Dobre miejsce do umierania - ebook
Dobre miejsce do umierania - ebook
Opowieść o rozszarpywanym przez wojny Kaukazie
Spojrzałem na Gruzina i powiedziałem, że przyjadą po nas Rosjanie.
– Ale kto to strzela? Żeby tak wiedzieć, kto to, do cholery, strzela – powtarzał w kółko.
W czasach postsowieckich Kaukaz wrzał wielokrotnie. Jak w Afryce w epoce dekolonizacji z dnia na dzień powstawały tu nowe państwa. Ponieważ godziły w dotychczasowy układ interesów, prowokowały niedawnych patronów i sojuszników do krwawego odwetu. Nieraz rodziły się z nacjonalistycznego zrywu, który pociągał wiele ofiar.
Wojciech Jagielski opisuje swoje podróże w rejon Kaukazu i przede wszystkim próbuje rozwikłać trudne relacje Gruzinów, Czeczenów czy Ormian z ościennymi krajami. I zrozumieć, co popychało ich do wikłania się w trudne wojny domowe i przygraniczne czy krucjaty przeciwko niedawnemu prawodawcy − Rosji. Poza ZSRR interesy w tym regionie miała Turcja, miał też Iran.
Wielu czytelników książek podróżniczych z sympatią myśli o Gruzinach. Warto zanurzyć się w ich historię, spotkać się na kartach reporterskiej książki ze zwykłymi ludźmi i poznać losy przywódców ich narodu. Książkę kończy dopisany po latach epilog, który zamyka kolejny krwawy rozdział w historii Kaukazu (przy okazji autor dementuje w nim informację o własnej śmierci).
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2860-3 |
Rozmiar pliku: | 1 015 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znakomita książka. Dobrze, że wzięliście ją do ręki. Czyta się ją jednym tchem.
Reporter „Gazety Wyborczej” – Wojciech Jagielski – zdobył już sobie nazwisko, podróżując do najbardziej zapalnych punktów naszego globu. Jego _Dobre miejsce do umierania_ utwierdza tylko tę reputację. W czasie kiedy zdecydowana większość reporterów z całego świata spotykała się na froncie wojny w byłej Jugosławii, Jagielski niemal samotnie, niemal na własną rękę odbywał ryzykowną wędrówkę po innym piekle rozszalałego nacjonalizmu – po obszarach Kaukazu, a więc tam, gdzie sto małych narodów, wciśniętych między dwa morza i między trzy rywalizujące ze sobą zachłanne potęgi Rosji, Turcji i Iranu, toczy ze sobą nieubłagane i okrutne wojny. Te wojny rozpaliły nienawiść i podzieliły ludzi, rzuciły ich przeciw sobie: „Kiedyś chodziliśmy do siebie na wesela i pogrzeby. Teraz tylko do siebie strzelamy” – mówi jeden z bohaterów reportaży Jagielskiego.
Pełno tu niezwykłych opisów, przejmujących obrazów, zdumiewających danych (jak na przykład fakt, że na jednego zabitego człowieka wypadło 13 500 wystrzelonych pocisków! Albo że za jednego jeńca-oficera strona przeciwna dawała dwieście litrów benzyny lub pięć kobiet-zakładniczek!).
Jagielski pokazuje wszystkie kontrasty, absurdy i dramaty współczesnej historii – pisze o tym, jak maleńka społeczność Inguszów ogłosiła niepodległość, nie mając własnego państwa, o tym, jak pacjenci domu obłąkanych w Czermenie właśnie dzięki wojnie zaczęli żyć normalnym życiem.
Jeden z ludzi spotkanych przez autora mówi mu, że właśnie tam, na Zakaukaziu, dojdzie do ostatecznej wojny między cywilizacją europejską a azjatycką, między chrześcijaństwem a islamem. Będzie to, jego zdaniem, wojna ostatnia.
Ryszard KapuścińskiPROLOG
ŚWIĘTE WOJNY WOLNYCH NIEWOLNIKÓW
„Nie każda sprawa jest święta tylko dlatego, że ktoś gotów jest za nią oddać życie” – powiedział Oscar Wilde. „Nacjonalizm jest formą niewolnictwa. Niewolnika nikt nie pyta, czy chce ginąć” – twierdził Nikołaj Bierdiajew. Żaden z nich nie znalazłby na Zakaukaziu zrozumienia.
Niewiele jest na świecie miejsc, gdzie doszło do tylu wojen. Można by pomyśleć, że malownicze góry i wąwozy Kaukazu oraz wybrzeża mórz Czarnego i Kaspijskiego są od wieków ulubionymi drogami Wojny. Ktoś powiedział kiedyś, że na Kaukazie nawet zamiast południków i równoleżników biegną linie frontu.
Wędrowały tędy hordy mongolskie, rzymskie legiony, wojska perskie i bizantyjskie, pułki tureckie i rosyjskie. Każdemu przemarszowi obcych armii towarzyszyły rzezie, pogromy i zniszczenia, których ofiarą padały mieszkające tu małe narody. Historia kaukaskich krajów to ciągłe najazdy obcych armii i odbudowa ze zniszczeń. Rzadko zdarzają się okresy wzlotu, rozkwitu. Nie podbój obcych ziem, nie poszerzanie własnego terytorium czy narzucanie innym własnej kultury i religii zaprzątały głowę kaukaskim książętom, szejkom, chanom i królom. Myśleli, jak podnieść się z upadku, przetrwać, ocaleć od zagłady.
