- W empik go
Dobry człowiek - ebook
Dobry człowiek - ebook
Więzienne cele pełne są skazanych „za niewinność”. Różnica między nimi a Sławkiem polega na tym, że on rzeczywiście nie powinien się tu znaleźć, a już na pewno nie sam. Za swoją lekkomyślność zapłacił najwyższą cenę. Stracił rodzinę, mieszkanie i firmę. Zabrali mu wszystko, a on nie może się teraz z tym pogodzić. Tymczasem komisarz Zuzanna Widacka, odstawiona na boczny tor przez komendanta, dostaje na odczepne, wydawałoby się, prostą sprawę. Jednak tam, gdzie inni widzą zwykły wypadek, ona odkrywa zło w najczystszej postaci. Odsłaniając powoli tło tragicznej śmierci mężczyzny i chłopca, dociera do mrocznych zakamarków ludzkiej duszy. Sama też nie uniknie trudnych wyborów, które wpłyną na całe jej życie…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960134-4-6 |
Rozmiar pliku: | 862 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pokaż mi dobrego człowieka, a ja zajrzę w głąb jego duszy i powiem ci o nim całą prawdę. Pokażę ci jego twarde łokcie, które pomagają mu iść przez życie, zostawiając innych w tyle, i stopy, którymi depcze leżących. Pokażę ci jego dłonie splamione krwią – najpierw bezbronnych zwierząt, potem szkolnych rówieśników, a ostatnio ukochanej żony, której nie opuści, póki jej śmierć ich nie rozłączy. Pokażę ci jego język, który potrafi kłamać na zawołanie i ranić bliskich niczym brzytwa. Usta śmiejące się za plecami innych, kiedy oni nie patrzą. Oczy od najmłodszych lat przyzwyczajane do ciemności i uszy głuche na płacz. Pokażę ci jego przyrodzenie nabrzmiałe od żądzy, z którego jest bardzo dumny. Mózg, który można by umieścić w słoiku z formaliną i podpisać: centrum chciwości wszechświata. Na koniec pokażę ci serce, którego nie ma. Znajdź mi dobrego człowieka, a pokażę ci to wszystko.
1
Sprawdził, czy prowizoryczny sznur wytrzyma ciężar jego ciała. Chciał się upewnić, że będzie wystarczająco mocny i nie zawiedzie, kiedy zaraz na nim zawiśnie. Owinął końce wokół dłoni i szarpnął kilka razy z całej siły. Węzły nie puściły, zacisnęły się jeszcze bardziej. Wyglądało na to, że połączone kawałki materiału spełnią swoje zadanie. Wstał i odłożył nożyk, przy pomocy którego nacinał prześcieradło, na stół. Narzędzie zrobił własnoręcznie z więziennej łyżki. Zgodnie z regulaminem osadzeni nie mogą posiadać ostrych przedmiotów, musiał więc poradzić sobie inaczej. Zaostrzenie uchwytu łyżki o cementową posadzkę zajęło mu prawie cały dzień, bo mógł to robić tylko o określonych porach, kiedy nie słyszał nikt z więziennej służby. Nie był to zmarnowany czas, choć użył noża zaledwie raz. Pewnie zostanie zarekwirowany przez strażnika w trakcie przeszukania celi, kiedy już po wszystkim zabiorą jego martwe ciało. Najważniejsze, że spełnił swoje zadanie. Zresztą tego dnia każdą codzienną czynność cechowało stukrotnie większe znaczenie niż zazwyczaj, bo miała być ostatnią z wielu takich samych w jego życiu. Ostatni raz rano umył twarz, zjadł ostatnią kromkę chleba, popijając ostatnim kubkiem lichej kawy. Zanim wszechogarniający smutek przerodził się w swego rodzaju otępienie, przez chwilę dramatyzował w myślach. Zastanawiał się nawet, jakie były ostatnie wypowiedziane przez niego słowa, ale nie mógł sobie przypomnieć. Nie było to najwyraźniej nic nadzwyczajnego – jakaś banalna wymiana zdań ze współwięźniem, zanim tamten poszedł na spacerniak. On dziś nie skorzystał z tego przywileju. Powiedział klawiszowi, że źle się czuje i chce zostać w celi. Teraz usłyszał na korytarzu kroki. To strażnik szedł w stronę wyjścia na wewnętrzny dziedziniec. Musiał się spieszyć. Za kilka minut zaczną wpuszczać na blok więźniów wracających ze spaceru. Nie myślał o tym, co się za chwilę stanie. Mechanicznie wykonywał zaplanowane wcześniej czynności. Obrócił się w stronę piętrowego łóżka i wszedł na nie, stając na dolnej pryczy. Dokładnie przywiązał koniec sznura do łuszczącej się, metalowej ramy. Umocował go w najwyższym miejscu i rozszerzył pętlę na drugim końcu. Potem usiadł na dolnym materacu i zaczepił stopy kawałkiem prześcieradła o rurkę pod ścianą, żeby nie mógł się nimi podeprzeć, kiedy już zawiśnie. Pragnął odebrać sobie życie, ale wiedział, że instynkt przetrwania zadziała i nie zważając na jego wolę, będzie starał się zachować ciało przy życiu. Musiał temu zapobiec zawczasu. Prawdopodobnie, kiedy rzuci się z łóżka, szarpnięcie skręci mu kark, ale wolał się zabezpieczyć. Miał tylko jedną szansę. Wiedział, że drugi raz się na to nie zdobędzie, że odwagi starczy mu tylko na tę próbę. Stanął na metalowym stelażu łóżka, założył na szyję pętlę i przekładając niezdarnie ręce za plecami, przekręcił się twarzą w kierunku zakratowanego okna celi. Odwrócił wzrok od widoku nieba – nie chciał go teraz oglądać, już zdecydował. Nienaturalnie wykręconymi dłońmi trzymał się górnej pryczy. Nie czekał, nie liczył do trzech. Wiedział, że czas nie jest jego sprzymierzeńcem w podjęciu tej ostatniej decyzji. Puścił się i przez ułamek sekundy wyglądało, jakby skakał z wysokiej skały w przepaść. Ciało przechyliło się powoli, potem przyspieszyło gwałtownie. Poleciał głową w dół i poczuł szarpnięcie. Ręce chciały zamortyzować upadek, ale nie dosięgły podłogi. Gdyby stawką nie było jego życie, można by powiedzieć, że machał nimi zabawnie. Próbował wsunąć palce pod uciskający szyję sznur. Na próżno. Z każdą sekundą świadomość odpływała. W końcu zawisł metr nad ziemią, nienaturalnie wygięty, z głową odchyloną w tył.
