- W empik go
Dobre żony - ebook
Dobre żony - ebook
Dobre żony to książka dla wszystkich, którzy chcą poznać dalsze losy małych kobietek - poważnej Meg, roztrzepanej Jo, łagodnej Beth i wytwornej Amy.
Upłynęło kilka lat i dziewczęta powoli wkraczają w inny świat, dorośleją, zmieniają się, przeżywają smutki i rozczarowania, nawet tragedie, ale jednocześnie życie nie skąpi im także radosnych i szczęśliwych chwil. Cztery siostry - cztery różne drogi życiowe.
Zanim znów podejmiemy nasza opowieść i spokojnie udamy się na ślub Meg, powinniśmy najpierw poplotkować nieco o rodzinie Marchów. Na wypadek gdyby któryś ze starszych czytelników uważał, że w historii tej zbyt wiele mówi się o „miłości” (nie sądzę, by młodsi czytelnicy mieli podobne zastrzeżenia), mogę tylko powtórzyć słowa pani March: – Czegóż innego można się spodziewać, kiedy w domu są cztery wesołe dziewczęta, a nie opodal pełen werwy, młody sąsiad?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-598-9 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
—
PLOTECZKI
Zanim wyruszymy na wesele Meg, zacznijmy od ploteczek o domu państwa March. Niech mi tu wolno będzie nadmienić, że jeśli starszyźnie wyda się ta powieść zbyt obfita w „kochanie” (bo od młodzieży nie spodziewam się tego zarzutu), odpowiem słowami pani March: „Czy można się temu dziwić, kiedy mam w domu cztery przemiłe córeczki, a w sąsiedztwie raźnego młodziana?”.
W ciągu minionych trzech lat nie zaszło wiele zmian w tej spokojnej rodzinie; wojna się już skończyła, więc pan March poświęca się książkom i niewielkiej parafii, której jest duchowym przewodnikiem. Jest to człowiek cichy, oddany pracy, wyposażony w ową mądrość, która jest wyższą od nauki, w miłosierdzie widzące w każdym człowieku „brata”, w pobożność objawiającą się szlachetnością i słodyczą.
Ubóstwo i surowa uczciwość, zamiast, jak to zwykle bywa, odstręczać od niego ludzi, pociągały ich tak naturalnie, jak słodkie zioła zwabiają pszczoły; i on niemniej naturalnie oddawał im miód, nie zatruty nawet kroplą goryczy pomimo twardego doświadczenia lat pięćdziesięciu. Gruntowna młodzież znajdowała w siwowłosym uczonym obok powagi pokrewną sobie młodzieńczość serca; myślące lub strapione kobiety zwierzały mu wątpliwości i troski, przekonane, że je wesprze najtkliwszym współczuciem, najmędrszą radą. Grzesznicy, wyznawszy winy tej czystej duszy, odchodzili zgromieni, lecz i zbawieni zarazem. Dla światłych ludzi był on towarzyszem ambitnym, otwierał oczy na wyższe dążności i nawet światowcom pojęcia jego wydawały się trafne i piękne, chociaż „niepopłatne”.
Z pozoru zdawało się, że w domu tym rządzi tylko pięć energicznych kobiet, i tak było w wielu rzeczach, ale pan March, choć cichy i zamknięty w pracowni, był jednak głową, sumieniem, kotwicą i pocieszycielem rodzinnego kółka. Te czynne i ruchliwe kobiety zwracały się do niego w kłopotliwych chwilach i znajdowały małżonka i ojca w prawdziwym znaczeniu tych słów.
Dziewczęta matce oddawały w opiekę serca, ojcu zaś dusze; a dla obojga rodziców, którzy dla nich żyli i pracowali nad nimi tak gorliwie, miłość ich wzrastała wraz z wiekiem, łącząc tę rodzinę najsłodszymi więzami, które są błogosławieństwem za życia i nie ustają nawet po śmierci.
Pani March jest jeszcze żwawa i wesoła, chociaż trochę osiwiała od czasu, kiedy ją widzieliśmy po raz ostatni. Tak ją zajmują obecnie sprawy Meg, że szpitale ciągle jeszcze przepełnione ranną młodzieżą i przytułki dla wdów po wojakach zupełnie zostały pozbawione jej macierzyńsko-misyjnych odwiedzin.
John Brooke spełniał walecznie obowiązki na polu bitwy przez rok cały, a potem zostawszy rannym, otrzymał zupełne uwolnienie. Wprawdzie nie dano mu gwiazdy ani buławy, ale na nie zasłużył, bo mężnie poświęcił wszystko – a życie i miłość wielką mają cenę, gdy są w pełnym rozkwicie. Wróciwszy z dymisją, pielęgnował nadwątlone zdrowie, sposobił się do późniejszego zawodu i pracował na urządzenie domu dla Meg. Wiedziony zdrowym rozsądkiem i poczuciem niezależności, zamiast przyjąć pomoc od pana Laurence’a, wolał pełnić skromne obowiązki buchaltera i zacząć zawód od uczciwie zapracowanego grosza, nie od zaciągniętej pożyczki.
Meg nabrała przez ten czas dojrzałości, nauczyła się skrzętnie gospodarować i wypiękniała jeszcze, bo miłość zawsze podnosi urodę. Jak każda panna, oddawała się i ona pewnym marzeniom czy nadziejom; dlatego też doznała nieco zawodu, widząc, jak skromnie będą musieli żyć z początku. Ned Moffat właśnie się ożenił z Sallie Gardiner – mimo woli porównywała zatem ich piękny dom, powozy, śliczne podarki i wspaniałą wyprawę z własnym losem. Potajemnie pragnęła mieć to samo, ale zazdrość i niezadowolenie prędko mijały, gdy pomyślała, z jak cierpliwą miłością, z jakim trudem, John przysposabia dla niej gniazdeczko. Gdy o zmroku układali plany, przyszłość ukazywała jej się zawsze tak piękna i jasna, że zapominając o blasku Sallie, uznawała się za najbogatszą i najszczęśliwszą dziewczynę na świecie.
Jo nie wróciła do ciotki March, gdyż stara jejmość, polubiwszy bardzo Amy, starała się zjednać ją sobie obietnicą lekcji rysunku od jednego z najlepszych nauczycieli – a mając to na widoku, byłaby ona chętnie służyła jeszcze dokuczliwszej pani. Ranek poświęcała zatem przyjętym obowiązkom, a popołudnie zajmującej pracy, i było jej doskonale. Jo oddawała się piśmiennictwu oraz Beth, która długi czas nie mogła przyjść do siebie po szkarlatynie; choroba minęła, lecz dziewczyna nigdy już nie odzyskała dawnych rumieńców i zdrowia. Mimo to nie przestając być ufna, pogodna i szczęśliwa, pełniła ciche obowiązki, każdemu starała się dopomóc i była aniołem całego domu.