Znalazłszy się na linii frontu między rozmaitymi imperiami, Kaukaz był przez wieki jedynie wielkim polem bitewnym, na którym nie powstawało nic poza fortyfikacjami. Większość dzisiejszych kaukaskich stolic to dawne rosyjskie warownie. Krwawymi żołnierzami stawali się na Kaukazie nawet artyści, poeci, pisarze. Rosjanie Gribojedow, Lermontow, Bestużew, Tołstoj... Trudno znaleźć na świecie inne miejsce, gdzie dzieło destrukcji i dokonywane zbrodnie byłyby równie straszliwe i długotrwałe. Nigdzie też chyba na świecie nie walczono o wolność tak zażarcie. I nigdzie chyba wolność i prawo wyboru nie zostały tak brutalnie sprowadzone do możliwości wyboru, od kogo chce się być zależnym.
Wciśnięty między dwa morza Kaukaz przypomina kładkę, po której w starożytności ze stepów Rosji i Azji Środkowej odbywała się wielka wędrówka ludów. W poszukiwaniu nowych pastwisk, skarbów i niewolników armie koczowników z głębokiej Azji parły na południe, wypierając plemiona, które znalazły się na ich drodze. Uciekinierzy cofali się z życiodajnych równin i morskich wybrzeży w niedostępne i surowe wąwozy. Niezdobyte góry strzegły ich przed obcymi, ale skazywały jednocześnie na wieczny zaścianek, w którym pozostawali oderwani od groźnego świata i wcale go nieciekawi.
Większość najeźdźczych armii po prostu przewalała się przez Kaukaz, grabiąc i mordując tamtejsze ludy. Niektóre jednak zostawały na dłużej i jako armie okupacyjne zaprowadzały własne porządki.
W wyniku podbojów, wojen i migracji na Kaukazie mieszka dziś sto narodów, mówiących różnymi językami, mających różne obyczaje i wyznających różne religie.
Narody te wiele dzieli. Jest jednak kilka cech, które je łączą.
Pierwsza to właśnie swego rodzaju kompleks zaścianka.
Bo Kaukaz jest zaściankiem, końcem świata. Tu kończy się Europa i Azja, Wschód i Zachód, Północ i Południe. Dla Europy prawosławne Armenia i Gruzja są peryferiami chrześcijańskiego świata. Takimi samymi, jak Azerbejdżan i muzułmańskie kaukaskie republiki dla Azji i islamu. W dodatku jest to zaścianek odgrodzony od reszty świata dwoma morzami (na wschodzie i zachodzie) i potężnymi łańcuchami górskimi (na północy i południu). Zakaukazie wciśnięte jest nie tylko między góry i morza, ale także między trzy regionalne mocarstwa: Rosję, Turcję i Iran (Persję), zazdrośnie strzegące tego zakątka świata przed zakusami Anglików, Amerykanów, Francuzów, Arabów.
Kompleks zaścianka jest przyczyną powszechnej wśród kaukaskich narodów nieufności wobec obcych oraz przekonania o własnej absolutnej wyjątkowości i – co z tego wynika – mniej lub bardziej życzliwie lekceważącego stosunku do sąsiadów. To między innymi dlatego nie powiodły się próby stworzenia jednego kaukaskiego państwa. Żaden z tamtejszych narodów nie tylko nigdy nie zgodzi się uznać pierwszeństwa innych, ale nawet nie dopuszcza myśli, że ktoś może być mu równy.
Odgradzając się od świata – z przymusu, a nie z wyboru – sto kaukaskich narodów żyło przez wieki we własnym, zamkniętym środowisku, nie stykając się nawet z sąsiadami ani ich nie poznając. Utwierdzane przez wieki stereotypy powodowały ciasnotę poglądów, kategoryczność sądów i niecierpliwość wobec wszelkiej odmienności.
Ciągła konieczność walki o przetrwanie i zachowanie własnej tożsamości sprawiła, że czas historyczny ma tu zupełnie inne znaczenie niż gdzie indziej. Na Zakaukaziu przeszłość i teraźniejszość splatają się na każdym kroku, a przyczyną sąsiedzkich wojen mogła się stać nie zniewaga sprzed tygodnia, ale incydent sprzed kilkudziesięciu lat. Kiedy Gruzini zaczynają się bić z Osetyjczykami, to chodzi im nie tylko o wydarzenia wczorajsze, ale także o spory z początku wieku. Dla Ormian masakra w Turcji w 1915 roku wydarzyła się nie sto lat temu, ale jakby w zeszły wtorek. Tu wszystko się pamięta, niczego nie zapomina, nie da się ukryć żadnych tajemnic. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Wiedzą, kto upomina się o swoje, a kto chce się tylko kosztem innych wywyższyć.
Dla kaukaskich narodów przeszłość wciąż należy do teraźniejszości, ponieważ ich historii nigdy nie pozwolono się dopełnić. Ciągle była przerywana najazdami i okupacjami, obcymi porządkami, którym jako słabsze musiały się podporządkować. Ile razy słabła turecka, perska czy rosyjska władza okupacyjna, mieszkańcy Kaukazu natychmiast wracali do przerwanych przed laty sporów i wojen. Nigdy jednak nie było im dane ich dokończyć. Pojawiał się nowy najeźdźca. Kaukaska historia znów zamierała jak film zatrzymany w kadrze.
Zmuszane do ciągłej walki o przetrwanie narody kaukaskie stały się nieufne i podejrzliwe wobec obcych. Czując się nieustannie zagrożone, najlepszy sposób na umocnienie własnego bezpieczeństwa widziały w osłabieniu, podbiciu sąsiada. Za słabe, by walczyć o wolność, spiskowały przeciwko sobie i szukały sojuszników, którym gotowe były oddać się w poddaństwo, licząc na znośniejsze warunki niewoli. „Jesteśmy jak więźniowie, którzy zamiast wspólnymi siłami spróbować ucieczki na wolność, walczą między sobą o lepsze miejsce w celi” – tłumaczył mi w Baku Abulfaz Elczibej. Było to, jeszcze zanim został prezydentem Azerbejdżanu i obiecał swoim rodakom, że przy udziale Turcji w trzy miesiące utopi we krwi ormiańskie powstanie w Górnym Karabachu.
