Dobrissimo! Opera od kuchni - ebook
Dobrissimo! Opera od kuchni - ebook
Pasjonująca rozmowa o miłości do muzyki, życia i gotowania.
Dobrissimo to długie rozmowy prowadzone ciepłym letnim wieczorem przy kieliszku dobrego wina.
To przyjaźń, która rodzi się niepostrzeżenie podczas zajadania się truskawkowym tortem.
To wspólne spędzanie czasu na słuchaniu muzyki, pasjonujących rozmowach o niej, na wspólnym gotowaniu i jedzeniu.
Dobrissimo to esencja tej wyjątkowej książki.
Aleksandrę Kurzak, najsłynniejszą polską śpiewaczkę operową, oraz Marzenę Rogalską, dziennikarkę uwielbianą przez Polki, połączyła miłość do opery. Porywające historie o emocjach i namiętnościach stały się inspiracją do rozmowy o tym, co im w duszy gra.
Bo opera to tak naprawdę życie. To radość bycia razem, którą Aleksandra i Marzena chcą się podzielić z każdym z nas. Przywołując operowe smaczkii rozkoszując się smakami ulubionych, jeszcze parujących potraw, przy pięknie zastawionym stolerozmawiają o rodzinie, przyjaźni, pasji i muzyce, która bywa światłem w najtrudniejszych momentach życia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6651-3 |
Rozmiar pliku: | 72 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy następnego wieczoru prowadzono mnie do garderoby, serce biło mi mocno jak nigdy. Ja, zahartowana w bojach dziennikarka, po raz pierwszy czułam się nieswojo. Cały mój niepokój zniknął jak zdmuchnięty, kiedy Ola – bo tak mogę już teraz o niej mówić – z całym swoim ciepłem i bezpośredniością przywitała mnie w garderobie. A gdy jeszcze zdradziła, że oglądała mój program _Miasto Kobiet_ i zawsze chciała mnie poznać – otworzył się przede mną raj. I ten raj trwa nadal. Naszą przyjaźń zapoczątkował więc _Napój miłosny_ Gaetana Donizettiego, ta piękna historia o niełatwej do osiągnięcia miłości, ukoronowana w dodatku szczęśliwym zakończeniem. A jak wielkie znaczenie ma ta opera dla Oli – przeczytacie w niniejszej opowieści.
Co sprawiło, że ta książka powstała? Cóż, trzeba to powiedzieć głośno – zawdzięczamy ją w pewnym sensie pandemii. Ola, jak wielu z nas uwięziona w swoim domu, miała wreszcie czas na szaleństwa kulinarne. I kiedy po raz kolejny wysłała mi zdjęcie fantastycznego, jeszcze parującego dania, przy najbliższej telefonicznej okazji trochę żartem powiedziałam: „Nie dręcz mnie, bo ślinka mi cieknie, napisz lepiej książkę kucharską”. Usłyszałam: „A żebyś wiedziała. Chcę to zrobić, ale tylko razem z Tobą”.
Któż by odmówił? Na pewno nie ja. I odtąd każda niemal nasza rozmowa, każde spotkanie miało swój dodatkowy, kulinarny i operowy podtekst. Większość tej książki powstała latem 2021 roku na Lazurowym Wybrzeżu, w gościnnym domu Oli Kurzak i Roberto Alagni, gdzie wspólne gotowanie łączyło się z równie smakowitymi jak potrawy opowieściami gospodarzy – i ślicznymi autorskimi spektaklami, których nie skąpiła nam Malèna, córeczka Oli i Roberto. To był dla mnie trudny czas, tego lata straszna, śmiertelna choroba zabrała mi wielką przyjaciółkę. I za te wspólnie spędzone chwile, w których gościnność państwa Alagna, ich ciepło i zrozumienie głuszyły mój ból, jestem całej trójce bezmiernie wdzięczna.
Potem były telefony, rozmowy wyznaczane kolejnymi miejscami, w których występowała Ola. Nowy Jork, Londyn… Raz nawet Kraków, pamiętam, jak w przeddzień jej koncertu na pięknym arkadowym dziedzińcu wawelskiego zamku roztrząsałyśmy we francuskiej restauracji problemy zazdrości. Otello przy znakomitych karczochach, macie pojęcie???
Muszę się przy tej okazji do czegoś przyznać. Historia mojej przyjaźni z operą nie jest tak piękna i beztroska jak dzieje mojej przyjaźni z Olą. To prawda, mój dom był pełen muzyki i płyt, ale trudno było w nim znaleźć operowe nagrania. W dodatku pierwszym moim świadomym operowym wspomnieniem był wysłuchany na żywo na etapie liceum _Straszny dwór_ Moniuszki, który – jak mi się wtedy zdawało – był… rzeczywiście straszny. Czy to moja licealna niedojrzałość, czy może słabiutki tenor, którego zapamiętałam, dość, że operę uznałam za formę, która nigdy do mnie nie przemówi. Ot, buta młodości.
Ale gdy po raz pierwszy usłyszałam _Traviatę_, zmieniło się wszystko. Nie wiem, czy do opery trzeba dojrzeć, może zwyczajnie trzeba ją przyjąć, znaleźć w sobie dla niej miejsce. Kiedy to się stało, zaczęłam chłonąć tę muzykę, szukać jej, przekonywać się do niej coraz bardziej i bardziej. Właśnie do takiego otwarcia się na operę chciałabym was wszystkich, którzy czytają te słowa, przekonać. A któż mógłby być lepszym przewodnikiem na tej drodze niż Aleksandra Kurzak, wielka operowa diva, a zarazem fantastyczna, pełna ciepła i prawdziwego uroku kobieta? Tylko ona, która żyje operą, może opowiadać o operze, ściągając ją niejako z piedestału, przywoływać jej smaczki – ale i kojarzyć ze smakami swojej fantastycznej kuchni.
Tak więc, drodzy czytelnicy, zapraszamy was w podróż po miejscach, wydarzeniach, operach i potrawach; podróż, która powinna podziałać na wasze wszystkie zmysły. Wzrok i słuch – to wspaniałe operowe historie i wielka kariera Oli na najznakomitszych scenach operowych świata. Węch i smak – to wszystko, co umie wyczarować przy kuchennym stole. Dotyk – to wasze dłonie niecierpliwie przewracające karty tej książki w poszukiwaniu kolejnych historii i kolejnych smaków. A szósty zmysł – w który niezłomnie wierzę – każe mi sądzić, że radość i ciepło, z którymi Ola snuła swoje historie, staną się też waszym udziałem.