Dopóki płacono Jo dolara za kolumnę „ramot”, tak bowiem nazywała swe utwory, uważając się za osobę wysoce uposażoną, nie ustawała w pisaniu drobnych powiastek; lecz szerokie plany gotowały się w jej ruchliwym mózgu i ambitnej duszy, a skrzynka na poddaszu zawierała coraz większy stos rękopisów, które kiedyś miały wsławić nazwisko March.
Laurie, który poszedł na studia tylko przez posłuszeństwo i przywiązanie dla dziadka, z czasem zaczął pracować z własnej potrzeby. Majątek, koleżeńskie obejście, zdolności i najlepsze serce uczyniły go ulubieńcem wszystkich, i pewnie byłby się zepsuł, jak wielu obiecujących chłopców, gdyby nie miał talizmanu od złego w zacnym starcu, którego obchodził jego los, w macierzyńskiej przyjaciółce czuwającej nad nim jak nad własnym synem, i w czterech niewinnych dziewczętach, które kochały go i wielbiły.
Wielki był z niego „pustak”, to się trzepotał i zalecał, to odgrywał dandysa, to był melancholijny, to sentymentalny, to się zapamiętale gimnastykował – stosownie do panującej mody. Wszczynał bójki, swary – jednym słowem, tak dokazywał, że nieraz groziło mu zawieszenie w naukach lub nawet zupełne wydalenie; jednakże, ponieważ przyczyną tych wybryków był tylko nadmiar życia, zawsze umiał wyjść z opresji cało, przez szczere wyznanie winy lub honorowe zadośćuczynienie. Prawdę mówiąc, chlubił się tym wszystkim i z przyjemnością opowiadał dziewczętom, że każdy musi mu ulec, tak gniewny guwerner, poważny profesor, jak i zaczepny wróg. „Chłopcy z mojej grupy” byli bohaterami dla tych panienek; nigdy nie mogły się dosyć nasłuchać o ich wielkich czynach, i gdy przychodziły odwiedzać Lauriego, wolno im było napawać się widokiem tak znakomitych mężów.
Amy najwięcej korzystała z tego wysokiego zaszczytu i wyszła wśród nich na „zalotnisię”, zawczasu bowiem nauczyła się olśniewać. Meg zbyt pochłaniały jej własne sprawy, a głównie John, żeby ją obchodzili inni mężczyźni. Beth przyglądała się tylko z daleka, nieśmiało, dziwiąc się Amy, że jest tak odważna z nimi. Jo czuła się wśród tych młodzieńców w swoim żywiole i bardzo jej trudno było nie naśladować ich ruchów, wyrażeń i figli, które zdawały się dla niej odpowiedniejsze niż przyzwoitość wymagana od panienki. Wszyscy niezmiernie ją lubili, ale żaden się nie zakochał; tymczasem na ołtarzu Amy prawie każdy składał hołd czułych westchnień. Wzmianka o czułościach prowadzi nas bardzo naturalną drogą do „Gołębiego gniazdka”.
Oto, jakie nosił miano ciemny domek przygotowany przez Brooke’a dla Meg; Laurie nadał mu tę nazwę, mówiąc, że jest bardzo stosowna dla kochanków, którzy jak gołąbki będą się tam pieścić i gruchać. Ten domeczek miał z tyłu niewielki ogródek, a z przodu trawnik wielkości chustki do nosa. Na samym jego środku Meg chciała mieć fontannę, gaik i mnóstwo ładnych kwiatów; dotąd jednak fontannę przedstawiała urna potrzaskana przez burzę i bardzo podobna do rozbitego szaflika od pomyj; gaj składał się z kilku modrzewi młodych i jakby niepewnych, czy żyć będą, a mnóstwo kwiatów zastępowały kołki wskazujące, gdzie wrzucono nasiona. Za to wewnątrz było ślicznie i uszczęśliwiona oblubienica nie dostrzegała żadnego braku od piwnicy aż do poddasza. Prawdę mówiąc, salonik był tak ciasny, że dobrze się stało, iż nie mieli fortepianu, bo nie można by go było postawić; jadalny pokój mieścił tylko sześć osób, a kuchenne schody zdawały się umyślnie zbudowane w ten sposób, żeby służba i naczynia wpadały do skrzyni na węgiel. Ale prócz tych drobnych usterek, z którymi się można oswoić, wszystko było doskonałe, bo zdrowy rozsądek i dobry smak przewodniczyły urządzeniu. W saloniku nie było marmurowych stołów, wielkich zwierciadeł, koronkowych firanek, tylko skromne mebelki, książki, kilka pięknych obrazów, kosz z kwiatami przy oknie i dużo ładnych podarków od życzliwych osób.
Nie sądzę, żeby Psyche z paryjskiego marmuru ofiarowana przez Lauriego straciła na wartości dlatego, że sam Brooke wbił podtrzymujący ją hak; żeby tapicer ułożył piękniej fałdy prostych muślinowych firanek aniżeli artystyczna rączka Amy; żeby ktoś weselej i z większą otuchą na przyszłość ustawiał w spiżarni baryłki, pudełka i paczki jak matka z Jo. Nowa kuchenka nie mogłaby wyglądać tak składnie i czysto, gdyby Amy nie przestawiła ze dwanaście razy każdego garczka, każdej rynienki i nie przygotowała drzewa na kominie, by rozpalić ogień, jak tylko „pani Brooke wejdzie do domu”. Wątpię także, czy któraś z młodych mężatek zaczęła gospodarować z tak wielką ilością ścierek, bo Beth narobiła ich tyle, że wystarczyłyby do srebrnego wesela i wymyśliła nawet trzy rozmaite gatunki do wycierania weselnego serwisu.
Osoby kupujące powyższe przedmioty nie wiedzą, ile na tym tracą, bo najprostsze zajęcia nabywają uroku w kochających rękach; dlatego w gniazdku Meg wszystko przemawiało do niej o przywiązaniu i tkliwej przezorności: od wałka kuchennego, do srebrnej urny postawionej na stole w saloniku.