Każdy kalkulował po swojemu. W obliczu śmiertelnego tureckiego zagrożenia Ormianie szukali pomocy w Rosji. Spokrewnieni z Turcją Azerowie widzieli swoją przyszłość w sojuszu ze Stambułem. Gruzini z nadzieją spoglądali na Niemcy, Anglię, Amerykę. Zagraniczni przyjaciele, którzy nigdy nie spełniali obietnic, a prawie zawsze okazywali się wyrachowanymi zdrajcami, jeszcze bardziej dzielili mieszkańców Kaukazu.
Nieufność wobec obcych, nie tylko z innych państw, ale nawet z innych wiosek, kazała trzymać ze swoimi i tylko im wierzyć. Swoimi była rodzina. W ten sposób umacniały się więzi klanowe i regionalne, co pomagało przetrwać, ale utrudniało powstawanie narodu, budowanie silnych państw. Zdradziecki regionalizm byl barierą, której nigdy nie potrafili pokonać przywódcy kaukaskich państw w tych krótkich okresach historii, kiedy mogły się one cieszyć niepodległością i same decydować o własnym losie.
Inną trudną do przezwyciężenia przeszkodą była granicząca z anarchią pogarda mieszkańców Kaukazu dla wszelkich rządów. Nauczyła ich tego historia. Tu niemal zawsze rządzili obcy, władza centralna okazywała się przeważnie władzą obcą i zaborczą. Ten, kto jej nie słuchał, uważany był nie za warchoła, lecz patriotę, bohatera. Oni nie pamiętali już, co to znaczy mieć własne państwa. Tak dawno je utracili. Zbyt długo byli powstańcami, by stać się szybko obywatelami. Wyjątek stanowią Ormianie, którzy stojąc w obliczu ostatecznej zagłady, jak rzadko kto zawsze potrafili jednoczyć się wokół idei własnego państwa.
Ostatnim razem kaukaski film zatrzymał się pod koniec drugiej dekady ubiegłego stulecia. Po krótkiej zapaści wywołanej obaleniem caratu i rewolucją bolszewicką Rosja z powrotem podbiła Zakaukazie.
Kiedy rozpadło się imperium Związku Radzieckiego, film ruszył znowu i cały region stanął w ogniu.
Zaczęli Ormianie, którzy wywołali powstanie w Górnym Karabachu. Ormianie od dawna stanowili tu większość i uważali ten górzysty kraj za swoje historyczne ziemie. W 1923 roku Moskwa oddała jednak ten region Azerom, kuzynom Turków, śmiertelnym wrogom Ormian. Poza Armenią Karabach jest ostatnim skrawkiem historycznego terytorium ormiańskiego, gdzie żyją jeszcze Ormianie. Z pozostałych swoich ziem: Araratu, Wanu, Karsu i Nachiczewanu, Ormianie już dawno zostali wypędzeni. Teraz taki sam los czekał ich w Karabachu. Na secesję Karabachu Azerowie odpowiedzieli oczywiście wojną.
Po broń sięgnęli również Abchazi i Osetyjczycy, oni z kolei, by oderwać się od Gruzji.
Osetyjczycy obawiali się, że w państwie gruzińskim staną się obywatelami drugiej kategorii. Przez ostatnich dwieście lat uczyli się języka rosyjskiego, który obowiązywał na terytorium całego imperium. A tu masz! Gruzini ogłaszają niepodległość i zapowiadają, że w ich państwie językiem oficjalnym będzie gruziński. Tylko co dziesiąty Osetyjczyk potrafił mówić po gruzińsku, a i to nie na tyle płynnie, by wykonywać zawód prawnika, ekonomisty czy naukowca. Odżyły też stare animozje, pamięć o gruzińskich pacyfikacjach osetyjskich wsi w 1918 roku, poparciu Osetyjczyków dla rosyjskich bolszewików, którzy podbili ponownie Gruzję. Patriotyzm gruziński zderzył się z osetyjskim i wybuchła wojna.
Abchazi bali się, że zdominowani nawet u siebie przez Gruzinów, znikną jako naród. I tak stanowili już zaledwie jedną piątą ludności własnej republiki. Uznali więc, że najlepszym sposobem na uniknięcie zagłady będzie secesja i utworzenie własnego, niepodległego państwa. Znów wybuchła wojna. Rosja poparła oba powstania: osetyjskie i abchaskie, by podłożyć nogę Gruzji, która ze wszystkich imperialnych prowincji najbardziej rwała się ku wolności, szarpała, próbowała ucieczki, dając przykład innym.
Na Kaukazie walka o wolność i niezależność od Rosji szybko przekształcała się w walkę o wolność dla każdego narodu z osobna. Z opozycyjnych wieców znikały hasła o demokracji, równości i sprawiedliwości. Wypierał je krzykliwy nacjonalizm. Pełni wątpliwości intelektualiści, liberałowie, weterani-dysydenci, katorżnicy byli spychani z wiecowych mównic przez pewnych siebie, nieznających strachu ani życia młokosów. W narodowe szaty przebierali się też niedawni komuniści, urzędnicy kolonialni, którzy uznali, że zmiana barw pozwoli im zachować władzę i przywileje.
Rozkład sowieckiego imperium przypominał rozbieranie rosyjskiej matrioszki. Z imperium-giganta – Związku Radzieckiego – wyskoczyły: Gruzja i Azerbejdżan. Również one natychmiast rozpadły się na mniejsze: Abchazję, Osetię Południową, Karabach. Na Kaukazie Północnym niepodległość zaczęły ogłaszać poszczególne powiaty, a nawet wioski. Zaczęła się licytacja wolności.