2
Zuzanna leżała nieruchomo, patrząc w sufit z wykrzywioną grymasem twarzą. Była naga od pasa w dół. W tej pozycji, z uniesionymi i szeroko rozsuniętymi nogami czuła się źle i nie mogła skupić myśli. Odruchowo drgnęła i zacisnęła usta, kiedy poczuła dotyk zimnej dłoni między udami. Czekała aż skończy i nie mogła w żaden sposób tego przyspieszyć.
– No dobrze – usłyszała wreszcie niski, ale ciepły głos i odetchnęła z ulgą. – Może już pani wstać i się ubrać. Jak będzie pani gotowa, zapraszam do mojego biurka.
Doktor zdjął rękawiczki i umył dłonie mydłem. Zuzanna weszła za parawan, w pośpiechu założyła bieliznę i rękami wygładziła pomiętą sukienkę. Teraz, kiedy badanie miała już za sobą, chciała jak najprędzej dowiedzieć się, czy jej przypuszczenia się potwierdzą. Lekarz poczekał w milczeniu, aż usiądzie, ale jego uśmiech zdradzał wszystko. Miała rację, była w trzecim miesiącu ciąży. Trudno jej było się skupić, aby wysłuchać porad i zaleceń ginekologa. Euforyczny stan całkowicie ogarnął umysł. Wszystkie komórki jej ciała już od jakiegoś czasu upominały się o macierzyństwo, zwłaszcza odkąd wzięli ślub. Zegara biologicznego nie da się oszukać. Po wyjściu z przychodni wyjęła z torebki telefon i wybrała numer Rafała. Uśmiechała się, czekając, aż usłyszy jego głos. W końcu odebrał i powiedziała mu, że będą mieli dziecko. Słowo „dziecko” w tym prostym zdaniu zawierało w sobie tyle emocji, że wszelkie dodatkowe opisy były już zbędne. Przez dwie minuty Rafał zadawał bezsensowne pytania, po czym zamilkł na dłuższą chwilę.
– Kocham cię – kiedy wreszcie się odezwał, jego głos lekko drżał.
– Ej, chyba nie beczysz! – Zuzanna zaśmiała się do słuchawki, maskując w ten sposób wzruszenie. Potarła dłonią oko, starając się nie rozmazać makijażu.
– Nie – pociągnął nosem. – Musimy to uczcić. Mogę się urwać z pracy.
– Wieczorem będziemy świętować – też uspokoiła emocje. – Teraz jadę na komendę, mam dziś jeszcze dwa przesłuchania i przeszukanie altanki na działkach.
– Bądź ostrożna – znów miał spokojny głos. – Musisz teraz uważać na siebie, pani komisarz.
– Będę.
Szła ulicą w stronę auta i nie mogła przestać się uśmiechać. Ten deszczowy, jesienny czwartek był najpiękniejszym dniem w jej życiu.
3
Sławomir Kosior siedział w kołnierzu ortopedycznym na plastikowym krześle w gabinecie więziennego psychologa. Powoli, z trudem, odwrócił głowę i spojrzał na umocowany na ścianie zegar. Facet od pół godziny wisiał na telefonie, wrzeszcząc na kolejne osoby z warsztatu, gdzie naprawiano jego samochód. Historia nabierała tempa – psycholog kłócił się coraz bardziej zapalczywie z coraz to wyżej postawionymi przedstawicielami serwisu. Sławek, początkowo nawet zainteresowany rozwojem sytuacji, teraz miał już dość wysłuchiwania jego pretensji. Bolała go szyja i najchętniej wróciłby już do celi, położył się na swojej pryczy i poużalał nad sobą.
– Gówno mnie to obchodzi! Ma być gotowy za godzinę i już! – facet rozłączył się wreszcie i rzucił telefon na leżącą na stole teczkę z dokumentami. – Kurwa mać!
Sapał dobrą minutę, zanim uspokoił się na tyle, żeby myślami wrócić do pomieszczenia, gdzie naprzeciwko niego siedział niedoszły samobójca. Przyjrzał się, jakby zauważył go dopiero teraz, i po chwili uświadomił sobie, po co tu obaj są. Wściekłość zniknęła z jego twarzy, a zastąpiła ją mieszanka irytacji z pogardą. Przed nim leżały akta, których nawet nie otworzył.
– No i co? Nie udało się? – wskazał na jego szyję i rozłożył bezradnie ręce. – Co ja ci poradzę, że nic nie umiesz porządnie zrobić? I obaj teraz tracimy czas. To znaczy ja tracę, bo ty to masz czasu od cholery i gówno do roboty. Dla ciebie siedzenie u mnie to jest rozrywka, prawda?
Więzień spuścił oczy. Wpatrywał się w podłogę. Teraz naprawdę pragnął stąd wyjść jak najszybciej.
– Chcesz mi coś opowiedzieć? – psycholog rozsiadł się wygodnie na krześle. – Masz dla mnie jakąś rzewną historyjkę?
Skulony mężczyzna przecząco pokręcił głową. Na tyle, na ile pozwolił mu kołnierz. Wzrok miał wciąż wbity w posadzkę.
– To może i lepiej, bo dzisiaj trochę się spieszę. Umówmy się, że opowiesz mi następnym razem, dobrze? – mężczyzna wstał i zastukał w metalowe drzwi, przywołując strażnika. – No chyba, że za drugim razem już tego nie spierdolisz. Czego tobie i sobie życzę.
