji. Doprawdy, jej kolega Wróblewski, drugi wiceprezes, zbyt nisko ją cenił.
Wziął teraz do ręki swój służbowy kalendarz i wolno obrócił się w jej stronę. Przerwał pogaduszki w pół słowa, więc zapewne polegały one na knuciu intryg. Marta wiedziała jednak, że za chwilę wiceprezes coś wymyśli. W przeciwieństwie do niego ona go doceniała. W każdym razie jego przebiegłość.
– Myślałem, że przyjdziesz dziś wcześniej.
Niby o siódmej? Zabawny facet, myślała, wieszając płaszcz do szafy.
– Widzę, że masz coś pilnego do mnie. Pani Justyno, poprosimy o dwie kawy – powiedziała do sekretarki i otworzyła drzwi do gabinetu.
– Słyszałem, że konferencja dla przyszłych inwestorów dobrze poszła – powiedział Wojtek Wróblewski i rozwalił się w fotelu.
– Nie narzekam – odpowiedziała z lekkim uśmiechem. – Czekają tam teraz na ciebie i twoją część turystyczną.
Wróblewski w agencji odpowiadał za sprawy związane z turystyką. Gdyby nie prowadził szeroko zakrojonej polityki gabinetowej, może udałoby mu się utrzymać swój dział na przyzwoitym poziomie. Tymczasem stanowił on jedno dymiące bagno.
– Tak, ale to po moim powrocie z Andaluzji.
– Ty jedziesz do Andaluzji? – zdziwiła się. Miał tam jechać człowiek z jej departamentu, specjalista od kontaktów z prasą. Projekt hiszpański powinien się przecież zacząć od kontaktów z mediami, a potem dopiero zajmować konkretami. To była jej działka. Ona odpowiadała za promocję i media.
– Tak postanowił prezes. Przyszedłem tu, bo mamy pewien problem z tym twoim Mierzejewskim. Wiesz, o co chodzi, prawda?
Marta nigdy nie słyszała, aby ktokolwiek w agencji miał problem z jej zastępcą. Był najbardziej lojalnym i pracowitym człowiekiem ze wszystkich znanych jej ludzi. Wzór pracownika.
– Nie, nie wiem. A o co chodzi? – W oczekiwaniu na kawę nalała do szklanki wody mineralnej.
– Nie? Prezes ci nie mówił? – dopytywał się Wróblewski, a w jego głosie słychać było triumfalny ton.
Co za pechowy dzień, pomyślała. Najpierw podróż metrem, teraz od rana Wróblewski. Patrząc na tego wymuskanego fircyka, nie miała wątpliwości, że usłyszy od niego same przykre rzeczy. Kiedyś może zdolny, ale zbyt leniwy, by coś z tym zrobić. Próbował utrzymać swoje status quo w firmie za pomocą intryg i donosicielstwa. Był jednak na tyle skuteczny, że żaden z poprzednich dwóch prezesów nie zdołał go wyrzucić stamtąd na zbity łeb. Pewnie się go bali. Wróblewski zawsze sprawiał wrażenie, że dużo wie o każdym i na każdy temat. Zdarzało się, że również Marta, choć na ogół ostrożna, dawała mu się podejść. Teraz też poczuła, że zaczyna się denerwować. Nie da się ukryć, że Mierzejewski, mocno żonaty ojciec trójki dzieci, był jednak jej faworytem.
– Klasyczne nadużycie zaufania – oznajmił w końcu Wróblewski po odpowiednio długiej przerwie, której zadaniem było wyprowadzenie Marty z równowagi.
Klasyczny kabotyn, pomyślała, walcząc z pokusą wylania na niego zimnej wody.
– Używał karty kredytowej do kupowania paliwa do samochodu w styczniu.
– Oczywiście, że to robił. Sama mu kazałam. Jeździł przecież służbowo do Wrocławia – oburzyła się Marta.
– Do Wrocławia tak, ale on później odwiedzał teściów w Jeleniej Górze. Z kilometrówki wynika, że robił o wiele dalsze trasy. Prezes jest wściekły. Wiesz, jakiego on ma fioła na punkcie dobra wspólnego.