Każda ze stron w każdej chwili jest w stanie przytoczyć tysiące argumentów, tomy historycznych dowodów przemawiających na jej korzyść. Wdać się w dyskusję historyczną z Gruzinem, Abchazem, Osetyjczykiem czy Azerem jest rzeczą straszną. Ale prawdziwą katastrofą jest najmniejsza choćby próba podważenia jego argumentów.
Podstawowy spór polega na znalezieniu odpowiedzi, kto jest prawowitym właścicielem ziemi, o którą toczy się wojna, kto pojawił się tu pierwszy. A pamiętajmy, że pozostajemy w zakątku starym jak sam świat, gdzie zaczęła się historia.
Pewien uczony z Erywania przekonywał mnie, że biblijny Noe był Ormianinem i wobec tego wszelkie dyskusje o tym, kto był pierwszy, nie tylko w Karabachu, lecz w ogóle, nie mają najmniejszego sensu. A pewien gruziński poseł, zaklinając się na życie swoich dzieci, postawił odważną tezę, że ani Matka Boża, ani Jezus Chrystus nie wywodzili się z ludu Izraela, tylko z Gruzji. Skoro bowiem – twierdził poseł gruziński – Maryja Panna pochodziła z Kapadocji, będącej wtedy prowincją gruzińskiego państwa, to zarówno ją samą, jak też jej Syna powinno się uznawać za Gruzinów. W XIX wieku poważni uczeni w Tbilisi utrzymywali, że mowa, jaką w Raju posługiwali się Adam i Ewa, była w istocie archetypem języka gruzińskiego.
Z kolei znajomy historyk z Azerbejdżanu twierdził, że czegoś takiego jak naród ormiański w ogóle nie ma i nigdy nie było. Ormianie – dowodził – są Azerami, tylko albo o tym nie wiedzą, albo nie chcą się do tego przyznać. Inny Azer, również historyk, pytał mnie kiedyś, czy wiem, dlaczego zachowały się starożytne ormiańskie rękopisy, a azerskich nie ma w ogóle. Nie wiedziałem. Skoro nie znaleziono żadnych azerskich rękopisów – mówił – a nie ma żadnej wątpliwości, że istniały, to znaczy po prostu, że Ormianie przepisali je po ormiańsku, a oryginały zniszczyli.
Gruzini przyznają, że Osetyjczycy mieszkają w Osetii Południowej co najmniej trzysta lat. Ale cóż to znaczy – powiadają – w porównaniu z tysiącami lat naszych dziejów.
W każdym z kaukaskich krajów działa jakaś partia, która za cel stawia sobie przywrócenie historycznych granic państwa. A więc Wielka Gruzja od morza do morza, jeszcze większa, bo sięgająca trzech mórz Armenia, Wielki Azerbejdżan, Wielki Lezgistan, Wielka Adyga. Nie są to granice wzięte z powietrza. Rzeczywiście, w różnych okresach historycznych Gruzini, Ormianie i Azerowie zajmowali te ziemie. A że było to tysiąc, pięćset czy trzysta lat temu, nie ma dla nich żadnego znaczenia.
Przywoływanie historycznych dat przy rozstrzyganiu sporów odpada więc choćby dlatego, że każda ze stron może przytoczyć tyle samo niepodważalnych argumentów.
A gdyby tak przeprowadzić plebiscyt i poprosić mieszkańców Kaukazu, by sami wypowiedzieli się, w jakim państwie chcą żyć? Tak, tylko kto ma głosować? Jeśli dziś przeprowadzić plebiscyt w Abchazji, z której wypędzono wszystkich Gruzinów, to oczywiste jest, że głosujący wybiorą niepodległość. Gdyby z kolei do głosowania dopuścić abchaskich Gruzinów, to wynik byłby przeciwny. Ale zakwestionują go Abchazi, którzy będą się wówczas upierać, by w plebiscycie mogli uczestniczyć też potomkowie tych Abchazów, którzy zostali przez rosyjskie wojska wygnani z Suchumi, Gagry i Afonu w XIX wieku. Dopiero do ich opuszczonych na zawsze wsi wprowadzili się gruzińscy osadnicy.
Podobnie w Nachiczewanie, Osetii Południowej, Dżawachetii, Inguszetii, Awarii, Lacji. Zresztą taki etniczny plebiscyt jest instrumentem zdradliwym i zawodnym.
Czyżby więc Kaukaz był skazany na wojnę? Czyżby był zbyt mały, by zgodnie pomieścić sto narodów? Gruzini, Ormianie, Azerowie, Czeczeni, Abchazi, Osetyjczycy są przekonani, że ich sprawa jest święta, i gotowi są za nią umrzeć.
I ginęli tysiącami. Zaczynali wojny, mając w rękach kindżały i myśliwskie flinty. W mgnieniu oka przesiedli się jednak z koni na czołgi, samoloty i wozy pancerne. Jedna po drugiej znikały z kaukaskiej mapy kolejne wioski i miasta, równane z ziemią przez bomby, rakiety i pociski. Setki tysięcy ludzi wciąż tuła się bez dachu nad głową. Politycy ogłaszają mobilizację i kłócą się między sobą, który szybciej wygra niedokończoną wojnę. Generałowie szykują kolejne natarcia.
– To szaleństwo – tłumaczą Europejczycy. – Czy warto zabijać się o górę, pole czy marną wioskę?
– Dla was to tylko kawałek kamienistej ziemi – odpowiadają mieszkańcy Kaukazu. – Dla nas to kwestia życia lub śmierci.