Zamek zazgrzytał i w drzwiach stanął funkcjonariusz więziennej służby. Wyprowadził osadzonego i popchnął przed siebie. Szli w milczeniu pomalowanym na brunatny kolor korytarzem. Rzeczywiście nie przewidział, że napięte mięśnie szyi będą tak mocne i zamortyzują upadek na tyle, by jednak przeżył. Nogi choć przywiązane, to jednak wsparte na dolnym łóżku też odciążyły kark. Sławek z trudem powstrzymywał się, żeby nie rozkleić się przy klawiszu. Nigdy nie płakał, nawet w dzieciństwie, a teraz chciało mu się wyć. Tak, miał swoją rzewną historię. Zaczęła się rok temu, po tym, jak zrezygnował ze stałej, ale słabo płatnej posady nauczyciela matematyki w podstawówce i poszedł „na swoje”. Założyli z przyjacielem małą firmę transportową. To znaczy działali razem, ale formalnie wszystko stało na niego, bo Bogdan miał jakieś stare długi i komornik ze skarbówki siedział mu na koncie. Sławek wziął w leasing dwie używane ciężarówki i sami nimi jeździli jako kierowcy. Wozili co się dało, gdzie się dało i jakoś wiązali koniec z końcem. Pewnego dnia kumpel przyszedł wieczorem niezapowiedziany do wynajmowanego przez niego mieszkania, wyjął flaszkę i przedstawił mu pomysł na interes życia. Sprawę nagrał jego dobry znajomy. Mieli wozić za granicę europalety i jakieś drewniane opakowania dla dużej firmy z Rzeszowa. Nie żadne narkotyki, papierosy czy paliwo, ale zwyczajne skrzynki. Wszystko wyglądało na legalne i podejrzenia budziła w Sławku tylko wysokość stawek – były dwa razy wyższe niż normalnie w branży. Wątpliwości zniknęły, kiedy przysłuchująca się wszystkiemu jego żona szybko przeliczyła, ile teraz będzie zarabiał. Weszli w to. Po miesiącu dostali jeszcze większe pieniądze – mieli tylko dodatkowo brać na firmę przewożony towar i wystawiać faktury. Kasa płynęła szerokim strumieniem, więc Sławek nie przejmował się specjalnie wątpliwościami księgowej, która co rusz dopytywała, o co w tym biznesie właściwie chodzi i za co tyle mu płacą. Odejmował podatek, a połowę z czystego zarobku uczciwie odpalał cichemu wspólnikowi pod stołem. Przez pół roku zebrał w ten sposób na wkład własny i mogli zaciągnąć z Bożeną kredyt na mieszkanie. Piękne, jasne, w nowym bloku, z dużym balkonem. Od razu wzięli też dodatkową kasę na wykończenie. Z pożyczki zostało jeszcze na wycieczkę do ciepłych krajów. Byli wtedy tacy szczęśliwi. Sprawa się „rypła” tuż przed świętami Bożego Narodzenia. O szóstej rano, przed robotą, do mieszkania weszło kilku smutnych panów i oskarżyli Sławka o przynależność do mafii! Skuli go i wyprowadzili na oczach przerażonej żony. Na początku myślał, że to jakaś pomyłka, że wszystko się wyjaśni. Zresztą tak też mówił prokurator. Woził przecież tylko towar na zlecenie, wystawiał faktury, odprowadzał podatek – wszystko zgodnie z przepisami, jak książka pisze. Podał wszystkie namiary na rzeszowską firmę, ale ku jego zdumieniu okazało się, że takiej firmy nie ma. Biurowy kontener i skrzynie zniknęły z placu, a razem z nimi pracujący tam ludzie. Przedsiębiorstwo istniało tylko na pieczątkach dokumentów Sławka. W końcu po pół roku sprawa trafiła do sądu. Zaskoczony stwierdził, że na ławie oskarżonych usiadł tylko on. Kumpla też przesłuchiwali, ale zarzuty postawili tylko jemu. Na Bogdana nic na papierze nie było, a Sławek też o wspólniku za wiele nie wspominał. Wciąż wierzył, że to wszystko się wyjaśni i jakoś rozejdzie po kościach. Niczego przecież nie ukradł. Na czas śledztwa i rozprawy zamknęli go w areszcie, żeby nie mataczył, choć on mówił cały czas prawdę i nie bardzo nawet wiedział, co to słowo dokładnie znaczy. Nie miał już pieniędzy, więc przyjaciel za swoje wynajął adwokata. Ten radził przemilczeć udział Bogdana w całej sprawie, bo jego praca „na czarno” mogła postawić Sławka w złym świetle w oczach sędziego. Prawnik przyjmował kolejne wpłaty i uspokajał go, że nie ma czego się obawiać. Że w najgorszym razie dostanie kilka miesięcy w zawieszeniu, na poczet których sąd zaliczy mu areszt, a przy odrobinie szczęścia uniewinnią go i jeszcze o odszkodowanie powalczy. Musi tylko współpracować z prokuraturą. W końcu nadszedł dzień ostatniej rozprawy i sędzia ogłosił wyrok: dwa lata bezwzględnego więzienia za udział w procederze wyłudzenia VAT-u na kwotę dwóch milionów złotych. Dwóch milionów! Sławek nie wierzył własnym uszom. Jakie dwa miliony, jak oni z kumplem dostali niecałe dwieście tysięcy i jeszcze podatek od tego zapłacili?! Patrzył oszołomiony to na unikającego jego wzroku adwokata, to na uśmiechającego się pod nosem prokuratora. Zaczął krzyczeć, więc wyprowadzili go siłą z sali. Nie zdążył nawet pożegnać się z żoną. Okazało się, że nie był to koniec jego kłopotów. Miesiąc później bank wstrzymał wypłatę drugiej transzy kredytu i mieszkanie przepadło, zanim zdążyli odebrać klucze od dewelopera. Zgodnie z umową rezerwacyjną pierwsze wpłaty też stracili. Bożena płakała na widzeniu, a on pocieszał ją, choć nie mógł oprzeć się wrażeniu, że bardziej martwi ją strata pieniędzy niż jego pobyt w więzieniu. Nie mylił się. Kolejny raz odwiedziła go dopiero po trzech miesiącach i z niewyraźną miną położyła przed nim plik dokumentów. Towarzyszył jej jego dawny adwokat. Sławek nie zgodził się na podpisanie papierów rozwodowych, co rozwścieczyło kobietę. Dowiedział się, że zawsze był dla niej nikim, że wyszła za niego z litości i nigdy go nie kochała. Tego dnia zawaliło się jego życie. Stracił wszystko. Żonę, mieszkanie i szacunek do samego siebie. Cały wieczór milczał, patrząc w sufit, a następnego dnia odmówił wyjścia na spacer.
4
Na komendzie od rana czekało na komisarz Widacką wiele obowiązków, ale wiedziała, że trudno jej będzie dziś skoncentrować się na policyjnej robocie. Tłumaczyła sobie, że musi wziąć się w garść, życie prywatne nie może mieć wpływu na jakość jej pracy. Nawet jeżeli w ostatnim okresie je przewartościowała, bo wreszcie miała po co, a właściwie do kogo wracać z pracy do domu, to wciąż nie zmieniło się jej podejście do obowiązków. Towarzyszyło mu mocne przekonanie, że etat śledczej niesie za sobą wielką odpowiedzialność i wymaga poświęceń. Wierzyła, że uda się pogodzić to z życiem prywatnym. Miała przynajmniej taką nadzieję. Weszła do pokoju, przywitała się i usiadła za swoim biurkiem. Buczek przerwał przeglądanie papierów i przyjrzał się jej uważnie z drugiego końca pomieszczenia. Od blisko roku byli w pracy nieformalnymi partnerami. Proste sprawy prowadzili osobno, a w bardziej skomplikowanych czy zwyczajnie wymagających wykonania liczniejszych czynności pomagali sobie wzajemnie. Początki ich współpracy były trudne, ale żadne z nich nie wracało do tamtego okresu. Andrzej, bo się wstydził, a Zuzanna, ponieważ wytykanie komuś dawnych błędów nie leżało w jej naturze. Spojrzała na talerzyk z zeschłym ciastkiem leżący od rana na jej biurku i przypomniała sobie, że dziś są imieniny Danuty. Odsunęła kremowy torcik na drugi koniec blatu i uznała, że później złoży sekretarce życzenia.
– No i co? – Andrzej oparł się na krześle.
– Co co? – Zuzanna była trochę zdezorientowana; wyrwał ją z zadumy.
Nie domyśliła się, czego dotyczy jego pytanie. Nikomu w pracy nie zwierzała się ze swoich prywatnych spraw, a już na pewno nie Buczkowi. Z całą sympatią, ale wrażliwość nie była jego mocną stroną.
– Pani komisarz, nie zapominaj, gdzie pracujesz – oparł się na krześle i założył nogę na nogę. – Apetytu nie masz, chodzisz co chwilę do łazienki rzygać i co rano z durnym uśmiechem gapisz się przez okno na te przedszkolaki, jak maszerują po pasach. No to pytam się, będę wujkiem?
Nie mogła się powstrzymać, rozpromieniła się na twarzy i pokiwała twierdząco głową. Buczek też uśmiechnął się szeroko, po czym zadowolony bez słowa wrócił do przeglądania dokumentów. Zuzanna doceniła teraz fakt, że pracuje z facetem. Żadna kobieta nie zostawiłaby tak tej sytuacji. Zaraz rozległyby się piski, gratulacje i uściski. Pytania o płeć, ubranka i wszystko to, co rozmienia radość tej wyjątkowej chwili na drobne. Odwróciła się na krześle i otworzyła szafkę za sobą, była pusta. Zdziwiona podniosła wzrok i rozpoznała akta swojego śledztwa wśród teczek leżących na biurku Andrzeja. Uśmiech na jej twarzy i cała sympatia do niego zniknęły w jednej chwili.
– Dlaczego papiery mojego zabójstwa leżą na twoim biurku?
– Stary kazał mi zrobić przeszukanie tej altanki, to przeglądam co i jak – przyjął postawę obronną. Wiedział, że Widacka łatwo nie odpuści swojej sprawy. – Potem mam za ciebie przesłuchać tych meneli z działek.
– Mówiłeś komendantowi coś o… mnie?
– Ja nic nie mówiłem – bąknął niewyraźnie.
Zuzanna szybko wyciągnęła wnioski: „Buczek nie jest takim mistrzem dedukcji, za jakiego się podaje, a jej nadopiekuńczy mąż z za długim jęzorem będzie się dzisiaj wieczorem gęsto tłumaczył – pomyślała. – Typowe, kiedy pojawia się ciąża, przyszły ojciec automatycznie rości sobie prawo do rozporządzania ciałem partnerki. Może wydawać jej nakazy i zakazy w imię nadrzędnego dobra, jakim jest ochrona poczętego dziecka. Reguluje jej życie, jakby ustawiał gałką temperaturę w inkubatorze. Szlag by go trafił i te jego samcze instynkty! ”. Jej uwagę przykuła chuda, papierowa teczka leżąca obok zeschłego placka na końcu biurka.
– Co to jest? – rozwiązała sznurek i otworzyła akta.
– Nie wiem – Buczek schował się za stertę papierów, przewidując nadchodzącą burzę. – Komendant to zostawił.
– Wypadek samochodowy?! – trzepnęła teczką o blat biurka i wstała, odsuwając gwałtownie krzesło. – Przecież takimi sprawami zajmuje się drogówka!
Nerwowo podeszła do okna, po czym odwróciła się, zgarnęła teczkę z dokumentacją wypadku i wyszła, trzaskając za sobą drzwiami. Andrzej poczekał chwilę, aż jej kroki na korytarzu ucichły, i też w pośpiechu opuścił pokój. Stwierdził, że ogródki działkowe jesienną porą będą dużo spokojniejszym miejscem niż ich wspólny pokój, nawet jeżeli znaleziono tam niedawno trupa.
5
Sławek gapił się bezmyślnie w telewizor i liczył, ile dni zostało mu do końca odsiadki. Odejmując areszt w śledztwie, pobyt w więzieniu podczas procesu i okres, który spędził tu po ogłoszeniu wyroku, zostało mu jeszcze około siedem miesięcy. Siedem długich miesięcy. Czas wlókł się niemiłosiernie. Codzienna rutyna powodowała, że minuty spędzone w więzieniu były jak godziny, a tygodnie dłużyły się jak miesiące. Na wolności dni uciekały mu nie wiadomo kiedy, przelewały się wprost przez palce, a tu – za murami ciągnęły się w nieskończoność. Nie rozumiał tej względności czasu, ale odczuwał ją boleśnie. Zwłaszcza że dni były coraz dłuższe, a za oknem zieleniły się pierwsze wiosenne liście. Po żałosnej próbie samobójczej z pierwszego okresu odsiadki nie próbował więcej odebrać sobie życia. Czas zaleczył rany i teraz dziękował losowi, że dostanie drugą szansę.
Z rozmyślań wyrwał go głośny rechot współwięźnia. Sławek spojrzał w ekran telewizora, żeby sprawdzić, co tamtego tak rozbawiło. Gabryś trafił do jego celi dwa tygodnie temu, zdążyli już przełamać pierwsze lody. Chłopak miał na imię Wiesiek, Gabryś to jego nazwisko, ale tak się przedstawił i w ten sposób kazał do siebie się zwracać, bo w ich miejscowości wszyscy podobno tak na nich wołali. Mieszkał z ojcem i młodszym bratem na skraju wsi, pod lasem. Nigdy w życiu nie był w większym mieście. Miał dziewiętnaście lat i nie skończył nawet podstawówki. Siedział w zakładzie karnym pierwszy raz, ale czuł się tu całkiem dobrze. Jego prosta natura pozwalała mu przystosować się do sytuacji, traktując wydarzenia wokół jak zrządzenia losu, na które nie miał wpływu. Zresztą, jak twierdził, w więzieniu było jak na wczasach. Dają pod nos ciepłe jedzenie i nie trzeba chodzić srać do wychodka. Wszystko na miejscu. W domu łazienki nie mieli, więc kąpiel pod prysznicem, nawet jeśli dwa razy na tydzień, była dla niego prawdziwym luksusem. Martwił się tylko, czy na żniwa zdąży do domu wrócić. Nie to, żeby tęsknił za robotą w polu, ale ojca się bał jak diabli. Uwielbiał słuchać opowieści Sławka z dalekich, zagranicznych podróży. Oprócz oglądania telewizji była to zresztą w celi jedyna rozrywka. To ich zbliżyło. Gabryś nie miał pojęcia, gdzie na mapie leżą Czechy, a Austria ciągle myliła się mu z Australią, ale to im nie przeszkadzało. Polubili się nawet.
– No i co ci powiedział papuga? – Sławek przerwał ciszę, bo przypomniał sobie, że kompan miał dziś widzenie z adwokatem z urzędu.
– Że wyjdę w sobotę – bąknął towarzysz, nie odrywając wzroku od telewizora.
– To co nic się nie chwalisz?! – Sławek aż usiadł z wrażenia na swojej pryczy. – Nie postawią ci zarzutów? Nie będzie rozprawy?
W telewizji pojawiły się końcowe napisy i Gabryś też wstał z łóżka. Podszedł do stołu i bez pytania ukroił pajdę z bochenka, który wczoraj przyniosła Sławkowi matka, posmarował grubo masłem, a w rękę wziął pomidora z półki współwięźnia.
– Powiedział, że nie ma ciała, to nie ma morderstwa i nie ma sprawy – uśmiechnął się i wytarł rękawem miąższ, który pociekł mu po brodzie. – A trupa za chuja nie znajdą.
Gabryś nie krył się pod celą z tym, że zamordował swojego sąsiada, ale też nigdy wcześniej nie opowiadał, jak to właściwie się stało. Wspominał coś kilka razy mimochodem przy okazji opowiadania o aresztowaniu, nie wdając się jednak w szczegóły. Sławek wcześniej go nie zagadywał – w więzieniu o takie rzeczy się nie pyta – ale chłopak nie był recydywą, więc zagaił teraz. Bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z ciekawości, bo nasłuchał się tu mnóstwa tego typu opowieści.
– Za co go właściwie zabiłeś? – wstał i włożył przez głowę sweter; wieczorami w celi robiło się chłodno. – Nie szkoda ci było chłopa?
– Człowieku, wiesz jaka to menda była?! – Gabryś zmarszczył czoło, aż się zrobił czerwony na twarzy. – Tyle razy mu gadałem, żeby przez nasze podwórko nie łaził, bo pies szczeka i gołębie płoszy. A ten se, kurwa, skrót na przystanek znalazł! Raz mu mówię po dobroci, drugi raz, a ten dalej swoje, jakby po złości. No to za trzecim razem nie wytrzymałem. Akurat koło pniaka stałem, to wziąłem siekierę i raz mu tylko w łeb przyjebałem. I święty spokój.
Sławek słuchał historii, jakby chłopak opowiadał o kimś innym albo streszczał telewizyjny serial. Wciąż nie docierało do niego, że ten poczciwiec, z którym dzielił celę, jest zdolny do takiego okrucieństwa. Nie mieściło się to w jego głowie.
– Potem z ojcem rzuciliśmy go do świń – ugryzł kęs chleba i dalej mówił z pełnymi ustami. – Nie dostały żreć, to do wieczora wpierdoliły go całego, z kościami. Tylko obgryziony łeb został, bez uszu i nosa. To go wyjąłem z zagrody, wsadziłem do środka kamień i wrzuciłem do gnojownika.
Sławek nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał. Za kilka dni Gabryś wyjdzie na wolności, a on gnije tu już półtora roku. Nie mógł tego pojąć. Zacisnął zęby, a po chwili złość przeszła w niewypowiedziany smutek.
6
Widacka przeszła przez sekretariat, nie zatrzymując się. Danka stała odwrócona tyłem w kącie przy umywalce. Na stoliku stały jakieś słodkie przekąski i filiżanki, pozostałości po imieninowym poczęstunku. Zuzanna wykorzystała moment nieuwagi sekretarki, energicznie zapukała do drzwi gabinetu komendanta i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka, naciskając z impetem na klamkę.
– Dlaczego oddał pan moją… – głos ugrzązł jej w gardle.
Zamilkła, bo dotarło do niej, co zobaczyła. Za biurkiem siedział Sobczyk i zajadał obiad. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że siedział w samych slipach, bez spodni. Górna część jego garderoby była za to kompletna, zgodnie z regulaminem odziana w mundur, łącznie z dopiętym kołnierzykiem i podciągniętym krawatem.
– Przepraszam, to ja przyjdę później…
– Nie, pani komisarz – komendant jak gdyby nigdy nic ukroił spory kawałek mielonego kotleta. – Skoro już pani tak wparowała, jak ksiądz po kolędzie, to chętnie się dowiem, o co chodzi.
W tym momencie do pokoju weszła Danka, niosąc przed sobą męskie spodnie. Nie zwracając uwagi na obecność Zuzanny, podeszła przejęta do komendanta.
– Zaprałam, ale plama z wiśni to nie wiem, czy zejdzie.
– Powieś, Danusia, na krześle, niech trochę przeschną. I nie ma mnie dla nikogo. Mamy teraz z panią komisarz bardzo ważną naradę, prawda? – zwrócił się do Zuzanny wyraźnie ubawiony jej zmieszaniem. – Zaraz się dowiem, w jakiej kwestii.
– Chciałam zapytać o moją sprawę…
Widacka jąkała się, nie wiedząc, co zrobić z oczami. Za każdym razem, kiedy spojrzała na Sobczyka, jej wzrok zjeżdżał pod biurko, gdzie znajdowały się bladoróżowe, owłosione łydki komendanta.
– Co się chciała pani zapytać? – przełknął kolejny kęs. – No, zamieniam się w słuch.
– Dlaczego Andrzej ma przesłuchiwać świadków mojej sprawy…
I te skarpetki podciągnięte prawie do kolan.
– A co? – kiszony ogórek zniknął w jego ustach. – Źle przesłucha?
– Nie, no dobrze… – gapiła się w podłogę.
Bała się patrzeć w tamtą stronę; następne spojrzenie pewnie wylądowałoby na jego gaciach, a tego nie da się już „odzobaczyć”. Odwróciła się i nie czekając na jego zgodę ruszyła w stronę drzwi.
– Pójdę już, zapoznam się z tą sprawą wypadku.
– No i bardzo dobrze – rzucił za nią. – Ci z drogówki przynieśli, bo coś tam nie gra.
Zuzanna zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i odetchnęła z ulgą. Podniosła trzymaną wciąż w dłoni wątłą teczkę z aktami i przeczytała krótką notatkę. Tytuł informował o dacie i miejscu wypadku. Obok innym flamastrem dopisany był duży znak zapytania.
7
Sławek wsiadł do autobusu na przystanku przy bramie zakładu karnego. Spędził za tymi murami blisko dwa lata. Trzy ostatnie miesiące z kary niespodziewanie darowano mu za dobre sprawowanie. Ukradkiem ostatni raz spojrzał w stronę więziennego ogrodzenia zabezpieczonego zwojami kolczastego drutu. Widział, że pasażerowie go obserwują, ale to było silniejsze od niego; z tej strony blaszany płot wydawał się jakiś niższy. W autobusie było kilkanaście osób. Wszyscy przyglądali się mu teraz – jedni milcząc, inni szepcząc między sobą. Nie wytrzymał, wysiadł na najbliższym przystanku i poczekał na kolejny autobus. Teraz nikt już nie zwracał na niego uwagi. Był ogolony, a odsiadka nie była aż tak długa, żeby jego ubranie wyszło z mody. Jedynie zimowe buty i kurtka, którą trzymał pod pachą, mogły dziwić w ciepły majowy dzień, ale na to nikt nie zwrócił uwagi. Kupił drugi bilet i usiadł zadowolony za kierowcą. Jadąc, gapił się w okno i zastanawiał, co takiego się stało, że Bogdan po niego nie przyjechał. Telefon oddali mu rozładowany – nie mógł więc zadzwonić i zapytać. W ostatniej rozmowie na widzeniu wypomniał przyjacielowi, że tak rzadko go odwiedzał. Może bał się, że będzie mu robił wyrzuty. Nawet jeśli będzie, to nie dziś. Dzisiaj chciał się napić wódki i zjeść wreszcie coś dla ludzi. Chciał, żeby go ktoś poklepał po plecach i powiedział, że dobrze go widzieć. Ostatnie dni odsiadki wypełniło snucie planów na przyszłość. Musiał ułożyć sobie życie od nowa. Pomyślał, że może nawet z Bożeną się dogada. Wybaczył jej. Nie miał żalu. To musiało być dla niej też trudne. Wyobrażał sobie, jak sąsiedzi wytykali ją palcami jako żonę kryminalisty. Umowę wynajmowanego mieszkania też jej wypowiedzieli, bo nie miała pieniędzy na czynsz. Komornik ciągle ją nękał. Teraz mogliby zacząć wszystko od początku. Boguś mu pomoże stanąć na nogi, bo przecież coś mu zawdzięcza – nie wsypał go. Matka mówiła, że dobrze mu się powodzi. Rodzice Sławka znali Bogdana, bo od małego się z nim kolegował. Przychodził do nich do domu i był dla ich syna jak młodszy brat. Dziś byli dorośli, a Bogdan od Sławka o głowę wyższy. Uznał, że tylko na początek poprosi go o pomoc, potem poradzą sobie sami. Wysiadł z autobusu na starym osiedlu. Widać stąd było okna mieszkania, w którym dorastał. Nie miał ochoty znosić ciężkiego wzroku ojca i wysłuchiwać morałów, ale był głodny i musiał gdzieś naładować telefon. Poza tym wypadało przywitać się z rodzicami przed planowanym wyjściem w miasto. Bogdan pewnie dzwonił do niego, bo musiał być jakiś powód, dlaczego nie przyjechał. Drzwi otworzyła mu matka.
– Jesteście wreszcie! – wyjrzała na klatkę. – A Boguś gdzie?
– Nie było go pod więzieniem.
– Jak to nie było? Miał cię przywieźć. To jak przyjechałeś?
– Autobusem.
– To trzeba było zadzwonić – wzięła od syna kurtkę. – Po co ci ta puchówka? Ciepło jest – odwróciła się, nie czekając na odpowiedź.
– Zamknęli mnie zimą, pamiętasz?
– Chodź do stołu, obiad jest gotowy – powiesiła po drodze kurtkę na wieszaku i szybkim krokiem pomaszerowała w stronę kuchni. – Ziemniaki całkiem wystygły.
Wyprowadził się z domu jeszcze przed ślubem, dziesięć lat temu, ale dziś zaskoczony stwierdził, że wciąż czuje się tu dobrze. „Może miała na to wpływ odsiadka?” – pomyślał. Dwupokojowe mieszkanie pełne było wspomnień nieszczególnie radosnego, ale bezpiecznego dzieciństwa. Ojciec był powściągliwy w obejściu. Nigdy nie powiedział mu, że go kocha, ale też nigdy go nie uderzył. Czasami szorstki, jednak zawsze dbał o rodzinę. Żyli tu skromnie, ale spokojnie i chyba byli szczęśliwi. Matka zawsze krzątała się w kuchni, skąd rozchodziły się zapachy. Duży pokój z telewizorem okupował ojciec, a on bawił się w małym – najczęściej z Bogdanem. Wszedł teraz z matką do kuchni. Za stołem siedział ojciec.
– Dzień dobry, tato.
– Jesteś – starszy mężczyzna w kraciastej flanelowej koszuli wskazał ruchem głowy talerz. – Nalej mu zupy.
Jedli w milczeniu, nie zwracając uwagi na szwargot matki, którym wypełniała ciszę. Jakby chciała w ten sposób odwlec w czasie ciężkie słowa, jakie musiały zaraz paść.
– Przestań już tak ględzić, bo głowa boli – ojciec podał jej swój pusty talerz.
Kobieta ucichła. W kuchni słychać było rytmiczny dźwięk łyżki, którą Sławek nabierał resztki zupy z przechylonego talerza. Ojciec wierzył w niewinności Sławka, ale uważał, że zasłużył sobie na karę za swoją głupotę i chciwość. On jeden odradzał mu ten trefny interes. Jego życiową dewizą było stwierdzenie, że małą łyżeczką się najesz, a chochlą udławisz.
– Co teraz zrobisz? – stary wytarł wąsy ręką.
– Rozejrzę się – Sławek podał matce pustą miskę. – Pyszna pomidorowa, mamo.
– Na zdrowie – zadowolona zabrała od niego talerz.
– Ale najpierw do Bożeny pojadę porozmawiać.
– O czym chcesz z nią rozmawiać, jak ta dziwka z nim siedzi? – stary patrzył na syna zimnym wzrokiem.
– Z kim? – mężczyzna wyprostował się i spojrzał zaskoczony.
– Z Bogdanem.
Ojciec nawet nie zareagował, kiedy matka położyła przed nim talerz z pieczenią. Chciała odwrócić jego uwagę i spowodować, żeby przestał już więcej mówić.
– Na Piastowie dom kupił. Dalej jakieś lewe interesy robi. Bo skąd by miał pieniądze? – ciągnął.
– Gdzie ten dom? – syn próbował zachować spokój.
– Trzeci za skrzyżowaniem. Teraz rusztowania obok stoją, bo elewację maluje.
Sławek zerwał się gwałtownie z krzesła, odsuwając stół, i wybiegł z mieszkania.
– Synu, drugie danie! – usłyszał już na klatce wołanie matki.
Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. To niemożliwe, przecież Bogdan był u niego miesiąc temu i nic mu nie mówił. Nawet bąknął coś, że nie wie, co się z Bożeną dzieje, kiedy Sławek zapytał o żonę. Przebiegł połowę drogi na pobliskie osiedle i dopiero na rogatkach zwolnił. Musiał złapać oddech. Nie chciał stanąć zziajany w jego drzwiach. Bez trudu rozpoznał dom z opisu ojca. Bramka była uchylona, na podwórku przed domem obok rusztowań stał mercedes. Wziął ostatni głęboki oddech i wszedł na ganek. Zadzwonił i po chwili w drzwiach stanął zaskoczony Bogdan.
– Sławek? – miał niepewną minę. – Co ty tu robisz?
– Wpadłem odwiedzić kumpla – próbował się uśmiechać. – Nie przyszedł Mahomet do góry, to góra przyszła do Mahometa. Miałeś po mnie przyjechać.
– A, kurwa! Nie mogłem się z roboty wyrwać – podrapał się po głowie. – Zapierdol taki.
– Nie zaprosisz do środka? – zajrzał za jego plecy z udawaną ciekawością. – Nie chwaliłeś się, że chałupę kupiłeś.
– Co się miałem chwalić… – mężczyzna uśmiechnął się cierpko i wpuścił gościa do korytarza.
– Jakoś nie bardzo cię mój widok ucieszył – Sławek wszedł do otwartego salonu i rozsiadł się na skórzanej kanapie. – Przyjęcia powitalnego nie oczekiwałem, ale flaszkę to byś mógł postawić.
– Jutro na Śląsk jadę. Może w sobotę.
– To pojadę z tobą – rozglądał się po domu. – Prawo jazdy dalej mam, w razie czego cię zmienię. Pokażesz co i jak, to ci w firmie pomogę. Kasa na start by się przydała, a tobie się wspólnik przyda, jak za dawnych czasów, co nie?
– Ja pomocy nie potrzebuję – odpowiedział sucho, stawiając sprawę jasno.
– Ale ja teraz potrzebuję.
– Ile mogłem, to ci pomogłem – atmosfera w pokoju zrobiła się ciężka. – Adwokata ci wynająłem za swoje. Kupę szmalu mnie kosztował.
– Nie wątpię. Cały czas mnie przekonywał, żebym o tobie nic prokuratorowi nie mówił.
– Myśl, co chcesz – Bogdan wstał. – Po przyjacielsku ci chciałem pomóc.
– Żonę też mi po przyjacielsku ruchasz? – Sławek podniósł się z kanapy. Twarz mu stężała. – Tak mi się, chuju, za wszystko odwdzięczasz?
– Dobra, kurwa! – stanął w korytarzu. – Tak to nie będziemy gadać! Nic ci nie jestem winien. Wypierdalaj z mojego domu!
– Ty skurwysynu! – Sławek wycedził przez zęby i rzucił się na mężczyznę z zaciśniętymi pięściami.
Zanim zaskoczony Bogdan odsunął się, jeden cios trafił go w skroń. Kolejne już nie osiągnęły celu. Wyższy i silniejszy długimi rękami najpierw przytrzymał przeciwnika, potem przyciągnął go do siebie i uderzył głową w nos. Krew zalała mu twarz. Oszołomionego ciosem, Bogdan złapał za ubranie, po czym wypchnął za drzwi. Tam Sławek potknął się o jakieś wiaderko, stracił równowagę i wywrócił na trawnik. Upokorzony patrzył, jak jego dawny wspólnik i przyjaciel stoi nad nim. Nie poznawał go. Wstyd, rozczarowanie i nienawiść kotłowały się w jego głowie.
– Wypierdalaj i nigdy tu nie wracaj! – Bogdan poprawiał koszulę i zmęczony przepychanką ciężko oddychał. – Na żebry to pod kościół!
Sławek wstał powoli, w ustach czuł metaliczny smak krwi. Nie patrzył na byłego przyjaciela. Nie chciał go już znać. Zawód był tak wielki, że odrętwiały wyszedł bez słowa na ulicę i ruszył w stronę domu, nie zwracając uwagi na kapiącą z nosa krew ani gapiących się na niego przechodniów.
8
Zuzanna przeglądała fotografie z miejsca wypadku. Nie przeczytała jeszcze opisu zdarzenia, więc tym bardziej działały one na wyobraźnię. Z policyjnymi notatkami miała zamiar zapoznać się później. Zawsze tak robiła, przeglądając akta nowej sprawy, z dwóch powodów. Po pierwsze w oczywisty sposób zdjęcia od razu przykuwały uwagę. Po drugie nie chciała sugerować się opiniami innych w trakcie swojej analizy. Podążała własnym tokiem myślenia, poza wytyczonym przez wcześniejsze komentarze torem. Nie wiedziała, czego szuka. Czasami pozwalało to znaleźć rzeczy pozornie nieistotne, które umykały innym. Pierwsze zdjęcie przedstawiało rozbity o przydrożne drzewo, niewielki, srebrny samochód. Siła uderzenia musiała być duża, bo praktycznie cały przód był zgnieciony i wciśnięty w kabinę. Rama auta nie zamortyzowała jego potężnej mocy. Na kolejnych fotografiach, zrobionych przez otwór po wyciętych nożycami pneumatycznymi drzwiach, widać było wnętrze samochodu. Ciała na nich nie było, ale cały fotel pokryty był brunatnymi plamami zaschniętej krwi, podobnie jak dywanik pod nogami kierowcy. Białe płótno wystrzelonej poduszki też było zachlapane krwią. Następne fotografie pokazywały rozmiar tragedii. Było na nich widać martwego kierowcę. Mężczyzna miał rozciętą głowę, jego ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, a obie nogi miały otwarte złamania, spowodowane naciskiem wepchniętego do wnętrza samochodu silnika. Widacka przyjrzała się ubraniu ofiary. Niebieska koszula, ciemne, materiałowe spodnie i skórzane półbuty. Typowo biznesowy ubiór, jednak sądząc po klasie auta, facet raczej był przedstawicielem handlowym niż jakąś gruba rybą. Zerknęła na inne zdjęcie, gdzie widać było tył wraku. Tu uszkodzeń praktycznie nie było, więc bez trudu rozpoznała model samochodu. Toyota yaris, numery rejestracyjne warszawskie, prawdopodobnie auto służbowe. Kolejne ujęcia, pokazujące efekt zderzenia z różnych perspektyw, robiły już mniejsze wrażenie. Dopiero ostatnie cztery fotografie zmroziły Zuzannie krew w żyłach. Odłożyła pozostałe na biurko, przekładając te ostatnie z bijącym sercem. Mały, może trzyletni chłopiec leżał w samochodowym foteliku. Głowa wsparta na bocznej podpórce spoczywała w naturalny sposób. Miał pucołowatą, śliczną buzię i lekko rozchylone usta. Wyglądał, jakby spał, ale nie było wątpliwości, że nie żyje. Wokół jego drobnej szyi owinięty był pas bezpieczeństwa, wypięty ze stelaża fotelika. Prawdopodobnie chłopczyk wyjął pas z zapięcia siedzenia i owinął go sobie wokół szyi. Ojciec pewnie nawet tego nie zauważył. Nieszczęśliwie akurat wtedy wydarzył się wypadek i szarpnięcie udusiło chłopca. Zawsze była wrażliwa na tragedię dzieci, a teraz to uczucie potęgował jeszcze rozbudzony instynkt macierzyński. Musiała chwilę odetchnąć, zanim uspokoiła się na tyle, aby z chłodną głową przeczytać policyjną notatkę z wypadku. Opis zdarzenia był standardowy, napisany specyficzną, służbową nowomową, która Zuzannę zawsze drażniła.
– Jak można tak napisać w raporcie? – Zuzanna pokręciła głową. – „Osobnik płci męskiej, kierujący pojazdem mechanicznym czterokołowym…”
– No co? Kierowca samochodu to każdy głupi umie napisać – Buczek oderwał się od lektury lokalnej gazety. – A tu od razu widać, że doświadczony funkcjonariusz raport pisał.
– Albo to – cytowała dalej. – „Uderzył w znajdującą się na poboczu pionową przeszkodę naturalną czyli drzewo.”
– Dobrze, że nie napisał „marki topola” – Andrzej skomentował i zaśmiał się pod nosem, ale zaaferowana Widacka już go nie słuchała.
Trzymała w ręku notatkę doktor Marchwickiej, lekarza medycyny sądowej, robiącej zwykle sekcje zwłok dla ich wydziału. Widocznie ciała ofiar tego wypadku też trafiły do niej na stół. Jako przyczynę zgonu podała uduszenie. W przypadku chłopczyka to nie dziwiło, ale mężczyzna? Jak mógł się udusić? Zuzanna odszukała na biurku zdjęcie jego ciała. Sprawdziła, nawet nie miał zapiętych pasów. Swoją drogą trochę ją to zdziwiło, bo mężczyzna wyglądał na odpowiedzialnego i poukładanego. Dlaczego więc nie zadbał o swoje podstawowe bezpieczeństwo? Na końcu wydrukowanego służbowego protokołu był odręczny dopisek Marchwickiej, jakby dodała to po namyśle: „Sprawa do konsultacji z wydziałem kryminalnym. Możliwość udziału osób trzecich”. Teraz Zuzanna już rozumiała, dlaczego akta trafiły do nich.
Koniec darmowego fragmentu