Jakież wesołe zabawy układano tam na przyszłość, jakie uroczyste wycieczki odbywano razem do sklepów, jakie wybuchy śmiechu wywoływały komiczne sprawunki Lauriego! Zachował on bowiem upodobanie do figli nawet po skończeniu studiów i ostatnią fantazję miał taką, by przychodząc do domu raz na tydzień, przynosić jakiś nowy, pożyteczny i mozolnie obmyślany przedmiot dla młodej gospodyni. Raz ofiarował pudełko osobliwych szpilek, potem tarkę do muszkatołowej gałki, która rozpadła się przy pierwszej próbie; to znów maszynkę do czyszczenia noży, od której popsuły się wszystkie; to miotełkę, która wyrywała do szczętu sierść z dywanu, zostawiając plamy; to mydło, od którego skóra schodziła z rąk; to nieomylne cementy mocno zlepiające, ale tylko palce oszukanego nabywcy; to różne cynowe naczynia, od maleńkiej puszki na osobliwą monetę, aż do cudownej maszynki mającej czyścić przedmioty za pomocą pary, która groziła eksplozją w czasie tej czynności.
Daremnie Meg prosiła, żeby dał spokój, daremnie John wyśmiewał się, a Jo gromiła, wpadł w manię obdarzania przyjaciół, i co tydzień przynosił jakąś niedorzeczną fraszkę.
Nareszcie wszystko było gotowe; nawet Amy ułożyła różnobarwne mydła do czyszczenia pokoi zaprawione rozmaitymi kolorami, a Beth nakryła stół do pierwszej uczty.
– Zadowolona jesteś? Czy ci się tu podoba? Jak ci się zdaje, czy będzie ci dobrze w tym domku? – pytała pani March, gdy tkliwiej niż kiedykolwiek objęte, trzymając się pod rękę, obchodziły nowe królestwo.
– Dzięki wam wszystkim, jestem zupełnie zadowolona i tak szczęśliwa, że nie mogę o tym mówić – odrzekła Meg ze spojrzeniem więcej jeszcze znaczącym jak słowa.
– Wszystko byłoby dobrze, gdyby miała choć jedną lub dwie służące – odezwała się Amy, wychodząc z saloniku, gdzie rozmyślała, czy lepiej postawić Merkurego z brązu na półce, czy na kominku.
– Mówiłyśmy o tym z mamą i postanowiłam przede wszystkim wypróbować jej radę; tak mało będzie do roboty, że mając Lottchen na posyłki i do pomocy, tyle tylko pozostanie mi zajęcia, żeby nie próżnować i nie nudzić się – odparła spokojnie Meg.
– Sallie Moffat ma ich cztery – odezwała się Amy.
– Gdyby Meg miała cztery służące, nie zmieściliby się wszyscy w tym domu i przyszłoby jej z Johnem obozować w ogrodzie – rzekła Jo, która kończyła czyścić klamki u drzwi przepasana wielkim niebieskim fartuchem.
– Sallie wyszła ubogo za mąż i potrzebuje licznej służby do utrzymania tak wykwintnych pokoi – odrzekła matka. – Prawda, że Meg i John zaczynają skromnie, ale jestem pewna, że w tym małym domku zagości co najmniej tyle samo szczęścia co w tamtym wielkim apartamencie. To straszny błąd, kiedy tak młode istoty jak Meg cały dzień stroją się tylko, wydają polecenia i zajmują się plotkami. Co do mnie, po wyjściu za mąż wyglądałam chwili, kiedy rozedrę którąś z nowych sukien, żeby mieć przyjemność naprawić ją, bo mi się serdecznie znudziły fantazyjne robótki i trzymanie w ręku chustki do nosa.
– Trzeba ci było dla rozrywki babrać się w kuchni? Sallie tak robi, chociaż tak dalece nic nie umie, że się służące z niej śmieją – rzekła Meg.
– Po niejakim czasie zaczęłam nie „babrać się”, ale pobierać nauki od Hannah, chcąc się tak brać do rzeczy, aby się służące nie śmiały. Wówczas było to zabawą, ale później byłam szczerze zadowolona, że nie tylko mam dobre chęci, ale potrafię gotować zdrowe potrawy dla moich córeczek, i radzić sobie, nie mogąc najmować pomocnicy. Ty, droga Meg, zaczynasz swobodniej życie, ale ci się przyda doświadczenie, gdy się John wzbogaci, bo gospodyni, chociażby miała wystawny dom, powinna wiedzieć, jak się każdą rzecz robi, jeśli chce być dobrze i uczciwie obsłużoną.
– Prawda, mamo, słusznie mówisz – powiedziała Meg, słuchając z przejęciem, bo każdą kobietę zajmuje kwestia prowadzenia domu. – Czy wiesz, że najlepiej lubię ten gabinecik – dodała po chwili, gdy poszły na górę, gdzie stały szafy z bielizną.
Beth układała tam śnieżne stosy na półkach, ciesząc się pięknym porządkiem – i wszystkie trzy roześmiały się po tych słowach, bo te komplety były ofiarowane w komiczny sposób. Ciotka March, zagroziwszy Meg, że nie dostanie ani grosza, jeżeli pójdzie za „tego Brooke’a”, znalazła się w kłopocie, gdy czas ukoił gniew i obudził skruchę. Dotrzymując zawsze słowa, bardzo sobie suszyła głowę, jakby tę rzecz obejść; nareszcie ułożyła pożądany plan: oto pani Carrol, mama Flo, miała dać do uszycia i oznaczenia duży zapas bielizny stołowej i innej, a posłać ją jako podarek od siebie. Wszystko to zostało wiernie wykonane, ale tajemnica się wydała i wielce zabawiła całą rodzinę. Ciotka March udawała ciągle, że o niczym nie wie, powtarzając, że może jedynie darować staroświeckie perły, od dawna obiecane pierwszej pannie młodej.
– To upodobanie twoje cechuje dobrą gospodynię i dlatego mnie cieszy – rzekła pani March, gładząc z lubością wzorzyste obrusy.
– Hannah powiada, że te komplety powinny mi wystarczyć na całe życie – odezwała się Meg z zadowoleniem.
– Laurie idzie! – zawołała z dołu Jo i wszystkie zeszły na spotkanie, gdyż jego odwiedziny, powtarzane co tydzień, stanowiły ważny moment w ich spokojnym życiu.
Wysoki, barczysty młodzieniec, z krótko ostrzyżoną głową, w filcowym kapeluszu i tużurku z fruwającymi połami, zbliżał się wielkimi krokami; przeskoczył niski płot, żeby nie tracić czasu na otwieranie bramy, i z wyciągniętymi rękami ruszył prosto ku pani March, mówiąc serdecznie:
– Oto jestem, matko! Wszystko dobrze! – Te ostatnie słowa były odpowiedzią na jej życzliwe i badawcze spojrzenie, z którym tak szczerze spotkały się jego piękne oczy, że skończyło się jak zwykłe na macierzyńskim pocałunku.