I jeszcze jedno, na sam koniec. Do miłości nie można nikogo zmusić, ale wierzę, że czasem miłości można pomóc. Pomagamy więc tej miłości do opery i jedzenia, oddając w wasze ręce _Operę od kuchni_, a ja dziękuję Oli za wszystko, co od niej otrzymałam, a co wspólnie przekazujemy wam: radość bycia razem, przy muzyce i stole, choćby najskromniej zastawionym. Byle z miłością! _Evviva!_
MARZENA ROGALSKAJest 1 września. Siedzę sobie przy Piazza Bra, otulona promieniami porannego słońca, rozkoszuję się kremowym cappuccino w mieście przepełnionym miłością, muzyką i cudownymi smakami. Nie mogę się nasycić przepięknym widokiem. Przede mną starożytna Arena di Verona. Dziś wieczorem będę słynną damą kameliową. Verdiowską Traviatą.
Moja wymarzona, wyczekana książka ukończona, ale pozostał jeszcze wstęp, kilka słów od serca, do Państwa, do czytelników, którzy kochają muzykę tak samo jak ja, lub do tych, którzy może dopiero dzięki tej książce pokochają tę wyjątkową dziedzinę sztuki.
W pewnym momencie uświadamiam sobie, że historia zatoczyła koło.
Jest kwiecień 2020 roku, siedzę w ogrodzie przy porannej kawie. Jakimś cudem udało mi się w ostatniej chwili uciec z Londynu, gdzie poprzedniego wieczoru śpiewałam Traviatę.
Patrzę na krzak kwitnących kamelii, które w zależności od koloru, przypięte do sukni Marie Duplessis, w subtelny sposób przekazywały intymne informacje zauroczonemu tłumowi wielbicieli.
Te w moim ogrodzie mają kolor czerwieni, czyli „dziś nie”, odpoczynek.
Tak, mam wrażenie, że nie tylko ja, ale cały świat się zatrzymał.
Wszystkie spektakle odwołane, brak perspektyw na powrót na scenę i bardzo dużo wolnego czasu. Tak zaczyna się moje wielkie gotowanie.
Dzielę się moimi kulinarnymi dziełami poprzez media społecznościowe, gdzie w miarę upływu czasu skromne brawa zamieniają się w owacje, aż zostaję obsypana komplementami i okrzykami: „Bis, bis, przepis! Pani Olu, powinna Pani wydać książkę z tymi przepisami!”.
W tym momencie zaczyna kiełkować myśl.
Mój zawód to nie tylko uwielbienie, ale także krytyka, która tym razem jest bardzo łaskawa. Pewnego razu w trakcie obiadu pytam:
– _Allora, Roberto, buono?_ Malèna, dobre?
Zapada cisza, a potem pada odpowiedź:
– _Buono, buonissimo_.
– _Anzi_, DOBRISSIMO!
ALEKSANDRA KURZAKPiękna kurtyzana dla jedynej prawdziwej miłości porzuca swoją profesję, rezygnując równocześnie z kariery utrzymanki bogatego barona, po czym, chora i znękana, umiera na rękach swojego ukochanego w chwili, w której wydaje się, że miłość zwycięża wszystko. Słowem – _La Traviata_ Giuseppe Verdiego, operowa adaptacja _Damy kameliowej_ Aleksandra Dumasa (syna). Zdawałoby się – banalny wyciskacz łez. Nic bardziej mylnego.
Sama historia tej opery roi się od paradoksów, niejasności i pomyłek, oczywistych przemilczeń oraz niejednoznaczności źródeł. Autorem libretta był Francesco Maria Piave, posiłkujący się wersją sceniczną _Damy kameliowej_. Premiera spektaklu odbyła się w weneckim La Fenice 6 marca 1853 roku, ale już wtedy – w związku z zastrzeżeniami weneckiej cenzury – akcja sztuki ze współczesności przeniosła się w czasy kardynała Richelieu. Niektóre źródła podają, że tytuł _La Traviata_, czyli „zbłąkana” lub „ta, która zeszła na manowce”, również nie był do przełknięcia dla cenzury, proponującej raczej mało oryginalną _Miłość_ _i_ _śmierć_. Tytuł musiał budzić nie lada kontrowersje, skoro jeszcze dwa lata później w Parmie wystawiano _Traviatę_ jako… _Violettę_.
Podobne kontrowersje wzbudziła sama premiera. Może nie była spektakularną klęską, lecz publiczność, zachwycona pierwszym aktem, na kolejne zareagowała nieprzyjaźnie. Trudno powiedzieć, czy problem leżał w nie najlepiej dobranym sopranie Fanny Salvini – Donatelli, ponoć jedynej, która była podówczas do dyspozycji, czy też w kontrowersyjnej historii z płatną miłością w tle, lecz krytyka odniosła się do opery jak najfatalniej. Verdi zakazał wystawiania spektakli na kolejny rok, by wreszcie zezwolić na pokazanie opery w weneckim San Benedetto, dosłownie w ostatniej chwili dokonując zmian. Tym razem spektakl stał się olbrzymim sukcesem, w pełni zasłużonym. _La Traviata_ to ukoronowanie idei opery współczesnej, realistycznej, ze znakomitym librettem i niesłychanie piękną muzyką, przechodzącą od beztroski przez dramaturgię do bólu i melancholii. A prawdziwy paradoks tego widowiska polega na tym, iż wizytówką owej pięknej, wzruszającej i nieszczęśliwie zakończonej historii stał się pełen wdzięku, beztroski i czaru duet _Libiamo ne’lieti calici_, _Więc pijmy za zdrowie miłości_. Choćby i takiej, która kończy się źle.
Na stole prawdziwa symfonia kolorowych, soczystych i świeżych warzyw.
To ratatouille – przepyszne, lekkie, letnie francuskie danie serwowane zazwyczaj w porze obiadowej.