To ostatnie akurat się zgadzało. Nowy prezes, gorący poplecznik partii rządzącej, od pierwszego dnia po objęciu nowego stanowiska, postanowił zrobić w agencji radykalne porządki, których skala zapewne katastrofalnie zakłóciłaby pracę. Na szczęście po paru miesiącach zmodyfikował swoje plany, głównie z powodu niemal cotygodniowych wyjazdów za granicę.
– A skąd wiadomo, że jeździł do Jeleniej? Czy ktoś z nim rozmawiał? – dopytywała się Marta, odbierając od sekretarki tacę z kawą.
– Nie mam pojęcia. Ktoś się musiał dowiedzieć.
– Porozmawiam z nim, jak wróci z Krakowa. Jeśli to prawda, będzie musiał zwrócić te pieniądze. To oczywiste.
– Z pewnością, ale ktoś taki nie powinien dostawać firmowej karty kredytowej – oświadczył ten sam Wróblewski, którego służbowe kolacje cechowały się bizantyjskim zbytkiem. Ale i to uchodziło mu na sucho. Pisał potem długie pokrętne oświadczenia, tłumacząc potrzebę wypicia do posiłku francuskich win za parę tysięcy złotych.
– Masz całkowitą rację. Nie można naciągać firmy. To są przecież pieniądze podatników – odpowiedziała słodkim głosem, patrząc mu głęboko w oczy.
Wróblewski zamrugał i szybko dopił swoją kawę.
– Karolu, czy mógłbyś mnie oświecić w sprawie swoich wyjazdów do Jeleniej Góry? – spytała Marta kolegę, jadąc z nim jego samochodem na spotkanie w ministerstwie.
– Moich wyjazdów? Dokąd? – W spokojnym tonie Mierzejewskiego pobrzmiewało zaskoczenie.
– Twoi teściowie mieszkają w Jeleniej Górze, prawda?
– Raczej mieszkali. Dwa lata temu przeprowadzili się do Częstochowy. Do mojej bratowej.
– A dokąd jeździłeś z Wrocławia? Do nich? Podobno są rozbieżności w kilometrówce.
– Ale ta księgowa upierdliwa – zaśmiał się – przecież mogła mi o tym powiedzieć, a nie latać na skargę. Zupełnie o tym zapomniałem. Te dodatkowe kilometry to przecież wyjazd do Berlina z naszym niemieckim prelegentem. Pamiętasz? Odwołali mu pociąg i wpadł w panikę, bo następnego dnia miał ślub córki.
– A rzeczywiście. Coś takiego było – przypomniała sobie Marta.
To nawet ona sama poprosiła Karola o odwiezienie tego Niemca. A zatem wszystko jasne, a właściwie takie jak od samego początku, od tych jedenastu miesięcy, kiedy to zaczęła pracę w agencji. Powiązanie funkcjonowało następująco: księgowa–Wróblewski–prezes. Och, takich związków było znacznie więcej. Pionowych i poziomych, krzyżowych, różno- i jednopłciowych. Najgorsze, że zamiast pracować, osoby te zajmowały się intrygowaniem i kopaniem pod sobą dołków. Czy ona sama popełniała błąd, nie robiąc tego? Brak zaangażowanych i oddanych popleczników przeważnie źle się kończył. Był jednak Karol...
– To wyjaśnij tę sprawę w księgowości, proszę – dodała nieco zmęczonym tonem i zerknęła w lusterko, by sprawdzić stan makijażu.
– Ślicznie dzisiaj wyglądasz, Marto, wiesz? – Karol zaparkował, a potem oderwał wzrok od kierownicy. Jego oczy jak zwykle patrzyły na nią z oddaniem. – Zresztą tak jak zawsze.
– A czy ty wiesz, że jesteś lizusem? – zwróciła się do swego podwładnego.
– Ja bym tego tak nie nazwał. I cieszę się, że mogę ci to powiedzieć. Szkoda tylko, że ty nie możesz mi się odwzajemnić podobną uwagą.
– Nie...? – O co mu chodziło?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.