– To jest dar dla pani Johnowej Brooke, wraz z ukłonem od ofiarującego. Bóg z tobą, Beth! Jak miło na ciebie spojrzeć, Jo! Ty, Amy, robisz się za ładna. – Mówiąc to wszystko, oddał Meg ciemną, papierową paczkę, Beth pociągnął za wstążkę od włosów, na fartuch Jo spojrzał wielkimi oczami, przed Amy stanął w żartobliwym zachwycie, potem uścisnął wszystkie za ręce i cała gromadka zaczęła naraz mówić.
– Gdzie John? – spytała niespokojnie Meg.
– Poszedł do biura po urlop na jutro, moja panno.
– Która strona wygrała na ostatnich wyścigach, Laurie? – zapytała Jo, którą, pomimo dziewiętnastu lat, nie przestały zajmować męskie rozrywki.
– Ma się rozumieć, że nasza; chciałbym, żebyś to widziała.
– Co się dzieje z piękną panną Randal? – spytała Amy ze znaczącym uśmiechem.
– Okrutniejsza niż kiedykolwiek; czy nie widzisz, że niknę? – odrzekł, bijąc się głośno w szeroką pierś, i westchnął melodramatycznie.
– Ciekawa jestem dzisiejszego pomysłu; rozwiąż paczkę, Meg, i zobacz, co w niej jest – odezwała się Beth.
– Ten przedmiot przyda się na wypadek pożaru lub złodziei – rzekł Laurie, gdy pośród śmiechu dziewcząt ukazała się grzechotka używana przez nocnych stróżów.
– Kiedy Johna nie będzie w domu i poczujesz się niespokojna, droga Meg, zagrzechocz tylko z frontowego okna, a w okamgnieniu poruszy się cała okolica. Ładna rzecz, prawda? – Mówiąc to, dał taką próbkę swej umiejętności, że wszystkie pozatykały sobie uszy.
– To mi wdzięczność! Ale kiedy mowa o tym szczytnym uczuciu, przypominam sobie, że Hannah należą się podziękowania za ocalenie tortu weselnego. Zobaczyłem go, przechodząc, i gdyby nie jej mężna obrona, byłbym napoczął, bo ma szczególnie ponętny wygląd.
– Ciekawa jestem, kiedy dorośniesz, Laurie? – odezwała się Meg tonem matrony.
– Robię wszystko, co jest w mojej mocy, ale podobno już nie będę nigdy doroślejszy, bo w tej epoce wyradzania się ludzie nie osiągają więcej jak sześć stóp – odpowiedział młodzieniec sięgający głową małego żyrandola. – Zapewne byłoby zniewagą jeść w tym czyściutkim domku, więc ponieważ jestem okropnie głodny, stawiam wniosek, by odłożyć posiedzenie – dodał po chwili.
– My z mamą zamierzamy tu poczekać na Johna, jest też jeszcze trochę roboty – rzekła, krzątając się, Meg.
– My z Beth wybierzemy się do Kitty Bryant, by przynieść więcej kwiatów na jutro – dodała Amy i włożyła malowniczy kapelusik na śliczne loki, w czym jej było tak do twarzy, że się sama wraz z innymi cieszyła świetnym efektem.
– Jo, przynajmniej ty mnie nie opuszczaj. Jestem tak znużony, że nie zdołam dojść do domu bez pomocy. Tylko nie odpasuj fartucha, bo ci z nim bardzo ładnie – powiedział, gdy chowała ten wstrętny dla niego przedmiot do przestronnej kieszeni.
Zamierzając podpierać jego chwiejne kroki, podała mu rękę i rzekła:
– Chciałabym się z tobą na serio rozmówić o jutrze, Laurie; musisz mi przyrzec, że się dobrze zachowasz, że nie popsujesz nam planów, nie spłatasz żadnego figla.
– Ani jednego.
– Nie mów też śmiesznych rzeczy, w czasie kiedy powinniśmy się poważnie zachować.
– Nigdy tego nie robię, to raczej twoja rzecz.
– Błagam cię także, abyś nie patrzył na mnie w czasie obrzędu, bo roześmieję się z pewnością.
– Będziesz tak zawzięcie płakała, że gęsta mgła zaćmi wszystko dokoła i nie dostrzeżesz mnie.
– Ja płaczę tylko w wielkim strapieniu.
– Na przykład gdy przyjaciel wstępuje na uczelnię, prawda? – Mówiąc to, Laurie wybuchnął śmiechem, który udzielił się także Jo.
– Nie pysznij się tym jak paw, bo tylko dlatego płakałam, żeby się nie odróżniać od sióstr.
– Tak, tak; ale powiedz mi, w jakim usposobieniu był mój dziadek w tym tygodniu? Czy zachowywał się bardzo mile?
– Niezmiernie, a może żeś znowu coś zbroił i chcesz się dowiedzieć, jak to przyjmuje? – spytała trochę ostro.
– Myślisz, że spojrzałbym twojej matce w oczy, zapewniając, że „wszystko dobrze”, gdyby tak nie było? – odrzekł Laurie z obrażoną miną.
– Wcale tego nie myślę.
– To nie bądź podejrzliwa. Potrzebowałem tylko trochę pieniędzy – dodał uspokojony jej serdecznym tonem.
– Bardzo dużo wydajesz pieniędzy, Laurie.
– Ależ ja ich nie wydaję, one się same rozchodzą i nikną, zanim się obejrzę.
– Taki jesteś szczodry i litościwy, że je rozpożyczasz, nie umiejąc nikomu odmówić. Słyszeliśmy o twoim zachowaniu się względem kolegi i gdybyś zawsze przeznaczał grosz na takie cele, toby ci nikt nie czynił wyrzutów – rzekła Jo z zapałem.
– Ach! Widzę, że zrobił wielkie rzeczy z tego. Czyżbyś ty sama pozwoliła, żebym dał zapracować się biedakowi, który stokroć więcej wart od dziesięciu takich leniuchów, jakim ja jestem?