– Jakie macie prawo, by nas osądzać? Wy, zachodni liberałowie! – mawiał z pogardą i wyższością czeczeński prezydent Dżochar Dudajew. A odpowiadając Oscarowi Wilde’owi, zacytowałby pewnie Woltera: „Wolny człowiek idzie do nieba taką drogą, jaka mu się podoba”.TBILISI
Na lotnisku w Tbilisi zwykle czekał na mnie Gogi. Poznaliśmy się kiedyś na moskiewskim Wnukowie i od tego czasu Gruzin był moim przewodnikiem, gospodarzem, tłumaczem i doradcą finansowym. Nawet jeśli nie uprzedzałem go o przyjeździe, to i tak w końcu wpadaliśmy na siebie na poczcie, w hotelu czy w alei Rustawelego. Kiedyś Gogi był dziennikarzem. Teraz mówił o sobie, że jest przedsiębiorcą. „Czym się zajmujesz?” – pytałem go nieraz. „A, tak się kręcę” – odpowiadał. Handlował dolarami, sprzedawał Amerykanom kawior, sprowadzał dżinsy z Turcji. A kiedyś próbował nawet zakładać własne linie lotnicze i chciał, żebym pomógł mu załatwić w Polsce parę samolotów.
Stękającym z wysiłku samochodem Żiguli jechaliśmy z lotniska na aleję Rustawelego. Po drodze Gruzin zadawał sakramentalne pytania: „Podoba ci się Gruzja, co? Widziałeś gdzieś takie miasto?” „Nie, Gogi – przysięgałem. – Nigdzie nie widziałem niczego podobnego”.
Gruzini są przekonani, że ich kraj jest czymś wyjątkowym. Przy biesiadnym stole opowiadają, jak to Pan Bóg tworzył świat. Wszystkie narody kłóciły się, przepychały, walczyły ze sobą o lepsze miejsce w kolejce po wyznaczone miejsce na ziemi. Gruzini zaś, znudzeni czekaniem, rozłożyli na ziemi kobierce, wyjęli z koszy sery, mięsiwa i wino i zaczęli biesiadę. Nawet nie zauważyli, że zapadł zmrok. Strudzony Bóg szykował się właśnie na spoczynek, kiedy dojrzał rozśpiewanych Gruzinów. „A ci? Co to za jedni?” – spytał Stwórca jednego z aniołów. „To Gruzini”. „Zawołaj mi tu ich!” Kiedy rozbawieni Gruzini podeszli, Stwórca odezwał się do nich w te słowa: „Kiedy inni kłócili się i walczyli ze sobą o ziemię, wyście bawili się i pili wino. Podzieliłem już cały świat. Został mi tylko mały, ale najpiękniejszy zakątek. Chciałem go zostawić dla siebie, ale spodobaliście mi się i wam go daję”.
Gruzinów można spotkać tylko w Gruzji. Coś takiego jak gruzińska emigracja praktycznie nie istnieje. Nawet w podróże Gruzini wyjeżdżają rzadko i niechętnie. „Siedzicie w tych górach i nie wiecie nawet, co się dzieje na świecie” – droczyłem się czasami z Gogim. „A po co mamy jeździć? Co tam takiego ciekawego? – śmiał się. – Gdzie znajdziesz takie góry? Gdzie znajdziesz takie lasy, takie morze? Gdzie spotkasz takie dziewczyny?”
Najlepsza herbata, najczystsza woda, najmocniejsze wina, najsłodsze mandarynki, najpiękniejsze pieśni – to miało zapewnić Gruzinom dostatek i tym chcieli rzucić świat na kolana. Pozostawało tylko ogłosić niepodległość i zacząć handlować z Europą i Ameryką za dolary, a nie jak dotąd – z Rosją za bezwartościowe ruble.
Radzili, planowali, jak to będzie w niepodległej Gruzji. W Tbilisi będą się zbierać jedna po drugiej międzynarodowe konferencje. Gruzini będą godzić Żydów z Arabami, lrańczyków z Amerykanami, Turków z Ormianami. „To będzie druga Genewa, drugi Nowy Jork!” – krzyczeli jeden przez drugiego.
Kiedyś w czasie takiej dyskusji wziął mnie na stronę Irakli Cereteli, dwudziestoparoletni poeta, przywódca Partii Niepodległości Narodowej. „Coś ci powiem – szepnął mi do ucha. – Ale obiecaj, że na razie nie napiszesz o tym do swojej gazety”. Wyszliśmy na korytarz. „Posłuchaj, o tym się jeszcze głośno nie mówi, ale mamy sygnały, że Amerykanie, Niemcy i Izrael są zainteresowani współpracą z nami. Wiesz, co mam na myśli – spojrzał znacząco. – Chcą, żebyśmy utworzyli z nimi strategiczny kwadrat w rejonie Morza Czarnego. Rozumiesz? Oni nie ufają Rosji ani muzułmanom, Turcji i Arabom. Bez nas taki czworobok nie byłby możliwy. My nie mamy wrogów, wszyscy nas lubią, jesteśmy strategicznie położeni. Nie wiemy jeszcze, co odpowiedzieć Amerykanom. Boimy się, jak zareagowałby na to świat – zmartwił się Irakli. – Czy Polska nie będzie urażona naszym sojuszem z Niemcami?”
W jego tonie wyczuwało się jednak, że pyta o Polskę przez grzeczność, i nawet gdybym powiedział mu, iż faktycznie czuję się zagrożony gruzińsko-niemieckim zbliżeniem, to i tak niewiele mógłbym wskórać. Tu chodziło wszak o sprawy globalne!
Gruzini...
Ich marzenia, myśli, a nawet emocje mogły być wyłącznie wielkie, strzeliste jak góry, wśród których żyli. Nikt nie dorównałby im w początkowym zapale i nikt chyba równie szybko nie zniechęcał się przy pierwszym niepowodzeniu, nie popadał w rozczarowanie. Zdawali się nie znosić zwyczajności.
Wybuchali, wpadali w krzyk, rzucali się sobie w ramiona, płakali, kochali, nienawidzili, czcili, przeklinali. Stany pośrednie były im nie tylko obce, ale chyba w ogóle nieznane. Potrafili żyć tylko w skrajnościach. Nawet swoje jeziora nazywali morzami.