Tyle szczęścia naraz w jarskim daniu jednogarnkowym.
Powiedziałabym, że to taki francuski bigos, zrobiony głównie z bakłażana, cukinii, cebuli, pomidorów i papryki. Pyszny, lekki, aromatyczny, bogaty w smaku. Legendy mówią o tym, że ratatouille została stworzona przez ubogich rolników, którzy zaczęli przetwarzać zebrane na własnych ziemiach warzywa na pożywne i ciepłe danie. Dusi się je z dużą ilością ziół prowansalskich, najlepiej świeżo zerwanych w ogrodzie, jest tu świeży rozmaryn, tymianek i wiele innych ziół i jest to prze-pysz-ne!
I kojarzy nam się z _Traviatą_.
Zdecydowanie tak. Ma kolory miłości i namiętności – to czerwona papryka; żółta papryka to zazdrość. Mamy też ciemny bakłażan, który kojarzy mi się z chorobą Violetty. No i Paryż, gdzie mieszka Violetta, bo ta historia dzieje się w Paryżu, gdzie odbywały się największe imprezy i bale, ale także południe Francji i wspomniana Prowansja, z której pochodzi jej ukochany Alfredo. Ja też tutaj, w Nicei, skosztowałam po raz pierwszy ratatouille. Niby proste danie, ale jego smak jest absolutnie wyjątkowy, niezapomniany.
Podobno sekret tkwi w tym, aby każde z warzyw smażyć oddzielnie, poza pomidorem, czosnkiem i ziołami.
Ja to ignoruję. Aspekt estetyczny również. Nie bawię się ani w spektakularne układanie warzyw, ani w ich oddzielne smażenie, a danie i tak smakuje obłędnie. Smażę warzywa wszystkie naraz i dodaję jeszcze trochę pikanterii – mojej magicznej przyprawy, którą kupiłam na Sycylii. To jest mój sekret. Używam jej właściwie do wszystkiego. To jest twist, który niesamowicie podkręca w potrawie smak.
A ja doprecyzuję, że słowo _ratatouille_ wywodzi się z francuskiego i nawiązuje do czasownika _touiller_, __ oznaczającego mieszanie. Verdi po mistrzowsku namieszał w _Traviacie_. Tu nie brakuje niczego: ani pikanterii, ani słodyczy, ta opera smakuje najlepiej na świecie!
Traviata to rola, z którą byłam bardzo zżyta, ponieważ to była rola życia mojej mamy, Jolanty Żmurko. Wtedy jeszcze opery były śpiewane po polsku, więc jako dziecko bardzo szybko nauczyłam się wszystkich ról na pamięć. Miałam cztery latka i cała podekscytowana spektaklem śpiewałam wszystkie głosy wszystkich postaci. Losy Traviaty rozgrywały się regularnie w moim dziecinnym pokoju. Gdybyś Ty widziała, jak otoczona wszystkimi lalkami odgrywam scenę przyjęcia u Flory, kiedy Alfredo obraża Violettę i upokarza ją na oczach wszystkich gości! Jak ja przeżywałam tę historię, jak rzucałam tymi lalkami, jak ja się wczuwałam nie tylko w Traviatę, ale absolutnie w każdą rolę! Rodzice i ich przyjaciele musieli mieć ze mnie niezły ubaw, śmiało mogę powiedzieć, że to właśnie Traviata była pierwszą rolą, którą odegrałam.
A ja śmiało mogę rzec, że kiedy w naszej Operze Narodowej grałaś Traviatę, zdobycie biletu graniczyło z cudem!
Co ciekawe, nigdy nie marzyłam o tej roli. Wiele koleżanek sopranistek mówi, że Traviata skłoniła je do kariery śpiewaczki operowej. A ja zawsze chciałam śpiewać Toskę i Madamę Butterfly, to były moje role marzeń. Ale propozycja Traviaty wcale nie przyszła sama, ja ją sobie wymyśliłam. Przeczytałam w internecie, że w Warszawie w Operze Narodowej przygotowują _Traviatę_, i pomyślałam, że może najwyższy czas poszerzyć swój repertuar o tę rolę. Zadebiutowałam na scenie już w 1999 roku, a to był rok 2009, więc stwierdziłam, że po dziesięciu latach doświadczenia mogę się zmierzyć z rolą Violetty. Zadzwoniłam do mojego polskiego menedżera i poprosiłam, żeby zapytał, czy w spektaklu znajdzie się dla mnie miejsce – zostałam zaakceptowana z wielką przyjemnością. I tak się wprosiłam do obsady.
Czyli postanowiłaś wziąć się do Traviaty trochę z rozsądku, tymczasem znawcy mówią, że dla sopranów to jedna z bardziej błyskotliwych ról!
I bardzo mi ta Violetta posmakowała, ale żeby było jasne – zawsze miałam duży respekt do tej roli, bo to bardzo trudna partia i taka kompleksowa, wymagająca ogromnej różnorodności i sprawności wokalnej. Mówi się, że trzeba mieć do niej trzy głosy – pierwszy akt jest koloraturowy, lekki, zwiewny i jeszcze z wysokim Es, czyli aż trzy dźwięki powyżej słynnego C. To nie jest nigdzie napisane, ale tak się przyjęło, stało się to tradycją. Wisienka na torcie, na którą bardzo czeka publiczność. Tu potrzebne jest największe skupienie, bo ta aria _Sempre_ _libera_ jest bardzo trudna technicznie.
Ja nawet doskonale pamiętam, jak kiedyś po paryskiej _Traviacie_ powiedziaś: „Byle przejść przez _Sempre_ _libera_, a później jest już z górki!”.
Och, zdecydowanie tak jest w moim przypadku. W drugim akcie są fragmenty wymagające głosu bardziej ekspresyjnego, dramatycznego, a do trzeciego potrzebny jest głos bardziej spokojny, liryczny, taki wręcz gasnący, charakterystyczny dla osoby umierającej.
Trzeci akt w całości poświęcony jest umieraniu, Violetta gaśnie w oczach, kaszle z powodu gruźlicy, a pomiędzy atakami kaszlu ma jeszcze śpiewać – to nie może być łatwe zadanie.
Mam to szczęście, że z natury mam łatwość śpiewania pian, oczywiście to jest coś, czego można się nauczyć dzięki technice, ale moim zdaniem z tym się trzeba jednak urodzić, mieć do tego piana predyspozycje. Dzięki pięknym pianom mogę być bardziej wiarygodna w przekazywaniu emocji osoby, której zostało dosłownie kilka godzin życia, kobiety zmęczonej nieuleczalną chorobą. Tymi pianami zasłynęła hiszpańska sopranistka Montserrat Caballé, a mnie w jednej z recenzji po paryskiej _Traviacie_ nazwano jej następczynią, napisano, że zaśpiewałam Violettę w jej stylu. Dla mnie to wielki zaszczyt – móc być przyrównaną do tej wielkiej śpiewaczki. Niestety ta piękna recenzja zbiegła się ze śmiercią Montserrat.
Dodajmy jeszcze, że Violetta to rola wymagająca niezłej kondycji, bo ta postać prawie wcale nie schodzi ze sceny.
Dokładnie tak, więc w trzecim akcie ma się prawo już być zmęczoną, a tu nie dość, że musisz znowu inaczej śpiewać, to jeszcze trzeba wykazać się aktorsko i pokazać za pomocą subtelnych środków wyrazu kruchość tej postaci. Małymi kroczkami. Plus ten kaszel, o którym wspomniałaś. Moim zdaniem trzeci akt w tradycyjnych spektaklach jest najpiękniejszy, ponieważ w scenografii jest do dyspozycji łóżko i dzięki temu jeszcze bardziej można pokazać tę bezsilność Violetty, która ledwie trzyma się na nogach. Wszystko wygląda jeszcze bardziej dramatycznie.
Jakkolwiek to zabrzmi, przyznaję, że umieranie w _Traviacie_ opanowałaś do perfekcji.
Bo to chyba jedna z najpiękniej opisanych śmierci w operze. To odchodzenie głównej bohaterki jest przedstawione przejmująco i do bólu prawdziwie. Weźmy chociażby ten moment, kiedy Violetta nagle czuje się lepiej i mówi: „to dziwne, boleści ustają, we mnie, odradza się, odradza się, wstrząsa mną zwykły wigor, ale ja, ale ja wracam do życia, o radości”. I umiera. Przejmujący jest ten moment i do cna prawdziwy. Przecież często tak się zdarza, że na krótko przed śmiercią u umierającego jest niespodziewana chwilowa poprawa.
Verdi naprawdę solidnie się przyłożył do swojego dzieła, tu nie ma słabych momentów.
O _Traviacie_ mówi się, że to opera doskonała. Te melodie są fenomenalne, po prostu przepiękne, a poza tym Verdi przywiązywał wagę do libretta, do słowa, on potrafił jedno słowo zmieniać po dziesięć, piętnaście razy, zastanawiając się, czy na tym dźwięku, na tym akordzie, w tej harmonii to słowo dobrze brzmi i czy dobrze się to słowo wypowie. To jest niesamowite, jak ten kompozytor dbał o najmniejsze szczegóły. Z całą pewnością w procesie tworzenia niebagatelną rolę odegrał wątek autobiograficzny. Verdi był do głębi poruszony powieścią Dumasa. Historia _Damy kameliowej_ wywołała w nim bolesne wspomnienia z przeszłości związane z jego partnerką, a potem drugą żoną Giuseppiną Strepponi, śpiewaczką operową, z którą zamieszkał jeszcze przed ślubem. Do tego była ona kobietą z przeszłością, matką trójki dzieci, nieposiadających tego samego ojca, i to bardzo nie podobało się opinii publicznej w XIX wieku…
Na szczęście Verdi zagrał jej _Traviatą_ na nosie, bo to jedna z najbardziej lubianych i najczęściej wystawianych oper na świecie.
A w mojej historii z _Traviatą_ było trochę zawirowań. Pierwszy raz zagrałam ją w Warszawie, rok później w Turynie, ale później nie dostawałam propozycji tej roli. W ogóle. Miałam pewność, że dobrze ją śpiewam, ale mi jej nie proponowano. Następną Traviatę śpiewałam w Operze Wiedeńskiej, kiedy już byłam w piątym miesiącu ciąży z Malèną. Było mi bardzo ciężko, mogę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu wpadłam w panikę tuż przed spektaklem. Roberto wszedł do mojej garderoby, chciał życzyć mi powodzenia, a ja się rozpłakałam z nerwów, mówiłam, że umrę za chwilę, że nie daję rady, że to będzie wstyd i skandal. To było do mnie niepodobne, ponieważ zazwyczaj nie denerwuję się przed występami. Mam totalny luz. Owszem, stresuję się, ale najbardziej przed pierwszą próbą. Natomiast wtedy miałam poczucie, że oszaleję ze zdenerwowania, i wiedziałam, że nie mam co marzyć o tej wisience na torcie, że na pewno nie dam rady zaśpiewać tego wysokiego Es. Pamiętam, jak Roberto wspierał mnie w domu, pokazywał, jak śpiewać te wysokie dźwięki, i co zabawne – śpiewał mi je, choć te dźwięki praktycznie są poza możliwościami tenora. A mnie się wydawało, że to koniec, coś jest nie tak, bo jak śpiewam, to czuję, że gardło rozrywa mi na kawałki. No, po prostu nie mogę, nie wychodzi, nie potrafię. Zaśpiewałam dwa spektakle, po drugim się rozchorowałam, dopadło mnie przeziębienie. Poszłam w tym Wiedniu do laryngologa, który uświadomił mi, że przecież nie może mi nic zaproponować, bo jestem w ciąży i większości lekarstw nie wolno mi brać. Pooglądał dokładnie moje gardło i powiedział: „A poza tym to pani teraz nic nie zaśpiewa”. „Dlaczego?” – spytałam. I usłyszałam w odpowiedzi: „Jest takie nabrzmienie strun, ma pani tak zatrzymaną wodę, hormony pracują, struny się nie stykają i to w ogóle cud, że pani te dwa spektakle zaśpiewała”. Cóż mogłam zrobić. Reszty spektakli musiałam odmówić. Traviata to była moja rola, którą się pożegnałam. Przerwa w śpiewaniu trwała dziewięć miesięcy.
A potem zaczął się prawdziwy pochód z Traviatą po różnych scenach.
Potem wróciłam do niej w paryskiej Opéra Bastille. Ale w tym samym czasie zadzwoniono do mnie z pytaniem, czybym zaśpiewała Medeę w Berlinie. Nie znałam tej opery, oczywiście wiedziałam, że to wielka rola Callas, ale odmówiłam. Bo kiedy zapytałam o datę premiery i usłyszałam, że to już za dwa tygodnie, że mogę przyjechać choćby dziś, to pomyślałam, że mam już tę swoją Traviatę, jestem w domu i nigdzie nie muszę się ruszać. Roberto śpiewał akurat Samsona w Nowym Jorku, więc musiałabym zostawić Malènkę, która właśnie zaczęła chodzić do przedszkola. Dom był przeważającym argumentem w podjęciu decyzji. Postanowiłam, że zostanę w Paryżu, zagram swoje dziesięć spektakli i nie będę nic robić na wariackich papierach. Nie lubię już tego wskakiwania w rolę w ostatniej chwili. Te nagłe zastępstwa są atrakcyjne w młodości, bo są to okazje, kiedy można zaistnieć.
A zatem Violetta została w Paryżu i dobrze się stało, bo dzięki temu zobaczyłam Cię w tej roli w Opéra Bastille i było to piękne przeżycie!
Dobrze się stało, bo ta _Traviata_ była przeolbrzymim sukcesem. A później było jeszcze piękniej, ponieważ koniec mojego grania w _Traviacie_ połączył się z premierą naszej pierwszej wspólnej płyty _Puccini in Love_. Jej data zbiegła się dokładnie z końcem produkcji. Pomyślałam, że wspaniale by było jakoś to uczcić. Mojego męża początkowo miało nie być ze mną w tej _Traviacie_, ale poddałam taki pomysł menedżerowi pod rozwagę. Oczywiście wszystko zostało załatwione bardzo elegancko, tak żeby nic nie stracił śpiewający ze mną tenor. Po prostu dołożono jeden dodatkowy spektakl.
A co na to sam Roberto?
Zadzwoniłam do niego do Nowego Jorku i spytałam: „Roberto, zaśpiewasz ze mną?”. I słyszę w słuchawce: „Zwariowałaś?! Ja tego nie śpiewałem ze dwadzieścia pięć lat!”.
Dodam, że rola Alfreda w _Traviacie_ to był jego debiut. Ale także ta partia wiąże się ze smutnymi dla niego wspomnieniami, bo gdy wystawiano _Traviatę_, w której grał, jego żona leżała śmiertelnie chora w szpitalu.
Zważywszy na historię bohaterki, musiały mu się boleśnie splatać te dwa światy, każdy z nich naznaczony nieuleczalną chorobą. A wracając do Waszej wspólnej _Traviaty_, powiedzmy, że dał się w końcu namówić na bycie Alfredem u Twego boku.
Na początku trochę się opierał, ale głównie dlatego, że bardzo długo tej roli nie śpiewał i nie było szansy na żadną próbę! Trochę wzięłam go pod włos, że przecież lubi wyzwania.
Widzisz, Roberto nie bał się wskoczyć w rolę na wariackich papierach!
To prawda, nie bał się, ale to był skok do domu i w ramiona żony, to jednak trochę inna sytuacja niż ta z Medeą. Poza tym pamiętaj, że on rolę Alfreda znał, kiedyś ją śpiewał. Cudownie, że Roberto się zgodził. Na tę _Traviatę_ przyjechał prosto z Nowego Jorku. Nie mieliśmy żadnej reżyserskiej wspólnej próby i pierwszy raz zobaczyliśmy się na scenie. Do opery przyszła cała rodzina. Zagraliśmy przepiękny spektakl. Roberto bardzo się wzruszył i z trudem mógł dośpiewać do końca, kiedy mu umarłam na kolanach w ostatniej scenie. Obudziły się w nim emocje z tamtego czasu. Ornella, jego córka z pierwszego małżeństwa, przyszła zapłakana do naszej garderoby, ona przecież wie, że straciła wtedy mamę. Dla wszystkich było to bardzo emocjonalne przeżycie. Były tłumy ludzi na spektaklu, totalny szał na widowni. A potem przez kilka godzin podpisywaliśmy naszą płytę _Puccini in Love_ i ten tłum zachwyconych ludzi cały czas z nami był. Przepiękny wieczór. Na zawsze go zapamiętam.
A potem powędrowałaś z Traviatą za Wielką Wodę…
Tak, następną Traviatę zagrałam w Metropolitan Opera i bardzo się cieszyłam z powrotu do Met. Rolą Violetty potwierdziłam, ugruntowałam tam swoją pozycję, ponieważ znowu był istny szał na punkcie _Traviaty_. To była odmienna inscenizacja od tej w Paryżu, przyjechałam na pierwsze wznowienie, sezon wcześniej grała inna śpiewaczka i muszę Ci powiedzieć, że na próbach czułam, iż ten spektakl był przygotowany pod kogoś innego, kilka rzeczy mi nie pasowało. Ale trudno się dziwić, każdy odczuwa inaczej. Była na przykład taka scena pod koniec pierwszego aktu, w arii, gdzie miałam rzucać poduszkami. Ja tego kompletnie nie czułam i zmuszałam się do tego. Zapytałam, czy mogę to zmienić…
I co? Doszłaś z nimi do porozumienia? Zaproponowałaś konkretne zmiany?
Praca z asystentem reżysera bywa bardziej skomplikowana, bo nie ma on całkiem wolnej ręki. Reżyser daje ci większą swobodę i dokonuje zmian. Kiedy widzi, że innej śpiewaczce coś nie pasuje, często pozostawia jej trochę miejsca do popisu, aby dopasować środki wyrazu do jej osobowości. Reżyser spektaklu przyszedł obejrzeć próbę generalną. Po próbie przychodzi na scenę i mówi: „To, co zrobiłaś ze śmiercią, to jakiś obłęd!”. Bo ja inaczej pokazałam śmierć Violetty, inaczej technicznie padłam na łóżko. Zrobiłam coś w rodzaju śruby, przekręciłam się tak, że wszyscy krzyknęli z przerażenia, myśląc, że skręciłam sobie kark.
Tymczasem tu nie było żadnego przypadku.
Moja droga, ja pamiętam od małej dziewczynki, jak moja mama umierała w _Traviacie_. Miałam wtedy zaledwie pięć czy sześć lat, ale do dziś widzę każdy szczegół tej sceny – jak moja mama leżała połową ciała na łóżku, jak zwisały jej długie czarne włosy i miała otwarte oczy. Takie oczy pełne przerażenia. Ja cały czas mam ten obraz w sobie. Tak to we mnie zostało. I ukradłam to umieranie od mamy, bo nigdy później nie widziałam, żeby ktoś tak samo jak ona tę śmierć grał. No więc reżyser powiedział, że właściwie to nie ma uwag, wszystko jest genialne, tylko te poduszki… I ja na to: „Widać, że to fałsz, prawda? Właśnie chciałam cię o to poprosić. Ja tego nie czuję”. Na co on: „Wyrzuć te poduszki, nic na siłę, ufaj temu, co robisz. Masz niesamowitą intuicję i rób wszystko po swojemu”.
Dobrze, że to dostrzegł i też Ci zaufał, bo po premierze pisano o Tobie wyłącznie z zachwytem, na przykład w „New York Classical Review”: „Jeśli można w ten sposób powiedzieć o doświadczonym artyście, w piątek wieczorem w Met narodziła się gwiazda, gdy sopran Aleksandra Kurzak rządziła sceną przez trzy godziny jako Violetta w _Traviacie_ Verdiego”.
Ta premiera to był obłęd, recenzje niesamowite, ale przyznam się, że ten jedyny raz byłam strasznie zdenerwowana przed występem. Wiedziałam bowiem, że to jest moje być albo nie być w Met, bo właściwie nic (oprócz Musetty, której wówczas nie doceniałam, ale o tym opowiem Ci później), nie miałam po tym kontrakcie i byłam świadoma, że jak dobrze zagram i zaśpiewam, to ta rola po mnie zostanie i będę tu wracać. Podczas premierowego spektaklu byłam zestresowana, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że wszyscy czekali na tę najtrudniejszą arię, czyli _Sempre_ _libera_. I to Es, które musi wyjść perfekcyjnie, i recenzje były po tym takie: _Flawless Violetta_, czyli bez żadnej skazy. A po spektaklu reżyser przyszedł z dyrektorem Peterem Gelbem i padł przede mną na kolana: „Aleksandra, niech to będzie świadectwem tego, co mam Ci do powiedzenia”. Ta nowojorska _Traviata_ była dla mnie ważna, bo scena w Met była w sferze moich największych marzeń od zawsze. Tutaj czuję, że żyję, inaczej oddycham, jakaś niesamowicie pozytywna energia we mnie wstępuje, chodzę ulicami, uśmiecham się, ja się tu czuję namacalnie szczęśliwa. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tak po prostu mam. Tak samo na mnie działa Werona. Kocham te dwa miasta.
Czyli był to powrót w wielkim stylu i po takim sukcesie czeka się na kolejne wspaniałe propozycje, prawda?
Dokładnie tak się nastawiłam, że przyjdą same ciekawe oferty. I nagle dzwoni telefon. Chce ze mną rozmawiać dyrektor. Idę więc na to spotkanie pełna nadziei, zastanawiam się, co usłyszę po tej spektakularnej premierze, chyba będzie dobrze, myślę, recenzje genialne. Spotykamy się w jego gabinecie i otrzymuję propozycję przesłuchania…
Jak to przesłuchania? Jak się z tym poczułaś, to jednak trochę dziwne.
Raz, że nie lubię, a dwa, no poczułam się dziwnie – dopiero co zaśpiewałam genialną premierę. Słyszę, że dyrektor Met chciałby mi zaproponować Toskę, moją rolę marzeń od dzieciństwa, ale najpierw chciałby mnie w niej usłyszeć na głównej scenie. Zaproponował mi coś w rodzaju przesłuchania. Nie chciałam działać w emocjach, więc odpowiedziałam, że dobrze, a ze sobą umówiłam się, że pomyślę o tym później – jak nieco ochłonę. Byłam bardzo zaskoczona, że z jednej strony taka mocna rola, a z drugiej – przesłuchanie. Nie rozumiałam tego kompletnie, ale nie zadawałam pytań. Problem był w tym, że wówczas nie znałam tej roli, więc od razu mówię dyrektorowi, że jedyne, co znam z _Toski_, to ten pierwszy duży duet, który nagrywaliśmy z Roberto na naszą płytę _Puccini in Love_, i czy ewentualnie mogę to zaśpiewać. A on spojrzał na mnie: „Ale to duet…”. „Poproszę Roberto” – odpowiedziałam. „Zgodzi się?” – mówi zdziwiony dyrektor. „Nie wiem – powiedziałam – spytam go…” I zaczęliśmy się śmiać, bo to było kuriozalne, że słynny Roberto Alagna, weteran Met, po trzydziestu paru latach śpiewania na tej scenie ma przyjść tutaj na przesłuchanie.
A zatem jaka była reakcja małżonka na tę niecodzienną propozycję?
Na szczęście się zgodził, za co jestem mu niesamowicie wdzięczna. I co było najtrudniejsze? Otóż znalezienie terminu na to przesłuchanie. Ponieważ musiał to być dzień, w którym ani Roberto, ani ja nie mamy zmęczonego głosu po spektaklu lub nie jesteśmy przed. Nie wiadomo było, czy to się uda, bo każde z nas śpiewało w innych terminach. Wariactwo. Jakimś cudem znaleźliśmy termin i poszliśmy razem na to moje przesłuchanie. I teraz się cieszę, że to zrobiłam. Mam satysfakcję, że poszłam i zaśpiewałam dla dyrektora głównego i dyrektora muzycznego. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że to był dobry ruch.
Zaśpiewałam z Roberto dosłownie ze dwie kartki i słyszę: „_Thank you,_ _I_ _know everything!_”. „Dziękuję, wiem wszystko!”. I tyle, i dostałam tę rolę.
To była też lekcja pokory, kiedy dumę trzeba schować do kieszeni.
Absolutnie tak. I nigdy nie czuć się zbyt pewnie. Zawsze można strącić gwiazdę z nieba, więc tym bardziej cieszę się, że poszłam na to przesłuchanie. Wszyscy w teatrze byli mocno zdziwieni, że mam casting po takiej wspaniałej premierze. A ja naprawdę się cieszyłam, że to zrobiłam, bo mogłam dzięki temu inaczej wejść w rolę Toski, odpowiedzialność była inaczej rozłożona.
Moja ukochana Traviata przyniosła Ci szczęście!
Może masz rację?… Nagle okazało się, że w tym samym sezonie śpiewam w Met i Toskę, i Musettę. Pewnie jakaś śpiewaczka zrezygnowała i zwolniła się dla mnie tytułowa rola – i to rola moich marzeń, a mój mąż był zakontraktowany dużo wcześniej do głównej roli męskiej. Taki piękny zbieg okoliczności. Pomyślałam, że świat naprawdę mi sprzyja, zadebiutuję Toską w Met i na dodatek z Roberto u boku!
Chociaż debiut Toski miał być wcześniej, bo w 2021 roku w Paryżu, i też z Roberto u boku, ale z powodu pandemii wszystko zostało odwołane.
Ale dzięki temu zwolniły mi się terminy i zawitałam w pięknym Neapolu, i wskoczyłam w tamtejszą Traviatę. Kolejny przyjemny zbieg okoliczności. Bardzo mnie to ucieszyło, bo już dawno miałam tam śpiewać w kilku operach, jednak ciągle były jakieś przeszkody. Do tych wszystkich ważnych scen dodajmy na koniec _Traviatę_ w Królewskiej Operze w Londynie, graną tam od co najmniej trzydziestu lat i co sezon wznawianą z innymi śpiewaczkami. Londyn to dopiero było szaleństwo, ponieważ zaczynała się pandemia.
Mieliśmy próby, trwały przygotowania do premiery, podczas gdy zamykała się prawie cała Europa. W Londynie natomiast żadnych obostrzeń, wszystko otwarte – jakby to nie była ich sprawa. Co się dzieje, dziwiłam się, czy to ich nie dotyczy? Nagle z dnia na dzień wyjechał nam dyrygent i zaczęło się robić naprawdę dziwnie. Zostaliśmy przed premierą bez dyrygenta. Ponieważ był Włochem, pewnie obawiał się, że nie wróci do domu. Zagraliśmy premierę i zadecydowałam, że rezygnuję z dalszych spektakli, nie chciałam zostać uziemiona w tym mieście. A ponieważ to był weekend, poproszono mnie w teatrze, żebym dała im czas na zorganizowanie zastępstwa i zaśpiewała jeszcze drugi spektakl. Zgodziłam się. Roberto śpiewał akurat w Wiedniu w _Turandot_, ale Wiedeń też się zamykał. Śledziłam na bieżąco wydarzenia, byłam już strasznie zdenerwowana tą sytuacją, niepewnością i chciałam jak najszybciej wrócić do domu, miałam już nawet spakowaną walizkę. W dniu spektaklu przyszłam do opery półtorej godziny wcześniej, siedziałam już w garderobie i się rozśpiewywałam, kiedy ktoś zapukał do drzwi i przekazał mi, że spektakl odwołany. Wsiadłam w samochód i pojechałam prosto po walizkę, a potem szybko taksówką na dworzec. Nie mogłam się połączyć z internetem, zadzwoniłam do przyjaciółki, która dosłownie w ostatniej chwili zdążyła mi kupić bilet na Eurostar i ostatnim pociągiem z Londynu wróciłam do Paryża. O północy granica z Francją była już zamknięta. Roberto zjechał z Wiednia i zaczęła się nasza pandemia.
I zaczęło się też Twoje wielkie gotowanie!„Recytować! Gdy chwyciło mnie delirium,
nie wiem już, co mówię i co robię! Przecież taka
jest potrzeba, wysil się! Ba! Czy jesteś człowiekiem?
Jesteś pajacem! Włóż kostium i pudrową maskę.
Ludzie płacą i chcą się śmiać. I jeśli Arlekin
kradnie ci Kolombinę, śmiej się, pajacu, a wszyscy
będą klaskać! Przemień w dowcip swój żal
i płacz, w grymas przemień swe łkanie i ból. Ach!
Śmiej się, pajacu nad swoją zniszczoną miłością!
Śmiej się z żalu, który zatruwa ci serce!”
10. I Pagliacci
Pajace„Ty to wiesz, mamo, że zanim Turiddu poszedł
do wojska, Lola przysięgła mu na wieczność.
Wrócił i odkrył, że ona jest mężatką. Więc nową
miłością chciał ugasić płomień, który palił
mu serce. Kochał mnie i ja kochałam jego.
Ta zazdrośnica, zawistna o każdą moją rozkosz,
zapomina o swoim mężu, płonie zazdrością...
Porwała mi go... Pozostałam pozbawiona mego
honoru. Lola i Turiddu się kochają, a ja płaczę,
ja płaczę!”
11. Cavalleria rusticana
Rycerskość wieśniacza„Tak, nazywają mnie Mimì, ale mam na imię Łucja.
Moja historia jest krótka. Na płótnie lub na jedwabiu
haftuję w domu i poza nim... Jestem pogodna
i radosna (…). Sama robię sobie obiad. Nie zawsze
chodzę do kościoła, ale modlę się do Pana.
Żyję sama, samiuteńka, tam, w białym pokoiku,
patrzę na dachy i na niebo (…). Więcej o sobie nie
umiałabym powiedzieć. Jestem twoją sąsiadką,
która przychodzi, tylko by zawracać ci głowę”.
„Na imię ma Musetta... na nazwisko – Pokusa!
Jej powołaniem jest bycie różą wiatrów – często
się kręci i zmienia kochanków oraz miłości... Jest
jak sowa, jak krwiożerczy ptak; jej codziennym
pożywieniem jest serce... zjada serce! Dlatego ja
już go nie mam”.
12. La Bohème
Cyganeria„Kwiat, który mi rzuciłaś, towarzyszył mi w więzieniu.
Zwiędły i suchy, ale zachował swój słodki zapach.
Przez niezliczone godziny, gdy tylko zamknąłem
powieki, odurzony tym zapachem, widziałem cię
wśród nocy! Zaczynałem cię przeklinać,
wykrzykiwałem z nienawiścią: „Dlaczego
przeznaczenie postawiło ją na mojej drodze?”.
Potem oskarżałem się o bluźnierstwo i czułem
w głębi serca tylko jedno pragnienie, jedną
nadzieję: że cię jeszcze zobaczę, Carmen!
Bo odkąd się pojawiłaś, odkąd rzuciłaś mi jedno
spojrzenie, stałaś się treścią mojego życia,
o, moja Carmen! Jestem cały twój! Carmen, kocham cię!”
13. Carmen„Książęta, którzy w długich karawanach
przychodzicie z całego świata i oddajecie swój los
w moje ręce, zemszczę się na was.
Ta czystość, ten płacz i ta śmierć!
Ten krzyk i ta śmierć!
Nikt, nikt mnie nigdy nie będzie miał!
Horror zabitych żyje w moim sercu.
Nie, nie! Nikt mnie nigdy nie będzie miał!
Ach, odradza się we mnie duma
z wielkiej czystości!
Cudzoziemcze! Nie próbuj szczęścia!
Zagadki są trzy, śmierć jest jedna!”
15. Turandot„Niech nikt się mnie nie boi, nawet jeśli z bronią
mnie widzi. Oto koniec mej drogi życia...
Och, chwała! Otello był.
A ty... Jaka jesteś blada i znużona, milcząca
i piękna, pobożna istota zrodzona pod złą gwiazdą.
Zimna jak twoje czyste życie... i do nieba zabrana.
Desdemono! Desdemono! Ach, martwa!
Martwa! Martwa!… Nadal mam broń.
Zanim cię zabiłem, żono... pocałowałem cię.
Teraz, umierając w cieniu, w którym legnę...
jeden pocałunek... jeszcze jeden pocałunek... kolejny pocałunek...”
16. Otello„Przed stoma lat mój zacny dziad
zbudować ten nakazał dwór
i dziewczę kwiat zaślubił rad,
a Bóg im dał aż dziewięć cór!
Pierwsza z tych róż, gdy wzrosła już,
gdy powab głoszono jej,
zjawił się tuż młodzian…
i wnet zakochał się w niej.
Za tamtą trzy, hoże jak skry,
więc młodzież sąsiednich strzech
w konkury grzmi, zajeżdża…
I? I ożeniło się trzech.
W taki to ślad, przez kilka lat,
za zięciem zjawiał się zięć,
aż zacny dziad wyprawił w świat
najmłodszych dziewczątek pięć.
Lecz gdy tu hucznie wesela grzmiały,
wkoło kaducznie panny się starzały,
więc matki, ciocie w próżnym kłopocie,
w daremnej złości czekając gości,
za gratką gratka, gdy je mijały,
dwór mego dziadka
Strasznym przezwały!”
17. Straszny Dwór„Ty, który znałeś marności świata i cieszysz się
głębokim odpoczynkiem w grobie, jeśli w niebie
jeszcze się płacze, płacz nad moim bólem i zanieś
moje łzy do tronu Pana.
Carlos ma tu przyjść! Potem odejdzie i zapomni...
Przysięgłam, że będę czuwać nad jego losem.
Podąży w chwale za swoim przeznaczeniem.
Dla mnie… mój dzień dobiega końca!
Francjo, szlachetna ziemio, tak droga
moim młodym latom!
Fontainebleau! Do ciebie podążają moje myśli.
Przysięgę wiecznej miłości tam usłyszał ode mnie
Bóg, ale ta wieczność trwała tylko jeden dzień.
Jeśli Carlos musi wśród was, leniwe ogrody tej
iberyjskiej ziemi, jeszcze dziś wieczorem zatrzymać
swoje kroki, niech grudy ziemi, strumienie, źródła,
lasy, kwiaty śpiewają harmonijnie o naszej miłości.
Żegnajcie, piękne złote sny, stracona iluzjo!
Węzeł się rozerwał, zgasło światło ! Żegnajcie
młodzieńcze lata! Poddając się okrutnemu losowi,
me serce ma tylko jedno pragnienie: wieczny spokój!”
18. Don Carlos„Trzech agentów, powóz. Szybko! Śledź ją,
gdziekolwiek pójdzie!... Nie daj się zobaczyć!
Dopilnuj tego!
Idź, Tosko! Scarpia zakorzenia się w twoim sercu!...
Idź, Tosko! Scarpia pozwala odlecieć jastrzębiowi
twojej zazdrości. Ile obietnicy w twoim podejrzeniu!
Scarpia zakorzenia się w twoim sercu! Idź, Tosko!
Chcę dwie zdobycze upolować, ale to nie głowa
buntownika jest najcenniejsza.
Ach, zobaczyć ogień w tych władczych oczach!
Umierającą w spazmach miłości, w moich ramionach.
Jeden na szubienicy, druga w moich ramionach...
Tosco, sprawiasz, że zapominam o Bogu!”
19. Tosca„Pewnego pięknego dnia zobaczymy
na horyzoncie morza unoszące się pasmo dymu.
Potem ukazuje się statek.
Następnie biały statek
wpływa do portu, grzmi salwa powitalna. Widzisz?
Wrócił! Nie wyjdę na jego spotkanie. Zatrzymam się tam,
na krawędzi wzgórza i poczekam długo,
ale nie ciężkie mi długie czekanie.
Wyszedł z ludnego miasteczka człowiek, mały
punkcik, wspina się po wzgórzu. Kto to jest?
Jak tu przyjdzie? Co powie? Zawoła Butterfly
z daleka. Nie odpowiem, pozostanę w ukryciu,
trochę dla żartu, a trochę… żeby nie umrzeć
przy pierwszym spotkaniu. A on z wielkim trudem
zawoła: „Maleńka, żoneczko, aromacie werbeny
– imiona, którymi mnie nazywał, przybywając. –
Wszystko to się wydarzy, obiecuję ci. Pohamuj
swój lęk, ja wiernie na niego czekam”.
20. Madama Butterfly