– Broń Boże! Ale nie widzę potrzeby, żebyś miał siedemnaście kamizelek, całe tuziny krawatów i nowy kapelusz za każdym przyjściem do domu. Myślałam, że już się wyleczyłeś z dandyzmu, lecz on odzywa się od czasu do czasu, a coraz w czym innym. Teraz nastała moda, by być szkaradnym: robisz z głowy ostrą szczotkę, nosisz kaftan, w jaki sznurują wariatów, do tego kładziesz pomarańczowe rękawiczki i ogromne buty, jak gdybyś cierpiał na podagrę. Milczałabym, gdyby te rzeczy były tańsze od ładnych, ale kosztują tyle samo, a mnie nie dają żadnej przyjemności.
Śmiejąc się serdecznie z tej napaści, Laurie przechylił głowę w tył, aż spadł mu filcowy kapelusz, który Jo czym prędzej podeptała. Skorzystał z tej poniewierki i dowodził jej, że bezpieczniej jest ubierać się niewykwintnie i zwinąwszy pomięty kapelusz, włożył go do kieszeni.
– Bądź dobrą dziewczyną i przestań już prawić morały; mam ich dosyć przez cały tydzień, a jak przychodzę do domu, wolałbym się bawić. Od jutra zacznę być oszczędny i będę się starał zadawalać życzliwe mi osoby.
– Dałabym ci pokój, gdybyś przynajmniej pozwolił odrosnąć włosom. Nie jestem arystokratką, ale przykro mi pokazywać się z indywiduum wyglądającym na boksera – rzekła Jo surowo.
– Skromny ubiór nie odkrada czasu naukom i dlatego, żeśmy go przyjęli – odparł Laurie, którego z pewnością nie można było oskarżać o próżność, skoro poświęcił piękną, falującą czuprynę dla drobnego meszku. – À propos Jo, zdaje mi się, że młody Parker nie na żarty szaleje za Amy; ciągle o niej mówi, pisuje wiersze i rozmarza się coraz bardziej. Lepiej zniweczyć tę pasyjkę w pączku, nieprawdaż? – dodał po chwili milczenia, poufnym tonem starszego brata.
– Ma się rozumieć; broń nas Boże od nowego wesela! Ach, o czym te dzieci nie myślą! – zawołała z takim oburzeniem, jak gdyby Amy i młody Parker byli jeszcze niedorostkami.
– W tym wieku zachodzą szybkie zmiany; któż wie, co z nami będzie, moja pani? Dziś jesteś dzieckiem, ale niedługo opuścisz nas, droga Jo, i pogrążysz w rozpaczy – rzekł, kręcąc głową na ogólne zepsucie.
– Bądź spokojny, nie należę do rzędu podobających się istot; nikt mnie nie zechce, i to wielkie szczęście, bo w każdej rodzinie powinna być stara panna.
– Nie dopuścisz do tego, by cię kto zechciał – rzekł Laurie, patrząc spod oka z nieco żywszym rumieńcem na ogorzałej twarzy. – Nikomu nie pokazujesz miłej strony swego charakteru, a jeżeli ją ktoś przypadkiem dostrzeże i mimo woli zdradzi, że mu się podoba, oblewasz go zimną wodą i robisz się tak cierpka, że się nie śmie ani zbliżyć, ani spojrzeć.
– Nie lubię tych niedorzeczności i nie mam na nie czasu; przy tym rozrywanie rodzin wydaje mi się okrucieństwem. Wesele Meg tak pozawracało głowy, że wszyscy prawią tylko o kochaniu i tym podobnych głupstwach; nudzi mnie to, więc mówmy o czym innym. – Takim tonem powiedziała te słowa, jak gdyby gotowa była zlać towarzysza zimną wodą przy najmniejszym powodzie do rozdrażnienia.
Nie wiemy, jakie wrażenie sprawiła ta mowa na Lauriem, ale pocieszał się długim gwizdaniem, a gdy się rozstawali przy bramie, rzekł groźnie:
– Wspomnij moje słowa, Jo, ty niedługo wyjdziesz za mąż.
ROZDZIAŁ II
—
PIERWSZE WESELE
Czerwcowe róże znad portyku rześko i wcześnie obudziły się owego ranka i złączone węzłem przyjaźni rozkoszowały się z całego serca słonkiem bez chmury. Ich lica były rumiane i ożywione, gdy kołysane wiaterkiem opowiadały sobie cichym szeptem, co im wpadło w oczy; niektóre zaglądały do okien jadalnego pokoju, gdzie zastawiano stół do uczty, inne skłaniały główki, witając z uśmiechem dziewczęta ubierające pannę młodą; kolejne skinieniem pozdrawiały osoby przechodzące przez ogród, portyk i sień, a wszystkie, od najróżowszego kwiatu w pełnym rozkwicie, do najbledszego pączka, oddawały hołd krasą i wonią swej milutkiej pani, która je tak długo z miłością pielęgnowała.
Meg także była podobna do róży, bo wszystko, co miała najlepszego w sercu i w duszy, odbijało się w twarzyczce, nadając jej wdzięk daleko wyższy od piękności.
Nie przywdziała jedwabi ani koronek, nie przystroiła się nawet pomarańczowym kwiatem, i mówiła:
– Nie chcę dziś wyglądać urzędowo i sztywno; zamiast głośnego wesela, pragnę mieć wkoło siebie tylko te osoby, które kocham, i taką im się przedstawić, jaką jestem na co dzień.
Sama szyła ślubną suknię, oddana błogim nadziejom i niewinnym myślom; za całą ozdobę wetknęła w piękne warkocze uplecione przez siostry białe lilie, ulubione kwiaty „jej Johna”.
– Wyglądasz jak zazwyczaj, ale jesteś tak słodka i miła, że uściskałabym cię chętnie, gdyby nie obawa, żeby ci nie pognieść sukni – zawołała Amy, z lubością przyglądając się siostrze, gdy ta już była gotowa.
– Mniejsza o suknię, całujcie mnie i ściskajcie – rzekła i otworzyła ramiona, a dziewczęta uwiesiły się jej z kwietniowymi twarzyczkami, czując, że nowa miłość nie wyrugowała z jej serca starej.
– Teraz pójdę zawiązać krawat Johnowi i cichutko posiedzę chwilę z ojcem w pracowni.
Zbiegła na dół, by dopełnić tego, a potem chodziła krok w krok za panią March, wiedząc, że chociaż jej macierzyńska twarz uśmiecha się, serce skrycie boleje nad tym, że pierwsze pisklę wymyka się z gniazdka.
Ponieważ młodsze panienki stoją razem, wykańczając skromne stroje, i wszystkie wyglądają jak najkorzystniej, opowiem przy tej sposobności, jakie w nich zaszły zmiany przez minione trzy lata.