Miało być pięknie. A nie było. Do niepodległej Gruzji nie zjechali ani zagraniczni turyści, ani handlowcy, ani dyplomaci. Czemu nie przyjeżdżają? – zastanawiali się Gruzini. – Przecież wywalczyliśmy wolność, pokonaliśmy komunistów. Nasze plaże, góry i mandarynki tylko na nich czekają. Co też ich zatrzymuje?
Jak to co?! – krzyknął w końcu któryś. – Rosja! Imperium! To ono nie pozwala nam rozkwitnąć, rozwinąć skrzydeł. To Rosja jest wszystkiemu winna!
Gogi zmieniał poglądy polityczne w zależności od tego, czym się akurat zajmował. Kiedy przemycał dżinsy z Turcji, twierdził, że Gruzja powinna szukać partnerów w Stambule, a nie śnić o sojuszach z Ameryką czy Niemcami. Wystarczyło jednak, że dogadał się z jakimś kupcem i sprzedał mu kilkaset słoików kawioru, a już przekonywał mnie, że Gruzinom nie wolno ograniczać się do półśrodków, spraw tylko bieżących. „Ameryka! – krzyczał. – To jest przyszłość! To jest kraj możliwości! Turcja nie obroni nas przed Rosją! Musimy zdecydowanie postawić na Amerykę!”
Kiedy kawiorowy interes nie wypalił i Gogi zaczął handlować mandarynkami z Rosją, uznał, że Turcja, Ameryka, Europa to mrzonki. Tak naprawdę ważna jest tylko Rosja. „Po co mamy szukać przyjaciół wśród muzułmanów, skoro mamy pod bokiem prawosławną Rosję? My, chrześcijanie, musimy trzymać się razem!”
Drzwi drewnianego domu Gogiego nigdy się nie zamykały. Nocowali u niego jacyś wujkowie, cioteczni bracia, szwagrowie, przyjaciele, przyjaciele przyjaciół, kuzyni i kuzyni kuzynów. Wpadali sąsiedzi, partnerzy w interesach. Nigdy nie potrafiłem spamiętać, kto jest kim i skąd przyjechał.
Wystarczyło spędzić jeden wieczór w domu Gogiego, by dowiedzieć się, co się dzieje nie tylko w Tbilisi, ale w całym kraju. „Wczoraj w nocy w mojej wiosce Osetyjczycy zabili dwóch naszych” – mówiła ciotka z Osetii Południowej, do której zadzwonił właśnie jej kuzyn z Tamaraszeni. O strajku w Rustawi mówił stryjeczny brat żony Gogiego, który właśnie stamtąd przyjechał. „W Abchazji będzie wojna” – prorokował kolega szkolny, który zaciągnął się do gruzińskiej armii i przyjechał na przepustkę z Suchumi. „W Batumi baranina jest o połowę tańsza niż u was” – donosił wujek z Adżarii. „Gogi, w takim razie może byśmy kupili parę ton” – zastanawiał się jego wspólnik.
Wiek dwudziesty rozbił rodzinę w bogatej Europie i Ameryce. Nakazał ludziom troszczyć się tylko o siebie, narzucił im egoizm. W Gruzji, tak samo jak w Tajlandii, Afganistanie czy Nigerii, człowiek nie może istnieć bez rodziny. Rodzina jest tu swego rodzaju polisą ubezpieczeniową, bez której nie można funkcjonować. Kiedy ciotka z Osetii Południowej straci na wojnie dom, wie, że może przyjechać do Tbilisi, bo tu mieszka jej krewniak Gogi. Tak samo wujek z Adżarii, jeśli zabraknie mu pieniędzy na spłatę zaciągniętego kredytu, może liczyć na pomoc Gogiego. Dziś Gogi jest na wozie, zarabia worki pieniędzy. Nie krzywi się jednak, kiedy przychodzi mu wydawać tysiące na kuzynów, których często dotąd na oczy nie widział. Wie bowiem, że jeśli – nie daj Bóg – jemu samemu przydarzy się jakieś nieszczęście, to zawsze pomogą mu ciotka z Tamaraszeni, wujek z Batumi czy cioteczny brat z Kutaisi.
Nie ma takiego miejsca w Gruzji, gdzie Gruzin nie miałby krewnych. Kiedy wybierałem się z Tbilisi do Batumi czy Gori, Gogi wręczał mi kartkę z adresem lub numerem telefonu. „To mój kuzyn. Zadzwoń do niego, zaraz jak przyjedziesz, pomoże ci”. Potem w Batumi, Gori, Kutaisi dostawałem kolejne kartki z adresami i telefonami.
Ile razy wychodziliśmy z Gogim do miasta, odnosiłem wrażenie, że Gruzini po prostu wszyscy się znają. Co parę kroków przystawaliśmy, by Gogi mógł się wyściskać z kolejnym znajomym lub krewnym. „Gogi, czy jest w Gruzji ktoś, kogo nie znasz?” – pytałem go czasami. „Nie znam Szewardnadzego – śmiał się. – Ale, ale – dodawał szybko – znam jednego faceta, który go dobrze znał, jeszcze jak był naszym pierwszym sekretarzem”.
Kiedyś Gogi umożliwił mi rozmowę z premierem Tengizem Siguą. To było zaraz po wojnie ulicznej w Tbilisi i obaleniu prezydenta Gamsachurdii. Nowy rząd pracował bez przerwy, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Sigua nie wychodził z gabinetu. Tam pracował, jadł, spał. Żona donosiła mu tylko świeże koszule. Kilka razy próbowałem dostać się do niego, ale sekretarka była nieubłagana – dopóki do akcji nie wkroczył Gogi. Najpierw wycałował obwieszonego karabinami wartownika przed gabinetem premiera (strażnik okazał się synem kolegi ze studiów), potem wdał się w długą rozmowę z sekretarką, aż w końcu wybiegł na korytarz i krzyknął, że Sigua na mnie czeka. Potem, kiedy ja rozmawiałem z premierem, Gogi zawzięcie dyskutował o czymś z siedzącymi w gabinecie ministrami. Kiedy wracaliśmy do domu, był tak zadowolony, że śpiewał w samochodzie. „Ty gadałeś z Siguą, a ja załatwiałem samolot dla moich mandarynek do Stawropola” – zacierał ręce.
W jakimś sensie Gogi jest dla mnie symbolem Gruzji. Ma w sobie wszystkie zalety i wady Gruzinów. Beztroski, pogodny, a z drugiej strony kłótliwy i potwornie uparty. Dobroduszny i zawzięty. Mądry jak starzec i kapryśny jak dziecko. Jego fanatyczna gościnność ratowała mnie z kłopotów, ale czasami przyprawiała o ból głowy albo doprowadzała do pasji.
Gogi kalkulował jak lichwiarz, kiedy indziej ponosiła go kaukaska fantazja. Tak jak wtedy gdy w Abchazji wybuchła wojna, a władze gruzińskie ogłosiły pospolite ruszenie. Gogi zapakował do swojego żiguli myśliwską strzelbę dziadka, kosze z serem, kiełbasą, chlebem, wielki gąsior wina i pojechał na front własnym samochodem. Wrócił po tygodniu, kiedy wojaczka go znudziła.
Szybko wpadał w euforię, a jeszcze szybciej w czarną rozpacz. Kiedyś przyjechałem do Tbilisi zaraz po letniej olimpiadzie w Barcelonie. Wieczorem, w gościnnym domu Gogiego, za suto zastawionym stołem rozmawialiśmy nie o polityce, ale o sporcie. Gogi puszył się, bo Gruzini zdobyli w Hiszpanii trzy złote medale w zapasach, podnoszeniu ciężarów i dżudo.
– Rozumiesz, w sportach walki. Walka to nasz żywioł – powtarzał. Za chwilę jednak zamyślił się: – Ale popatrz, w strzelectwie nie zdobyliśmy żadnego medalu. Cały naród od ponad roku nic tylko strzela, a jednak w strzelectwie nas pobili.
Kiedy Gruzja ogłosiła niepodległość i świętowaliśmy to przy jego stole, był tak szczęśliwy, że o północy wyskoczył na balkon i zaczął strzelać w powietrze ze strzelby dziadka.
Gdy Abchazi zajęli Suchumi, Gogi powtarzał w kółko: „To już koniec. Już po Gruzji. Szewardnadze powinien palnąć sobie w łeb”. Rankiem następnego dnia gdzieś zniknął. Wrócił dopiero wieczorem, ale jakże odmieniony. „Za przyszłe zwycięstwo! – wzniósł toast. – Jeszcze im pokażemy! Myśleli, że z nami tak łatwo! Jak nie my, to nasi synowie odbiją Suchumi!”
W drodze do hotelu wyznał, że przeprowadził rachunek sumienia i postanowił, iż odtąd będzie robił pieniądze nie tylko dla siebie, ale i dla Gruzji. „Bo widzisz, bogactwo to podstawa. Jak Gruzja będzie bogata, to każdy będzie się z nami liczył. Myśleliśmy, że wszystko samo przyjdzie, że wystarczy ogłosić niepodległość. A tu trzeba się ostro zabrać do roboty! Jeszcze nie wiem, co będę robił. Może kupię ziemię i będę sadzić kukurydzę. A może otworzę fabrykę traktorów. Mój wujek w Achałcyche trochę się na tym zna. Był tam w kołchozie dyrektorem od mechanizacji. Tak, traktory to jest to, czego dziś potrzebuje Gruzja”.
Postękując i rzężąc, żiguli wytoczyło się w centralną aleję Rustawelego. „Muszę sobie wreszcie kupić porządny samochód, niemiecki jakiś – przeklinał Gogi. – Ile u was kosztuje trzy-, czteroletni mercedes?”
Zawsze lubiłem przyjeżdżać do Tbilisi. Jeśli trasa podróży wiodła przez inne miasta i kraje południowego Kaukazu, starałem się układać ją tak, by ostatnim etapem była Gruzja. Pobyt w gruzińskiej stolicy był zwieńczeniem wyprawy, wytchnieniem, nagrodą za podjęte trudy.
Jest w tym mieście coś szczególnego, co wyróżnia je spośród innych na Kaukazie. Trudno to nazwać, precyzyjnie określić, ale wyczuwa się to wyraźnie po podróży do Baku, Giandży czy Erywania.
Baku robi wrażenie rozmachem, możliwościami, urodą, wielorakością. Erywań, choć nigdy mi się nie podobał, zawsze podziwiałem jak samych Ormian, niezłomnych, twardych, niezniszczalnych. Szczególnie odkąd któryś z przygodnych towarzyszy podróży powiedział mi, że bohaterstwem jest już samo życie w Armenii, surowej, skalistej, rozpalonej latem przez mordercze słońce i skuwanej zimą bezlitosnymi mrozami.
Tbilisi zaś było mi po prostu bliskie. Od pierwszego wejrzenia, pierwszej podróży. Bez względu na tragedie, jakie się tu rozgrywały, miasto zawsze wywoływało wrażenie przyjaznego, ciepłego, przytulnego, zacisznego, takiego, za którym się tęskni i do którego chce się wracać.
Być może sprawiało to samo jego położenie w krętym, wygrzanym słońcem i otulonym zielonymi lasami wąwozie rzeki Kury. Rozpięte w dolinie miasto zdawało się zastygłe w niemym zachwycie nad swoim pięknem.
Nad rzeką drewniane domy na wysokich podmurówkach z kamienia stały równo i szeroko, nie dbając o miejsce. Za to te położone na stromych zboczach przepychały się, wchodziły sobie na głowy. Obwieszone rzeźbionymi okiennicami, balkonami, werandami, przybudówkami, wczepiały się w skałę jak wytrawny wspinacz, zawijasami i uskokami, w zależności od spadku góry, szukając najdogodniejszej, najkrótszej drogi.
Wąskie, kręte, brukowane ulice na zboczach przypominały górskie szlaki i wbijały się prostopadle w biegnące wzdłuż rzeki szerokie aleje, tonące w cieniu wiekowych jodeł, kasztanowców i platanów.
Po Tbilisi, przynajmniej po jego nadrzecznej, śródmiejskiej części, poruszałem się niemal wyłącznie pieszo. Wszędzie było tu blisko. Nikt zresztą w mieście nie przywiązywał specjalnej wagi do czasu ani punktualności. „Ten, kto się spieszy, zazwyczaj się spóźnia” – mówi jedno z gruzińskich porzekadeł.
Prawdę powiedziawszy, poza spacerami nie było też nic do roboty. Trwał czas rewolucji i cała codzienność sprowadzała się do polityki. Ta zaś rozgrywała się w alei Rustawelego, głównej ulicy miasta, przecinającej je wzdłuż rzeki z zachodu na wschód.
Przemierzały aleję pochody demonstrantów z różnobarwnymi sztandarami, wyrażających protest lub występujących z żądaniami, trwały na niej wiece i głodówki. Tu także wybuchały zamieszki, a policja rozpędzała wzburzone tłumy domagające się głów przywódców.
Zazwyczaj zatrzymywałem się w hotelu „Tbilisi”, naprzeciwko parlamentu, przed którym odbywała się większość wieców. Wystarczyło wyjść na balkon czy choćby otworzyć okno, by polityka z alei wtargnęła do hotelowego pokoju. Z czasem zaś nie udawało się już przed nią schować. Na ulicznych latarniach przymocowano głośniki, które metalicznym dźwiękiem świdrowały czaszki nawet nocą. Bo nawet nocą toczyły się polityczne spektakle w alei Rustawelego. Kiedy wiecowy jazgot stawał się nie do zniesienia, z hotelu „Tbilisi” uciekałem do pobliskiej „Iwerii”, brzydszej, lecz dającej wytchnienie.
Polityka stała się dla Gruzinów obsesją. Bez końca mówili o władzy, walce o nią, intrygach, sojuszach, spiskach, kto z kim, kto kogo, kto jest kim, kto kim był. Gruzini, jak Ormianie i Azerowie, z dziewiczą ufnością zabierali się naraz za budowę swoich państw, demokracji i gospodarki opartej na prawach rynku. Jeszcze nie wiedzieli, że nic im się nie uda, a efektem starań i wyrzeczeń będą twory, które tylko przy ogromnej dozie przychylności można by przyrównać do zamierzonych rezultatów.
Wszędzie słyszało się dwa słowa-zaklęcia. Dyktatura i demokracja. Pod dyktaturą rozumiano całe zło, które teraz miało odejść na zawsze. Demokracja była zaś ucieleśnieniem wszelkiego dobra i cnót oraz świetlanej przyszłości, której wszyscy wyglądali. Zdawało się, że samo słowo „demokracja”, wystarczająco głośno i często powtarzane, miało okazać się czarodziejską formułką, która cudownie odmieni rzeczywistość.
Dyktatura była tożsama ze zbrodnią. Nazwanie kogoś dyktatorem to najgorsze przekleństwo, potworna zniewaga. Usłyszeć, że jest się zaliczanym do demokratów, było największym komplementem. W tamtych dniach być demokratą znaczyło tyle co być dobrym, poczciwym, godnym zaufania człowiekiem. „Może i wydaje się łajdakiem, ale w głębi duszy jest szczerym demokratą” – tłumaczyli wiecujący wstydliwe, mroczne epizody z życiorysów swoich przywódców i przewodników.
Wieczorami, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, ruszałem w miejskie stromizny, na ulicę Braci Zubałaszwilich, do pewnej gospody, urządzonej w suterenie starej kamienicy. Nie miała szyldu zapraszającego do środka ani nawet nazwy. Trafiłem do niej przypadkiem.
To była maleńka, rodzinna gospoda, wszystkiego trzy–cztery stoliki. Właścicielka gotowała _chinka_li, pierogi z mięsem, jej mąż zajmował się trunkami. Kiedy goście byli zajęci biesiadą, właściciele siadali z przyjaciółmi do stolika pod oknem. Pili kachetyjskie wino i bez najmniejszego skrępowania śpiewali przy akompaniamencie gitary. Śpiewali gruzińskie pieśni, na kilka głosów, które mnie wydały się smutne, jakby wieszczące nieszczęście.
Któregoś wieczoru byłem ich jedynym gościem. Czy to litując się nad moją samotnością, czy też może chcąc oszczędzić sobie pracy, zaprosili mnie do swojego stolika. Gospodarz pełnił obowiązki _tamady_, pilnującego protokołu i dobrej zabawy przy stole. To od niego usłyszałem toast o orle, baranku i myśliwym.
„Na górskiej łące pasł się kiedyś baran. Dostrzegł go z nieba orzeł, który wracał do gniazda z nieudanego polowania. Rzucił się w dół jak pocisk, pochwycił szponami barana i zadowolony wzbił się w powietrze. Pochłonięty myślami o czekającej go wieczerzy, nie zauważył, że celuje do niego ze strzelby myśliwy. Bach! – strzelił myśliwy i trafił orła prosto w serce. Orzeł runął na ziemię, a baran... poleciał dalej. Bracia! Wypijmy za to, by do orłów nigdy nie strzelano, a barany – żeby nie latały!”