Jo zaokrągliły się ostre kąty, ruchy jej wprawdzie nie odznaczały się wdziękiem, ale nabrały swobody, a zamiast kędzierzawej czupryny wyrósł gruby warkocz, odpowiedniejszy do małej głowy na wysokim korpusie. Na smagłym jej licu odbijają się żywe kolory, oczy mają miły blask, ostry język wypowiada dziś tylko łagodne słowa.
Beth urosła i zeszczuplała; bledsza jest i cichsza niż dawniej. Jej piękne, zacne oczy jeszcze się powiększyły i mają wyraz zasmucający, chociaż nie smutny. Cierpienie odbija się na jej młodej twarzyczce, mimo że się rzadko uskarża, i zawsze mówi z otuchą: „wkrótce będzie mi lepiej”.
Amy słusznie jest uważana za „kwiat rodziny”, bo w szesnastym roku ma wzrost i postawę dojrzałej kobiety. Nie jest piękna, lecz ma grację w twarzy, w poruszeniu rąk, w układzie sukni, w upięciu włosów. Ten nieokreślony i bezwiedny wdzięk czyni ją nie mniej pociągającą od doskonałych piękności. Ciągle się martwi o nos, bo w żaden sposób nie chciał przybrać greckiego kształtu; trapią ją też szerokie usta i zbyt wydatna niższa warga. Te chybione rysy nadawały charakter całej twarzy, lecz Amy nie widziała tego i pocieszała się tylko szczególnie świeżą cerą, żywym niebieskim okiem i główką zdobną w loki jeszcze złocistsze i gęstsze niż wcześniej.
Wszystkie trzy ubrane były w lekkie jedwabne suknie szarego koloru, najlepsze jakie miały na lato; włosy i staniki przyozdobiły w pąsowe róże, z czym wyglądały bardzo ładnie.
Wesele to odbyło się w jak najprostszy i najzwyczajniejszy sposób. Ciotka March zgorszyła się, przyjechawszy, panna młoda wybiegła bowiem, żeby ją powitać i wprowadzić do mieszkania, pan młody przybijał do ściany wieniec, który odpadł, a szanowny pleban szedł po schodach, niosąc pod każdą pachą butelkę wina.
– Słowo daję, tu się dzieją dziwne rzeczy! – wykrzyknęła stara jejmość, gdy siadała na honorowym miejscu, rozpościerając z wielkim szelestem fałdy lawendowej sukni. – Ty nie powinnaś ukazywać się do ostatniej chwili, moje dziecię.
– Ależ ciociu, nie jestem żadnym widowiskiem i nikt nie przyjdzie po to, żeby mnie oglądać, wyszydzać strój albo obliczać koszty śniadania. Jestem wreszcie zbyt szczęśliwa, żeby dbać o to, co ktoś powie lub pomyśli, i urządziłam sobie wesele odpowiednio do usposobienia. Masz tu młotek, drogi Johnie – rzekła i poszła pomóc „temu człowiekowi” w jego niestosownym zajęciu.
Pan Brooke nie powiedział nawet „dziękuję”, ale skończywszy nieromantyczną robotę, z takim wyrazem twarzy pocałował maleńką oblubienicę za skrzydłem od drzwi, że ciotka March zmuszona była wyjąć chustkę, ponieważ niespodziewanie w jej starych, bystrych oczach pojawiła się rosa.
Nagły łoskot, śmiech, okrzyk Lauriego:
– Na Jowisza, Jo znowu przewróciła tort!
Wszystko to spowodowało chwilowy zamęt; zaledwie się tenże uciszył, przybyło grono krewnych.
– Nie dopuszczaj tego młodego olbrzyma do mnie, bo jest bardziej uprzykrzony niż komary – szepnęła stara jejmość do Amy, gdy w zapełnionych pokojach pojawiła się górująca nad wszystkimi czarna głowa Lauriego.
– Obiecał być bardzo grzeczny, a jak chce, to umie zachować się zupełnie elegancko – odrzekła Amy i wymknęła się, chcąc go ostrzec, żeby unikał starej jejmości; lecz właśnie skutkiem tej przestrogi tak ją prześladował, że z poirytowania odchodziła od rozumu.
Gdy pan March z młodą parą zajął miejsce pod łukiem z zieloności, zapadła w pokoju nagła cisza.
Matka i siostry skupiły się blisko, jak gdyby niechętnie oddawały Meg. Ojcu głos zatrząsł się kilka razy, czyniąc ten obrządek jeszcze piękniejszym i uroczystszym. Oblubieńcowi ręka drżała widocznie i nie można było dosłyszeć jego odpowiedzi; ale Meg patrzyła mu prosto w oczy i złożyła przysięgę z takim tkliwym zaufaniem w twarzy i w głosie, że serce matki się rozradowało, a ciotka March zaszlochała.
Jo nie płakała, chociaż z początku brała ją chęć, wstrzymał ją jednak Laurie, wpatrując się z komiczną mieszaniną wesołości i wzruszenia w figlarnych czarnych oczach. Beth ukryła twarz na ramieniu matki; Amy stała jak piękny posąg i najjaskrawszy promień słońca złocił jej białe czoło i kwiat we włosach.
Może to było niestosowne, że natychmiast po odbytym ślubie Meg zawołała: „pierwszy pocałunek dla mamy!” i obróciwszy się, ucałowała ją serdecznie. Przez kilkanaście minut była jeszcze podobniejsza do róży, bo wszyscy ją ściskali: od pana Laurence’a aż do starej Hannah, która w jakimś cudaku na głowie rzuciła się na nią w sieni, wołając wśród łkań:
– Niech cię Bóg stokrotnie błogosławi, moja droga! Tort wcale niezepsuty, a wszystko wygląda świetnie.
Po pewnym czasie towarzystwo bardzo się rozbawiło, każdy powiedział coś wesołego lub silił się na to, co na jedno wyszło, bo nietrudno o śmiech, gdy jest lekko na sercu. Nie popisywano się podarkami, gdyż były przeniesione do małego domku; nie było też wystawnego śniadania, tylko ciasta i owoce przybrane kwiatami. Pan Laurence i ciotka March, wzruszając ramionami, uśmiechali się do siebie, gdy trzy Hebe roznosiły tylko wodę, lemoniadę i kawę. Nikt się jednak nie odezwał, dopiero Laurie, który gorliwie służył pannie młodej, wszedłszy z pełną tacą, szepnął zakłopotany:
– Czy przypadkiem Jo nie potłukła wszystkich butelek? Może mi się śniło, że dziś rano widziałem kilka odpieczętowanych?
– Bynajmniej, twój dziadek łaskawie ofiarował, co miał najlepszego, i ciotka March przysłała kilka butelek, ale ojciec zostawił część dla Beth, a resztę wyprawił do szpitala dla rannych. Jak wiesz, utrzymuje on, że wino powinni pić tylko chorzy, a mama mówi, że pod jej dachem żaden młody człowiek nie będzie częstowany winem ani przez nią, ani przez jej córki.
Chociaż Meg mówiła to z powagą, była jednak pewna, że Laurie roześmieje się lub zmarszczy; tymczasem on, rzuciwszy na nią bystre spojrzenie, rzekł ze zwykłą sobie żywością:
– Podoba mi się twój sposób myślenia, bo się napatrzyłem, ile złego wyrządza wino; dlatego też pragnąłbym, aby wszystkie kobiety miały taki pogląd.
– Mam nadzieję, że nie nabyłeś tego rozumu kosztem własnego doświadczenia – rzekła Meg niespokojnie.
– Daję słowo, że nie; ale nie miej stąd o mnie zbyt wysokiego wyobrażenia, bo mnie wino nie kusi. Będąc wychowany w kraju, gdzie jest pospolite jak woda i niewiele szkodliwsze, nie dbam o nie wcale, chyba gdy je ładna panienka poda, bo w takim razie trudno odmówić.
– Ale będziesz odtąd odmawiał przez wzgląd na innych, jeżeli nie na siebie. Przyrzeknij mi, Laurie, i przyczyń się do tego, abym dzisiejszy dzień nazwała najpiękniejszym w życiu.
Zawahał się chwilę, słysząc tę prośbę tak niespodziewaną i ważną, bo często trudniej nam narazić się na śmieszność, niż się wyrzec siebie. Meg wiedziała, że jeśli jej da słowo, to go bądź co bądź dotrzyma. Ufna w swą potęgę, skorzystała z niej, co jest obowiązkiem kobiety, gdy idzie o dobro przyjaciela. Patrzyła mu w oczy, nic nie mówiąc; szczęście dodało jeszcze więcej wyrazu jej twarzy, a uśmiech znaczył: „nie można mi dziś odmawiać”. Laurie nie zdobył się też na to i podawszy rękę z uśmiechem, rzekł serdecznie „przyrzekam ci, pani Brooke”.
– Dziękuję bardzo, bardzo, bardzo!
– A ja wznoszę taki toast: oby postanowienie Lauriego było długotrwałe! – odezwała się Jo i gdy wznosiła kieliszek, spoglądając mile na przyjaciela, ochrzciła go mimowolnie lemoniadą. Toast został wypity, obietnica wyrzeczona i pomimo licznych pokus, wiernie dotrzymana, bo dziewczęta z instynktownym rozumem uchwyciły szczęśliwą chwilę, by oddać Lauriemu przysługę, za którą im dziękował do końca życia.
Po śniadaniu rozproszyło się całe towarzystwo po domu i ogrodzie, chcąc korzystać z promieni słońca wewnętrznego i zewnętrznego. John z Meg stali na środku trawnika, kiedy w głowie Lauriego zrodził się pomysł, który uczynił to wesele jeszcze mniej fashionable1.
– Teraz niech żonaci mężczyźni i zamężne kobiety wezmą się za ręce i tańczą w koło nowożeńców, według niemieckiego zwyczaju, a młodzież będzie się obracać na zewnątrz koła, parami! – zawołał, galopując po ścieżce z Amy tak zręcznie i z tak udzielającym się życiem, że wszyscy ochoczo poszli za jego przykładem. Gdy państwo March i wujostwo Carrol dali początek, inni po chwilce poszli w ich ślady. Nawet Sallie Moffat po niejakim wahaniu, zarzuciwszy ogon od sukni na rękę, wciągnęła Neda do koła. Uwieńczeniem tej komicznej sceny byli pan Laurence i ciotka March; poważny dżentelmen zaczął wykonywać z uroczystą miną chasse przed starą jejmością, ona zaś, wsunąwszy laskę pod pachę, żywo przyłączyła się do całego grona, by tańczyć w koło państwa młodych. Tymczasem młodzież rozbiegła się po ogrodzie jak motylki w letni dzień; zaimprowizowany bal wkrótce się skończył, bo tancerzom zabrakło tchu i zaczęto się rozjeżdżać.
– Życzę ci wszystkiego dobrego, moja droga, serdecznie ci życzę; ale pewnie tego pożałujesz – odezwała się ciotka March do Meg; a gdy ją pan młody odprowadził do powozu, powiedziała mu: – Dostałeś skarb, młodzieńcze, pamiętaj, żebyś go był godzien.
– Jak żyję, nie byłam na tak miłym weselu, Ned, ale nie wiem, dlaczego mi się podobało, bo nie widziałam najmniejszej elegancji – zauważyła pani Moffat, wracając do domu.
– Laurie, mój chłopcze, gdybyś kiedyś zapragnął czegoś podobnego, poproś którą z tych dziewczątek, aby ci oddała rękę, a będę zupełnie zadowolony! – powiedział pan Laurence, rozkładając się w fotelu, by wypocząć po rannym podnieceniu.
– Będę starał ci się dogodzić, dziadku – odrzekł Laurie z niezwykłym posłuszeństwem, wyjmując ostrożnie bukiecik, który mu Jo włożyła w dziurkę od guzika.
„Gołębie gniazdko” było niedaleko i jedyną podróż poślubną Meg odbyła, idąc spokojnie z mężem ze starego domu do nowego. Gdy zeszła na dół, podobna do ładnej kwakierki, w sukni błękitnej i w słomianym kapeluszu z białą przepaską, wszyscy się zgromadzili, żeby ją pożegnać tak czule, jak gdyby się wybierała w daleką drogę.
– Nie sądź, luba mateczko, że się od ciebie odsuwam albo że cię mniej kocham, dlatego że jestem tak bardzo przywiązana do męża – powiedziała, tuląc się do matki ze łzami w oczach. – Będę tu co dzień przychodziła, ojcze; mam nadzieję, że zachowam dawne miejsce w sercach was wszystkich, chociaż wyszłam już za mąż. Beth będzie u mnie często przesiadywać, a inne dziewczęta niech wpadają niekiedy, żeby się uśmiać z moich gospodarskich kłopotów. Dziękuję wam wszystkim za ten błogi dzień ślubu. Bądźcie zdrowi, bądźcie zdrowi!
1 (ang.) modnyROZDZIAŁ III
—
ARTYSTYCZNE PRÓBY
Nie trzeba dużo czasu, żeby zmiarkować, czy ktoś jest obdarzony talentem lub geniuszem, zwłaszcza ambitna osoba. Amy sporo trudu kosztowało rozpoznanie tego, biorąc bowiem zapał za natchnienie, próbowała każdej gałęzi sztuki z młodzieńczą zuchwałością. Przez kilka miesięcy zaniedbywała „paszteciki z gliny”, aby się poświęcać pięknym rysunkom atramentem i piórem, w których okazała tyle smaku i zręczności, że te prace stały się nie tylko przyjemne, ale i korzystne. Wkrótce jednak porzuciła je z powodu zbytniego zmęczenia oczu, a wzięła się do wypalanych robót.
Póki trwała ta pasja, jej rodzina żyła w ciągłej obawie przed ogniem, bo dym dobywający się z facjatki bez ustanku zapełniał dom. Rozpalone tygle leżały w nieładzie i Hannah, kładąc się spać, zawsze stawiała przy drzwiach na wypadek pożaru konewkę wody oraz dzwonek wzywający zazwyczaj do obiadu. Ulegając swej manii, Amy wykonała na kredensie twarz Rafaela, na baryłce z piwem Bachusa, a na cukierniczce śpiewającego cherubinka.
Aby uniknąć parzenia sobie palców, z równym zapałem zaczęła malować. Pewien znajomy artysta zaopatrzył ją w odrzucone już palety, pędzle i farby, bazgrała więc sielskie i morskie widoki, jakich nigdy nie bywało na lądzie ani na wodzie.
Bydło w jej wykonaniu było tak olbrzymie, że mogłoby dostawać nagrody na wystawach rolniczych. Niebezpieczne kołysanie się okrętów przyprawiłoby o morską chorobę najbardziej zahartowanego widza, gdyby ich budowa nie pobudzała go od razu do konwulsyjnego śmiechu. Smagłe chłopaki i czarnookie madonny wpatrujące się w ciebie z kąta pracowni nie przypominały Murilla. Oliwkowe twarze z ciemną smugą znaczyć miały Rembrandta, a wesołe panie i dzieci chore na wodną puchlinę – Rubensa. Turnera przedstawiały burze pełne błękitnych grzmotów, pomarańczowych błyskawic, brunatnego deszczu i purpurowych chmur, z pomidorową w środku plamą, która mogła być słońcem lub kawałkiem drzewa, koszulą marynarza lub królewską szatą, stosownie do woli patrzącego. Potem nastąpiły portrety robione węglem i cała rodzina rzędem wisiała, a wszyscy byli tak straszni i posmoleni, jakby ich wydobyto ze skrzyni z węglami. Te wizerunki zyskały wiele, gdy je przerobiła ołówkiem, chwytała bowiem podobieństwo i jej samej włosy, Jo nos, Meg usta, Lauriego oczy ogólnie uznawano za „cudownie piękne”. Po niejakim czasie wróciła do gipsu i gliny; przerażające widma znajomych wyglądały z kątów lub z półek spadały ludziom na głowy. Przez pewien czas sprowadzała sobie dzieci jako modele, ale opowiadając o jej tajemniczych robotach, ogłosiły ją młodą ludożerczynią. Przykry wypadek położył wreszcie koniec tym pracom. Oto z braku modeli, które się od niej odstręczyły, postanowiła urobić swoją ładną nóżkę i pewnego dnia cały dom przestraszył się jakimś tupaniem i nienaturalnym krzykiem. Kto żył, pobiegł na pomoc i zastano młodą entuzjastkę skaczącą rozpaczliwie po pracowni, z nogą mocno ściśniętą okładem z gipsu, który stwardniał nadspodziewanie prędko. Z wielką trudnością, a nawet z pewnym niebezpieczeństwem uwolniła jej nóżkę Jo, bo opanował ją taki śmiech, że nóż zbytecznie się zagłębiwszy, skaleczył biedną Amy, i zostawił przykrą pamiątkę po tej artystycznej próbie.
Wkrótce z kolei ogarnęła ją mania szkicowania z natury; błąkała się więc po polach i lasach, szukając malowniczych krajobrazów i wzdychała do ruin. Nieustająco prześladował ją katar, bo siadała na wilgotnej trawie, by odrysować „rozkoszny kawałek”, mianowicie: kamień, pień, grzyb, złamaną gałąź lub ciężką masę chmur, podobnych do rozciągniętej pierzyny. Z narażeniem delikatnej płci pływała w czasie palącego słońca, dla studiowania świateł i cieni, i dostała zmarszczki nad nosem, szukając points de vue, czy jak tam się to nazywa.
Jeżeli „geniusz jest wieczną cierpliwością”, jak dowodził Michał Anioł, to Amy z niejakim prawem mogła sobie przyznawać ten boski dar, była bowiem wytrwała pomimo wszelkich przeszkód, porażek i zniechęceń, silnie wierząc, że z czasem dokona rzeczy wartej miana „wysokiej sztuki”.
Obok tych artystycznych studiów oddawała się też nauce, chcąc być wykształconą i zajmującą kobietą, nawet gdyby jej nie było dane zostać wielką artystką. W tym względzie powiodło jej się lepiej, bo należała do rzędu szczęśliwych istot, które się podobają bez wysiłku, łatwo jednają sobie przyjaciół i żyją z takim wdziękiem i swobodą, że mniej obdarowana dusza podejrzewa, iż są zrodzone pod szczęśliwszą gwiazdą. Wszyscy ją kochali, gdyż prócz innych zalet posiadała takt, instynktowne poczucie tego, co się podoba i co jest na miejscu. Zawsze mówiła właściwą rzecz do właściwej osoby, czyniła to, co było odpowiednie do czasu i miejsca, i tak była rozważna, że siostry zwykły mówić: „Amy umiałaby się znaleźć nawet na królewskim dworze, chociażby jej tego nie uczono”. Jedną z jej słabych stron była chęć obracania się w „najlepszym towarzystwie”, mimo że nie była zupełnie pewna, co przez „najlepsze” rozumieć. Pieniądz, stanowisko, świetna edukacja i eleganckie maniery, były to w jej oczach najpożądańsze rzeczy; lubiła obcować z osobami, które posiadały to wszystko — biorąc często pozłotkę za złoto i wielbiąc to, co niewarte uwielbienia. Przez pamięć na szlacheckie urodzenie, pielęgnowała w sobie arystokratyczne upodobania i skłonności, aby gdy się zdarzy sposobność, mogła zająć miejsce, do jakiego ubóstwo stawało jej na przeszkodzie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej