- W empik go
Dokąd teraz? - ebook
Dokąd teraz? - ebook
"Naprawdę jaka jesteś nie wie nikt". Pod tysiącem masek kryje się nieukojony ból.
Lili Czarnecka to kobieta, z którą nigdy nie jest nudno. Jej sposobem na budowanie relacji jest mimikra. Ilu ludzi - tyle odsłon bohaterki. Problemy zaczynają się, gdy spod starannie zbudowanej maski zaczyna wyglądać prawdziwa twarz kobiety - porywczej, skrytej w sobie, często bezlitosnej. Kluczem do tajemnicy jej osobowości jest trudna przeszłość, o której Lili woli milczeć. Ma ścisłą kontrolę nad swoją rzeczywistością - do czasu gdy niejaka Ewa Niebieszczańska znajduje jej zagubiony telefon. Losy bohaterek splatają się w zaskakujący sposób.
Świetna lektura dla miłośniczek powieści Katarzyny Grocholi.
Iwona Małgorzata Żytkowiak (ur. 1963) - autorka powieści obyczajowych i romansów, poetka, z wykształcenia polonistka. Mieszka w miejscowości Barlinek, jest członkinią Związku Literatów Polskich. Do jej najsłynniejszych książek należą: „Tonia”, „Kobiety z sąsiedztwa” czy „Nowe życie”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-3603-5 |
Rozmiar pliku: | 514 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kobieta stała za parawanem. Przez niewielką szparę, dzielącą płaty błękitnej, zimnej tkaniny prześwitywał skrawek nagiego ciała. Między stelażem a podłogą widać było szczupłe nogi obute w wysokie szpilki z czerwonymi podeszwami. Na pewno kosztowały majątek. Kobieta była wysoka; ponad parawan wystawała głowa. Ciemne włosy swobodnie spadały na ramiona, gęste i ciężkie. Lśniły w świetle jarzeniowej lampy. Postać była odwrócona bokiem. Na tkaninie odbijał się cień sylwetki. Klasyczne proporcje – wąskie biodra, szczupła kibić, uniesione piersi. Wystudiowanymi ruchami zdejmowała kolejne części garderoby. Zakołysała biodrami, spódnica zsunęła się do stóp. Kobieta sprawnym ruchem zrolowała pończochy, a potem strzepnęła je i odłożyła na krzesło.
Miało się wrażenie, że przygotowuje się do spektaklu w chińskim teatrze.
Gabinet był nowoczesny i duży, z rycinami przedstawiającymi narządy rodne. Zupełnie jak w sali lekcyjnej. Gablota z medykamentami, wielki fotel, kozetka z identycznym obiciem. Wszystko utrzymane w jednej tonacji: i ściany, i kafle, i biurowe krzesło w odcieniu lapis-lazuli, wyściełane miękką skórą, stojące przy eleganckim biurku przysuniętym do okna z zasuniętymi roletami.
Początek wizyty. Mężczyzna odwraca twarz od ekranu komputera.
– Proszę za parawan – mówi.
Jego twarz wydaje się znajoma. Nie, to absurdalna myśl. To niemożliwe. Nigdy nie znała nikogo z lekarskiego światka, a już na pewno nie tego starzejącego się faceta. Chociaż... Może przypomina nieco jednego z pracowników Dietera? Nie! Bzdura! Ostatnio wciąż coś jej się wydaje. Jest rozdrażniona. To przez tę przeprowadzkę. Kiedy umawiała się na wizytę, trzymając w dłoni wciśniętą jej przez córkę zmiętą kartkę, nie widziała nazwiska ginekologa. Zresztą był tam chyba tylko numer telefonu. Sara rzuciła jakimś nazwiskiem, ale nie zostało zakodowane.
Głos, który zabrzmiał wtedy w słuchawce, nie pozostawiał wątpliwości, że dodzwoniła się we właściwe miejsce. A nie na przykład do składu materiałów budowlanych.
– Gabinet ginekologiczny. Czym mogę służyć? – A potem odbierająca telefon kobieta znudzonym, pozbawionym emocji tonem poinformowała: – Doktor będzie w środę od dziesiątej do trzynastej trzydzieści. Proszę przyjść o wpół do jedenastej. I proszę się nie spóźnić.
Spojrzała na telefon, ale był już głuchy.
– Coś ty mi dała za numer? Jakaś baba mówi do mnie jak do pensjonarki! – zwróciła się do Sary, czekającej obok na koniec rozmowy.
– To bardzo dobry lekarz – poinformowała ją Sara rzeczowo, ignorując uwagę o pielęgniarce, z którą zapewne rozmawiała. – I zapewniam cię, że zna się na rzeczy.
Ostatnie słowa wypowiedziała znacząco.
Lili spojrzała na nią z wyrzutem, pomieszanym z przyganą.
Na jakiej rzeczy? Ona nie potrzebuje geniusza medycyny, ale kogoś, kto ją porządnie zdiagnozuje. Skieruje na badania. Przed kilkunastu miesiącami jej organizm zwariował. Żadnej pewności. Od jakiegoś czasu nie wiedziała, co może się przytrafić, jakieś krwawienia, bóle. A ona nienawidziła niespodzianek. Zawsze było tak, jak chciała. Jeżeli chciała włożyć stringi i biały kostium, po prostu je wkładała. Jeżeli zamierzała się kochać, to się kochała. A ostatnimi czasy wszystko wymyka się spod kontroli.
Chodziła rozdrażniona. Może to menopauza? Okej. Jest w stanie się z tym pogodzić. To nie wyrok.
Na pewno też nie ciąża. Żadnych ciąż! Żadnych dzieci! Jedno dziecko to, jak na nią, aż nadto (nie licząc tego, ale Sara to zupełnie inna historia). Lili nie może pozwolić sobie na nonszalancję i ryzykować niechcianą ciążą. Zresztą... A nawet gdyby... Takie nieoczekiwane incydenty były już poza nią. Bez znaczenia.
* * *
– Zapraszam panią. – Głos był miękki i aksamitny.
Poprawiła włosy i półnaga wyszła zza parawanu. Niezgrabnie, z palcami zaledwie wsuniętymi w szpilki. Stanęła twarzą w twarz z lekarzem, który natychmiast spuścił wzrok i odwrócił się, czekając, aż pacjentka wejdzie na fotel.
Dobrzyński robił tak zawsze. Mimo lat praktyki, dzięki którym, zdawać by się mogło, nagość pacjentek powinien traktować naturalnie, sprawiał wrażenie zawstydzonego. Choć tym razem kusiło go, by przyjrzeć się tej kobiecie. Pacjentka jest do kogoś podobna. Do... Przez chwilę szukał w pamięci wizerunku. Niemożliwe. Tamta? Absurd! To przez zmęczenie i Olgę. Coraz gorzej znosi jej odejście...
Ciszę zakłóciło głośne plaśnięcie gumowych rękawic.
– Proszę się położyć i szeroko rozsunąć nogi – poprosił.
Był zły na siebie, że polecenie, które wydawał tysiące razy, nic nieznaczący instruktaż, teraz wywołuje konsternację.
Chłodne obicie fotela i metalowe podpórki były nieprzyjemne w dotyku. Kobieta sadowiła się przez chwilę, by ułożyć się wreszcie, gotowa do badania. Ciszę przerywało ledwie słyszalne dzwonienie jarzeniowej lampy.
Słyszała oddech lekarza.
– Proszę podsunąć się go góry.
Na chwilę podniósł głowę i szybko prześliznął się wzrokiem po pacjentce, jakby szukał właściwego obrazu, który wyświetli mu się w głowie i pozbawi nieprzyjemnego uczucia niepewności. Niepotrzebnego angażowania myśli, zupełnie jak w procesie natarczywego przypominania sobie tytułu mimowolnie zasłyszanej piosenki, która potem całymi dniami pałęta się pod czaszką.
Posłusznie wykonała polecenie i poczuła zdecydowane dłonie ginekologa. Badające.
– Mówiła pani, że obawia się ciąży? Zapewniam panią, tu ciąży nie ma. A to podkrwawianie... Cóż, trzeba zbadać. Tymczasem nic nie widzę. Może się pani ubrać.
Szum odkręconej wody zakłócał głos lekarza, który stał tyłem i pieczołowicie mył ręce. W lustrze mignęła jej twarz mężczyzny, który wciąż nie podnosił oczu. Zabawne. Facet, który codziennie bada najintymniejsze zakamarki kobiety, ucieka przed spojrzeniami.
– Czy pan coś podejrzewa? – zapytała, przechodząc ponownie za parawan.
– Hm... Bez dodatkowych badań wolałbym się nie wypowiadać Na razie pobrałem materiał do cytologii, resztę badań zlecę – odparł. – W rejestracji pielęgniarka da pani wszystkie skierowania i przekaże stosowne instrukcje. Pani godność?
– Maria Ziemińska – skłamała bez wahania. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Skłamała. To idiotyczne!, skarciła się w myślach za podanie fałszywego nazwiska, ale przecież nie powie teraz, że skłamała. Ot, tak. Po prostu.
– Maria... Jak dalej? Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Maria Zie-miń-ska – powiedziała, akcentując. Brnęła w to kłamstwo.
Sytuacja wydała jej się nawet zabawna. Cóż, jeśli nawet coś się okaże, zmieni lekarza.
Wyszła zza parawanu. W pełnej gali. Tak jak wychodzi się zza kurtyny po udanym występie. Ciasno opinający czarny golf wyglądał jak druga skóra. Wąska spódniczka odsłaniająca kolana i zgrabne łydki sprawiały, że wyglądała niczym negatyw Cate Blanchett. Kwintesencja smaku. Świetnie zagranym gestem obciągnęła spódnicę i usiadła, zakładając nogę na nogę.
Wzrok Dobrzyńskiego prześliznął się ponownie po pacjentce, a następnie skoncentrował na ekranie laptopa. Twarz tej kobiety. Ta twarz. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ją widział. Może na ostatnim sympozjum w Krakowie? Tyle osób przewija się przez jego życie każdego dnia. Tyle kobiet. Twarze nakładają się na siebie, miksują...
Myszka komputera drgnęła, ekran rozświetlił się medyczną aplikacją. Mężczyzna niezgrabnie uderzał w klawiaturę, zapisując dane w jakimś formularzu. Pod nosem literował imię, nazwisko, inne dane.
– Maria Ziemińska. Trzynasty maja. Siedemdziesiąty...
W gabinecie rozlegał się głuchy stukot. Za oknem wiatr uderzał o szyby. Znów rozpętała się wichura. Jesień. W jednej chwili zrobiło się pochmurno. W pomieszczeniu zapanował prawie półmrok. Rolety były zasunięte, chociaż jedno z okien przemycało wąski pasek dziennego światła. Na biurku stała wysoka designerska lampa, której wyświetlacz – jak wielkie oko – wycelowany był wprost w klawiaturę. Palce lekarza zawisły w powietrzu; przez moment wydawało się, że się zaciął. Ale zaraz złapał rytm. Czuł na sobie badawczy wzrok kobiety, która zdawała się wyluzowana i swobodna
Lili Czarnecka w istocie nie spuszczała z mężczyzny wzroku, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo go deprymuje. Znalazła w sobie głupie upodobanie do peszenia tego faceta, który co i rusz uciekał spojrzeniem, zawieszał się, powtarzał frazy. Śmieszny był z tą swoją nieporadnością. Z nerwowym tikiem, przejawiającym się w marszczeniu czoła tak, że brwi schodziły się w wierzchołek trójkąta, tworząc ciągłą, choć nieco załamaną linię nad głęboko osadzonymi oczami.
– Czy coś jest niejasne? – zapytał na koniec.
Nietrudno było odgadnąć, że szczytem oczekiwań jest spodziewana odpowiedź: Wszystko jasne.
– Wszystko wiem. – Głos kobiety był zdecydowany i pewny.
Dobrzyńskiemu rzadko (albo i nigdy) trafiały się pacjentki, które nie traciłyby rezonu w jego gabinecie. W zdekompletowanym stroju, naprzeciwko mężczyzny wydobywającego na światło dzienne najbardziej intymne sekrety, trudno było walczyć o niezależność. Ale z tą tutaj rzecz się miała inaczej. Zuchwałość spojrzenia, brak ograniczeń, śmiałość ruchów i pewność siebie, mimo że wystąpiła półnaga... Tego w trakcie swojej niespełna trzydziestoletniej kariery nie doświadczył.
– Zatem oczekuję pani z kompletem badań. – Wstał i wyciągnął dłoń, wciąż jednak nie patrząc Lili w oczy.
Dziwne uczucie.EWA
Już po wszystkim? – zapytała troskliwie filigranowa blondynka, przycupnięta na fioletowym stylowym fotelu w nowoczesnej poczekalni.
– Szlag by to trafił! Nie lubię ginekologów. Nie lubię i już! – Lili wypuściła nagromadzone w płucach powietrze. Uśmiechnęła się szeroko. – Uff! Mam to za sobą – dodała.
– I co? Wszystko w porządku? – dopytywała blondynka.
– Taką mam nadzieję.
Lili złożyła we czworo skierowania i wrzuciła je niedbale do torby. Zerknęła w kierunku pytającej. Tamta wydawała się sympatyczna, ale Lili nie należała do łatwo nawiązujących kontakty i przy byle okazji dających się wciągać w te idiotyczne słodkie pogawędki o chorobach, porodach i mężach.
– Proszę się pozapinać! Widzi pani, co się dzieje na zewnątrz.
Blondynka wskazała głową na okno, za którym zrobiło się niemal ciemno.
Silne podmuchy wiatru uderzały o szyby.
– Do zobaczenia! – pożegnała się Lili nonszalancko, wkładając płaszcz.
Wyciągnęła z kieszeni pomadkę i bez spoglądania w lustro przeciągnęła nią precyzyjnie po ustach. Matowa intensywna czerwień uwydatniła ich zarys. Lili roztarła barwnik wargą o wargę i wrzuciła szminkę do torby.
Ewa patrzyła za znikającą za drzwiami kobietą. Mocny, zdecydowany zapach perfum nieznajomej wciąż wisiał w powietrzu i drażnił rozkosznie nozdrza, mimo że chłodne powietrze ostatnich dni września wtargnęło do poczekalni. Zawirowało, targając ulotkami o świadomym macierzyństwie i badaniach profilaktycznych. To na pewno drogie perfumy. Nie takie, które Ewa kupuje na wyprzedażach w Rossmanie.LILI I SAMUEL
Co jest? Jesteś jak kłoda. – Poderwał się zdenerwowany mężczyzna.
Patrzył na Lili pytająco. Próbował ją jeszcze całować, przekonany, że jego uwaga zrobiła wrażenie, lecz wypchnęła go z siebie chłodno i z niechęcią.
– Dość! – powiedziała zdecydowanie i zrzuciła go z siebie ruchem zdradzającym zniechęcenie.
Opadł ciężko na łóżko, z uczuciem upokorzenia i niedosytu, graniczącym z bólem. Rozpalone ciało domagało się spełnienia. Znał ją jednak i doskonale zdawał sobie sprawę, że to już koniec. Koniec seksu.
Leżała z podłożonymi pod kark rękami, oplątana kołdrą, która zarzucona byle jak nie zakrywała całego ciała, na którym gdzieniegdzie różowiały odciski jego palców. Miała przymknięte powieki. On, wsparty na łokciach, próbujący wyrównać oddech, przyglądał się jej z niegasnącym zachwytem. Wreszcie ciężko opadł na kołdrę. Wyglądał żałośnie. Nagi, dyszący zmęczeniem. Jego pożądanie mieszało się z wściekłością.
– Czego dość? O co znów chodzi? – pytał gorączkowo.
I czekał na odpowiedź. Jakieś wyjaśnienie. Dlaczego przerwała? Przecież słyszał podniecenie w jej głosie, czuł mocno zaciskające się wokół bioder nogi. Z zapałem odwzajemniała pieszczoty. I nagle...
Żadnego odzewu. Obojętność. Tylko ona potrafiła znienacka przeobrazić się z ogarniętej namiętnością lwicy w chłodną, pozbawioną wyrazu lalkę. Plastikową. Idealną. Martwą. Wciąż leżała na plecach. Jakby zastygła. Milczała. Kołdrę podciągnęła pod brodę. Przygryzione wargi zdradzały zniecierpliwienie.
Ponownie spróbował pozbawić ją okrycia. Wsunął dłoń między jej uda. Pochylił się nad jej twarzą, gotów wsunąć w jej usta swój język. Napotkał opór, zawisł na wyciągniętych ramionach. Twarde paznokcie wbijały się w skórę.
– Już nie chcę. Już nie chcę się kochać. Rozumiesz? – powiedziała oschle.
Zabrzmiało to jak syk. Nieprzyjemny, jak pociągnięcie widelcem po talerzu.
A potem gwałtownie wstała z łóżka i włożywszy rzuconą niedbale wcześniej czarną tunikę, wyszła. Jak gdyby nigdy nic. Samuel owinął się leżącą na podłodze narzutą i usiadł, odprowadzając ją wzrokiem. Jego kości policzkowe drgały nerwowo, jabłko Adama poruszało się niespokojnie przy każdym przełknięciu śliny. W pokoju było dość ciemno, nie licząc padającego snopa światła z wnętrza domu. Na drzwi, za którymi znikła.
Była piękna. Mimo czterdziestki z okładem wyglądała ponętnie. Czas obchodził się z nią nader łagodnie, ale pomagała biologii. Obsesyjny lęk przed starością wyganiał ją do gabinetów kosmetycznych. Wmasowywała w siebie tony balsamów, maseł, lotionów. Codziennie uważnie lustrowała ciało. Milimetr po milimetrze. Wypatrzyła każdą niedoskonałość.
– Lili! – zawołał za nią głosem pełnym frustracji. – Nie możesz mnie tak zostawić! Wróć.
Ostatnie słowo zabrzmiało żałośnie.
Przestań! – rzuciła niemal pogardliwie. Gdzieś z końca korytarza.LILI
Strugi wody płynęły po twarzy. Haustem nabierała jej pełne usta, a potem wypluwała nadmiar. Czekała do chwili, kiedy niemal brakowało jej oddechu. Pewnie tak czują się topielcy, pomyślała. Może dlatego nigdy nie lubiła pływać? Umiała, a jakże. Całe dzieciństwo spędzała nad jeziorem, które rozpościerało się tuż za domem obok zielonych pól, w których zapadała na długie godziny, by grzać się w słońcu. To pokochała. Cichy szum dojrzewających kłosów, szmer latających pszczół, zapach ziemi. Ale nie wodę. Nieufna wobec żywiołu, który osaczał ją tak zwodniczo, czuła się nieważka. Pamiętała owo obłędne łaskotanie fal, senne kołysanie i niemożność wyrwania się z toni. A potem usta przylgnięte do jej ust i ucisk w klatce piersiowej. I chluśnięcie wyrywające z jej trzewi nadmiar wody i resztki nie wiadomo czego.
– O Jezu! Wreszcie oddychasz! – Jak z odległego pokoju usłyszała głos ojca.
Zasłaniał sobą niebo. Wielki i ciężki, jak deszczowa ołowiana chmura.
Odzyskiwała świadomość. Miseczki stroju kąpielowego miała odsunięte; poprawiła je szybkim ruchem. Czuła się dziwnie, w gardle piekło ją od wychlustanej wody. Czuła nieprzyjemny smak zgniłego zielska, którego cienkie nitki pałętały się po jej twarzy i plątały we włosach. Nie podziękowała. Zdawało jej się, że ojciec odwrócił wzrok. Rękami wyciągała z włosów wodorosty.
Z zamkniętymi oczami wycelowała w przycisk, uruchamiając dysze. Kłujące igły siekły uda, pośladki i smagały brzuch. Miała wrażenie, że ktoś ją dziabie szpilką. Otwierała oczy, by upewnić się, że to woda. Nie krew. Złagodziła strumień. Nabrzmiałe, pełne piersi wciąż piekły, pamiętając zgłodniałe usta Samuela. Delikatnie, palcami zataczała kręgi wokół sutków. Żel uspokajał podrażnienie.
Nie wiedziała, ile czasu spędziła w łazience. Z odrętwienia wyrwał ja trzask zamykanych drzwi.
* * *
Od wyjścia z gabinetu nie mogła się pozbyć panoszącego się w zakamarkach umysłu uczucia niepokoju. Może jeszcze nie minęło napięcie, które pojawia się zawsze, ilekroć odwiedza lekarza? A może to ten lekarz? W myślach wciąż powracała do tej wizyty. Uparta myśl nie dawała się odpędzić. Ten facet wydawał się znajomy, choć w pierwszej chwili uznała to za absurd. Nie znalazła w pamięci nikogo podobnego, a ponadto przyjechała tu zaledwie przed miesiącem. Z nim, z Samuelem. Tu mieszkała Sara.
* * *
Kiedy Sara była z babką, Lili zaglądała do niej od przypadku do przypadku. A potem matka Lili umarła i zamieszkały razem w starym, podniszczonym domu w zapyziałym Bieżuniu. Wyprowadziły się natychmiast po załatwieniu spraw związanych z pogrzebem. Byle dalej. Walizka zapełniła się w niewielkiej części ubraniami córki, choć mało co nadawało się do noszenia. Niemodne, podniszczone ciuchy. Przeniosły się do Warszawy, do wynajętego lokum, które jak pijawka wysysało oszczędności Lili i spadek po niemieckim mężu (niemało tego było, więc i ból przy spoglądaniu na wyciąg z konta był niewielki). Lili rozważnie pozostawiła zamrożoną znaczną część. Podjęła pracę u Garlickiego. Garlicki trafił się jak ślepej kurze grzęda. On potrzebował jej, ona – dobrze płatnej pracy.
Nie wracała do miasteczka. Miała dość małej mieściny, wścibskich oczu i ciągłego zaglądania w życiorys. Zresztą już dawno nikt na nią nie czekał. Potem zmarł ojciec, ale on jeszcze przed śmiercią żony wyprowadził się gdzieś pod Sierpc. Z kochanką. Jedną z tych tandetnych bab, które malują na niebiesko powieki i piszczą na widok metalików z szyberdachem. Ponoć pojawił się na starych śmieciach, ale dla niej nie miało to większego znaczenia. Jeśli już wracać do Bieżunia, to tylko dla matki. Lili miała do niej ogromny żal o to, że ta umarła, bo odtąd musiała opiekować się córką sama. A poza tym wciąż tliła się w niej niechęć za to, że matka była tak ślepa i ograniczona. Nigdy nie walczyła, ani o siebie, ani o Lili. Jak maszyna wykonywała wszystkie polecenia ojca. Była na każde skinienie. A przecież ona pamięta zdjęcia matki z czasów młodości. Piękne włosy. Chyba szatynka... Albo ciemna blondynka? Na poblakłych fotografiach trudno dokładnie ocenić. Głęboko osadzone oczy, duże i trochę skośne, przydawały kokieterii i filuterności. Pięknie wykrojone usta. Tfu! Lili nigdy nie zapomni sceny, kiedy on stał przed nią, trzymając w garści pęk włosów i potrząsając jej głową... A figura? Nigdy nie potrafię zrozumieć, jak można pozwolić tak się zniszczyć!, myśli Lili. Przecież nie dał jej niczego! To, co miała, mógł jej ofiarować każdy. A ona, głupia jedna, zakochana po same uszy! Zdawała się nie słyszeć, jak za plecami ludzie opowiadają o nim, że nawet kurze by nie przepuścił, a co dopiero jednej czy drugiej. Takiej Hance czy Elce. A potem jeszcze tamta historia... Cóż, została sama jak palec. Bez urody, bez młodości. I bez niego.SARA
Zamieszkała w Gorzowie zaraz po skończeniu liceum. Kiedy wymyśliła sobie gorzowski ogólniak, Lili nie protestowała. Po wspólnym pomieszkiwaniu w Warszawie, gdy nie udało im się zbliżyć (a jeszcze sprawy potoczyły się tak, że ona wyjechała do Torunia), było jej to nawet na rękę. Trudno było nauczyć się życia razem z córką, której nie znała.
Sara najpierw zaczepiła się kątem u Judyty, koleżanki z liceum, w niewielkiej kamienicy niedaleko dworca. Było to małe mieszkanko, w którym poza dziewczynami żyli jeszcze rodzice Judyty i chora siostra, Alusia. Po śmierci ojca, którego istnienie ujawniło się po tylu latach bez jakiejkolwiek zapowiedzi – i jak później miało się okazać nieoczekiwane dla wszystkich – Sara kupiła niewielkie lokum na nowym osiedlu, na obrzeżach miasta. Spadek po ojcu. Była bardzo zdziwiona legatem, ale nade wszystko faktem, że miała ojca. Przez wszystkie lata matka nigdy o nim nie mówiła. Owszem, raz czy dwa zdarzyło się, że nastolatka pytała, wiedziona dziewczęcą ciekawością:
– Mamo! Mam ojca?
Matka mierzyła ją surowym wzrokiem.
– A cóż to za głupie pytanie? – odpowiadała. – Oczywiście, że masz. Wyobrażasz sobie, że znalazłam cię w kapuście?!
W jej słowach było tyle złości, że Sara za nic w świecie nie odważyłaby drążyć tematu. Tym bardziej że matka po chwili dodawała:
– Gdyby warto było o nim mówić, powiedziałabym ci już dawno.
Sara nie dopytywała. Nic dziwnego, że kiedy któregoś dnia matka, w byle jakim toruńskim mieszkaniu ostentacyjnie wręczyła jej wezwanie do sądu rejonowego w Mławie, była bardzo zdumiona.
– To do ciebie! – Podała opieczętowaną na czerwono kopertę. – Ciotce Ludce udało się to wydobyć z poczty.
Jak się później okazało, nie było to pierwsze wezwanie. Wcześniejsze Lili zmięła i rzuciła gdzieś w kąt szuflady, nie mówiąc Sarze. Nie miała w zwyczaju tłumaczyć swoich decyzji czy zachowań.
– Niczego nie potrzebujesz! – dodała, chociaż Sara wcale nie pytała, przyzwyczajona, że matka na ten temat nie mówi, i kropka.
* * *
Dziewczyna pamiętała, że na sali sądowej siedziała skulona, jakby czekała na wyrok. Bała się rozejrzeć. A kiedy sędzia odczytał postanowienie, w którym wymienił jej imię i nazwisko, niczego nie zrozumiała. Po rozprawie podszedł do niej starszy mężczyzna. Chwilę przyglądał jej się z nieukrywanym zainteresowaniem.
– Ponoć jakiś czas temu skończyłaś osiemnaście lat – powiedział. – W zasadzie nic mi już do tego...
Głos był smutny. Mężczyzna mówił powoli, patrząc na dziewczynę. Jakby w twarzy, w spojrzeniu szukał czegokolwiek znajomego.
Sara była oszołomiona, ale przyjęła wiadomości bez oznak emocji. Zarówno tę o spadku, jak i tę o dziadku. Zupełnie jakby ktoś ją poinformował, że właśnie minęła piętnasta, a nie o tym, że od tego dnia jej życie wywróci się do góry nogami. Nie odezwała się jednak, ale mężczyzna ją wyręczył. Podał jej kartkę z numerem telefonu i adresem.
– To jest kontakt do mnie – oznajmił. – A w razie czego wiem, jak cię znaleźć, Saro.
Imię wypowiedział z naciskiem. Zapewne chciał się przekonać, jak brzmi imię jego wnuczki. Wnuczki. Wnuczki? Uczył się słów. Nie sądził, że w życiu zaskoczy go coś jeszcze tak bardzo. Znał tyle przypadków, kuriozów... Ale one zawsze przypisane były innym. Teraz jednak on – Michał Jaśkiewicz – stoi naprzeciwko pięknej dziewczyny, ucząc się jej imienia. Sara. Sara... Wnuczka.
Wręczył jej wizytówkę. Prostokątna karteczka, imię, nazwisko, telefon. Na dobrym papierze z lekko wyczuwalną fakturą.
Była mu wdzięczna za tę oszczędność słów. Nie była przygotowana na nic więcej.
* * *
Matka nie chciała o niczym słuchać.
– Nie interesuje mnie nic, co go dotyczy. Twoja sprawa, co zechcesz zrobić. Jesteś prawie dorosła.
* * *
W zasadzie Sara przywykła do takiego stanu rzeczy. Matka poświęcała jej niewiele czasu i uwagi, więc od najmłodszych lat trzeba było radzić sobie samemu. Nigdy nie rozumiała tych dziewczynek, które płakały za matką po zamknięciu drzwi przedszkolnej sali. Ona wiedziała, że matka pojawia się po to, by podać jej czyste rzeczy czy nakazać poukładanie zabawek, odrobienie lekcji albo zrobienie porządku w pokoju. Sara nigdy nie ośmieliłaby się jej przeciwstawić. Nie buntowała się nawet w ostatnich klasach podstawówki, choć nieraz zagryzała wargi i w nocy nie mogła spać.
– Nie kapryś – mawiała matka. – Masz wszystko, czego ci trzeba. Twoje koleżanki połowy z tego nie widziały na oczy.
I może dlatego właśnie wówczas, po maturze, po przyjęciu spadku i dokonaniu tysiąca formalności, kiedy to zdecydowała się osiedlić w Gorzowie i żyć na własny rachunek, matka nie oponowała. Wzruszyła obojętnie ramionami.
– Twoja sprawa – skonstatowała. – Jesteś dorosła. Jeśli o mnie chodzi, możesz wszystko rozdać ubogim. Grosza z tego nie chcę.
Od tamtej rozmowy Sara nigdy o nic nie prosiła matki. A i tamta nie oferowała niczego.
– Jak ty tak możesz żyć? – zapytała kiedyś Judyta, najlepsza koleżanka. – Jesteście sobie takie obce...
Sara nie potrafiła odpowiedzieć. A może i nie do końca rozumiała, co przyjaciółka ma na myśli? Było jak było, i tyle! Jej matka nie miała potrzeby tworzenia więzów. Nie lubiła być ograniczana przez relacje, stosunki, miłosne zobowiązania. Które są destrukcyjne, sprawiają ból i rodzą rozczarowania.
Dzięki temu Lili nie płakała nigdy.EWA
Wyszła z gabinetu. Z ulgą zbierała ułożone na krześle swoje rzeczy. Sięgnęła po szal, spod którego coś się wysunęło i ciężko upadło na podłogę. Telefon. Nowoczesny smartfon w skórzanym eleganckim etui z logo Chanel. Rozejrzała się, ale w poczekalni oprócz niej nie było nikogo. Zawahała się i otworzyła pokrowiec. Wcisnęła przycisk.
Na wyświetlaczu pokazała się twarz kobiety, którą widziała tutaj, w poczekalni, przed kilkunastoma minutami. Ewa wybiegła na ulicę, ale po tamtej nie było śladu. Przesunęła palcem po ekranie. Wiedziała, że gdzieś pod ikoną słuchawki muszą być połączenia; wystarczy wykonać jakieś i tym sposobem dowiedzieć się, kto jest właścicielem telefonu. Czuła się niezręcznie, jakby grzebała w czyimś życiu. Wreszcie postanowiła zadzwonić pod numer, który powtarzał się na liście wielokrotnie.
– Słucham? – odezwał się męski głos po drugiej stronie. Ostry i nieprzyjemny.
Samuel stał przed bramą posesji niezdecydowany. Zamierzał jechać do firmy, choć w istocie nie miał w tym żadnego celu. Ale praca rozładowywała wszelkie napięcia. Kątem oka zerkał na dom. Wciąż wszystko w nim się trzęsło. Niespełnione pożądanie sprawiało, że czuł się jak naszpikowany cienkimi igiełkami, które przy byle ruchu sprawiały ból.
Był pewien, że to ona. Wpatrywał się w uśmiechniętą twarz Lili. Chciał być obcesowy i twardy. Żeby go prosiła, żeby pokajała się przed nim. Że to nie ona, zorientował się dopiero po kilkunastu sekundach. Na wyświetlaczu widniało jej zdjęcie, ale to nie była ona.
– Przepraszam bardzo... – zaczęła Ewa niepewnie. – Tak się składa, że znalazłam ten telefon i chciałabym oddać go właścicielce. Zadzwoniłam pod ten numer...
– Już. Zaraz ją dam, proszę chwilę zaczekać – rzucił w słuchawkę.
Dźgnięty bolesnym wspomnieniem własnego fatalnego położenia, zawrócił prężnym krokiem w kierunku domu. Nawet się ucieszył. Bądź co bądź to pretekst, by wrócić. Szarpany nerwami wyszedł ostentacyjnie, trzaskając drzwiami, tak że cały dom zadrżał w posadach. Nie miał innego pomysłu. Firma to tylko substytut i bezsensowna jazda samochodem. Wyszedł, żeby jej pokazać. By wołała zanim, wydzwaniała. I prosiła.
– Lili! – krzyknął w głąb mieszkania i po chwili w aparacie odezwał się damski głos.
Ewa ucieszyła się, usłyszawszy głos kobiety, którą spotkała tak niedawno. Obawiała się, że będzie musiała tłumaczyć co i jak, ale na szczęście okazało się, że tamta skojarzyła.
– Ma pani jakiś pomysł? – zapytała Ewa.
– Może umówimy się gdzieś na mieście? Za godzinę?
– Nie bardzo... O tej porze muszę być w domu. Ale może podam adres? A pani... Kiedy będzie pasować...
– Nie, nie. Nie będę pani nachodzić. Łatwiej będzie na mieście – przerwała Lili. – Go do godziny nie ma problemu. Ja się dostosuję. Nie sądzę, by przez ten czas zawalił się świat... – roześmiała się teatralnie.
– To może około siedemnastej? Już będę wolna. Chyba że coś nie pasuje, to... Ja...
– Gdzie mam przyjechać?
– Bella Toscana? To taka przyjemna kawiarenka.
– Okej! – przerwała Lili po raz kolejny. – Wiem, gdzie to jest. Będę.
Nie znała Gorzowa, lecz akurat to miejsce było znajome. Samuel zabrał ją tam kiedyś, gdy wracali od notariusza. Widok rozciągającej się za wielkimi oknami rzeki, z łączącym brzegi pięknym mostem, podziałał na nią uspokajająco. Za rzeką zieleniły się łąki i rozlewiska. Widać było, że trwają prace melioracyjne. To zapewne kwestia czasu, kiedy na tych rozległych łęgach powstanie kolejne wielkie centrum...
Ale teraz wciąż było sielsko.LILI I RODZICE
Przypomniała sobie dzieciństwo, kiedy w rodzinnych stronach, w niewielkiej miejscowości w centralnej Polsce, w Bieżuniu, biegała od wczesnej wiosny po takich łąkach. W zielonej wysokiej trawie potrafiła leżeć godzinami, wpatrując się w leniwie płynące po niebie chmury. Czasem zdarzało się, że przysypiała, i dopiero ciągnący od ziemi chłód czy uporczywie tnące komary stawiały ją na nogi. Nieszczególnie zajmowały ją zabawy z koleżankami, które wydawały się jej dziecinne i głupie. Kryśka Pająkówna bez przerwy paplała o tym, jak jej rosną cycki, Jadźka Paprocka cały czas wyciskała pryszcze, biadoląc: „Nie dość, że jestem gruba i brzydka, to jeszcze syfy jak pershingi wyrastają jak grzyby po deszczu i nic, tylko będę dziobata przez całe życie!”. Wszystko to zalatywało banałem, więc po parunastu minutach koleżanki zostawały z problemami sam na sam.
Lili bardziej fascynował świat chłopaków, ich szemrane sprawki, popalanie papierosów na starym poniemieckim cmentarzu za porośniętym bluszczem kamiennym murem. Podglądała nieraz, jak oglądają wymięte „świerszczyki” albo pornograficzne karty, zwinięte jednemu czy drugiemu ojcu. Takie karty ściągano z bazaru Różyckiego. Jej ojciec też miał taką talię. Chował ją razem ze starganymi „świerszczykami” za stertą pościeli.
Widziała ich rozpalone twarze i ręce bezwstydnie gmerające w rozporkach. Nie odważyła się jednak podejść; siedziała skulona w kucki, śmiejąc się z nich w duchu, bo takie mieli nadęte i czerwone gęby, jakby zaraz mieli wystrzelić. Jak te ich fiutki w gaciach. Jednego razu Maniek Lemański wypatrzył Lili i całą chmarą rzucili się w jej kierunku. Uciekła przez łąki prosto do domu, choć później długo w noc zastanawiała się, co by jej zrobili. Może nawet i żałowała tej rejterady... Wyobrażała sobie ich poczerwieniałe twarze, dyszące nad nią ze strachu i podniecenia. Kiedy w kolejnych dniach mijała ich na szkolnym korytarzu, patrzyła hardo, aż uciekali od jej wzroku gdzie pieprz rośnie.
Tamtego lata często chodziła sama na pola porosłe łanami zbóż, rozpostarte szerokim pasmem tuż przy brzegu rzeki, która płynęła niedaleko, oddzielając ziemię dziadków od innych. Stąd rozciągał się widok na bieżuńskie zabudowania. W samych majtkach leżała w wysokiej trawie, dotykając swoich piersi. Budziła w sobie kobietę. Wiedziała, że obserwują ją chłopcy, przykucnięci opodal, i że żaden nie ma odwagi się zbliżyć. Gdy Lili unosiła nieco głowę, by otrzepać się z pyłków dmuchawca i drobnego robactwa, nagle zapadali się pod ziemię, płosząc ukryte w zbożu pisklęta. Potem wstawała, półnaga jak Wenus zrodzona z łanów zbóż. Wkładała spódniczkę i bluzeczkę, i wracała przez pola do domu. Tam smarowała nogi maślanką, bo piekły od pokrzyw i słońca.
Od pewnego czasu znajdowała dziwne upodobanie w prowokowaniu chłopców. Wiedziała, że gdy zbliża się lato i dojrzewają zboża, oni ciągną do niej jak muchy do lepu.
* * *
Wszystko było proste i jasne. Matka była matką, ojciec ojcem. Jeszcze wtedy nie było w życiu dramatu. Było zwyczajnie, a nawet dobrze. I miało tak być. Bo matka zawsze powtarzała:
– Wiesz, córka? W życiu nie można mieć wszystkiego. Ba! Czasem ma się bardzo niewiele. Ale zawsze można być człowiekiem. I ważne, żeby nigdy się nie wstydzić. Pewnie, że człowiek zrobi czasem coś durnego, czy palnie ni z gruszki, ni z pietruszki, ale... Raz, dwa może się zdarzyć. Potem trzeba po rozum do głowy pójść.
Lili irytowały te komunały. Zwłaszcza w wydaniu matki, która dała się omotać tak idiotycznie. A jak już zaczynała te swoje mądrości wygłaszać, nigdy nie wiedziała, kiedy skończyć. Toteż Lili nie słuchała, wciąż mając przed oczami jej rozanielone oczy, kiedy ojciec używał sobie na niej. A potem szedł do innych. Tak się pozwolić zbabrać! Czasem żal jej było matki, która kiedyś była przecież piękna. Żyła jak tysiące innych kobiet. Wcześnie wyszła za mąż, bo zaraz po maturze, którą zdała, bo zdała, ale wielkiego pożytku z tego faktu nie było. Ojciec pracował „na swoim” – prowadził niewielki warsztat samochodowy. Niespecjalnie zajmował go dom, jakieś gotowanie, opieka nad dzieckiem. Mało go było w domu. I prawie zawsze obok. Nie tak jak w innych domach. Niedziela, święto, rodzina na spacerze. Bo on albo praca, albo nosiło go czort wie gdzie. W domu się nie przelewało, ale biedy nie klepali. Nie licząc Lili, rodzice nie dorobili się innych dzieci. Ponoć się trafiały, ale ojciec matkę na skrobankę do Warszawy wyganiał.
– Jedź i zrób coś z tym! Szkoda pieniędzy, ale i tak taniej niż kolejny dzieciak! Czasy trudne!
Lili miała wiele swobody. Matka, zajęta urządzaniem życia mężusiowi, nie zwracała na nią uwagi, zwłaszcza że dziewczyna nie przysparzała żadnych trosk. Nigdy powiadomień ze szkoły, telefonów. Po co zresztą ma tam chodzić? Szkoda czasu. W domu zawsze roboty pełne ręce.
Zdarzało się, że zaczepiała i zagadywała o lekcje czy (potem) chłopaków, ale Lili obrzucała matkę ironicznym spojrzeniem. Kręciła głową, uśmiechając się półgębkiem.
– Dobrze – odpowiadała zdawkowo.
Owo „dobrze” uspokajało. Jak dobrze, to dobrze. Zresztą Lili zawsze trzymała dystans, który onieśmielał matkę, milknącą i wracającą do swoich spraw. A te mnożyły się jak grzyby po deszczu. Czasem matka żaliła się ojcu, że niby córka, a taka dziwna i że „pojęcia nie mam, co jej się w głowie kluje”, ale ten machał ręką albo spoglądał spode łba. Bo Czarnecki nigdy nie skupił na dziecku wzroku; było dla niego transparentne. Dopóki któregoś razu nie otworzył szeroko oczu w zdumieniu, mlaskając, jakby pozostał mu na języku słodki smak, którym trzeba się delektować jak najdłużej, kiedy zobaczył, że zamiast pałętającego się po domu bachora o obłych kształtach, pojawiła się prawie kobieta.
Życie Lili popsuło się z dnia na dzień.
* * *
To się zdarzyło gdzieś w okolicach szóstej albo siódmej klasy.
Po kilku dniach Czarnecka pomyślała wreszcie, że z córką coś się dzieje. Dwa dni z rzędu nie wychodzi z łóżka, wymawiając się przeziębieniem. Leży w pokoju ciemnym od zaciągniętych zasłon, głucha na pytania. Ale kolejnego dnia wstała jak odmieniona.
– Chcę zmienić imię! – oświadczyła nieoczekiwanie, stając na wprost matki.
Wbiła w nią dziki wzrok.
Matka wyminęła córkę obojętnie, nie biorąc sobie tych słów do serca.
– To leżenie ci w głowie pomieszało! – rzuciła i znikła za kuchennymi drzwiami.
– Musisz mi to załatwić! Nie chcę, by ktokolwiek mówił do mnie Mariola! Nie jestem żadną pieprzoną Mariolą! Słyszysz?! – W głosie dziewczyny zabrzmiały hardość i upór, pomieszane z gniewem.
Czarnecka aż wychyliła się z kuchni.
– Ty rzeczywiście jesteś chora! Coś ci na głowę padło! Chyba zwariowałaś! Musiałabym mieć nie po kolei, żeby po sądach się włóczyć i imię zmieniać! Skąd ci się to wzięło? Ja chyba nigdy ciebie nie zrozumiem... – Pokręciła głową. – Że niby jak chcesz mieć na to imię? – prychnęła ironicznie.
– Chcę być Lili! I musimy to załatwić jak najszybciej! Z brudu i błota jestem – dodała enigmatycznie.
Matka uśmiechnęła się pod nosem, przekonana, że Lili plecie bzdury, bo widać choroba jeszcze z niej nie wyszła.
– Idź i się połóż. Pogadam z ojcem... – Próbowała łagodzić.
Lili aż się wzdrygnęła.
– On nie ma nic do gadania. Podpisze wszystko, co trzeba.
Na twarzy matki odmalowało się jeszcze większe zdumienie. W zakamarkach umysłu coś jej mówiło, że córka nie popuści.
Kolejne dni spędziły na wypełnianiu wniosków i lataniu pod urzędach.
Po niemal dwóch miesiącach Lili trzymała w ręku dokument stwierdzający tożsamość. Lili Czarnecka. Urodzona w Żurominie. Trzynastego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku. Córka Marii i Stefana.LILI
O tej porze ruch na ulicach gęstniał. I chociaż nigdy nie myślała o Gorzowie jak o metropolii, to sznur samochodów, jazgot silników, ciągnące się korki przywodziły na myśl wielkie miasta, w których mnóstwo czasu trawi się na światłach. Lili nie cierpiała wielkich miast. Wszechobecnego pośpiechu, idiotycznego stania na czerwonym, dźwięków i ruchu, które nie kończyły się nawet za zamkniętymi drzwiami. Jedyne, co jej się podobało, to anonimowość. Nie musiała wciąż się uśmiechać i kłaniać na każdym kroku. A kiedy nawet czuła na sobie taksujące spojrzenia, nie robiły na niej żadnego wrażenia. Zupełnie, jak spoglądające ze wszystkich stron tabloidowe oczy. Zimne, obce i obojętne. Nigdy nie było wiadomo, co wyrażają. Inaczej w małych miasteczkach, takich jak Bieżuń, gdzie zza firan, zza żaluzji łypały na nią wredne spojrzenia mieszkańców i skąd, gnana niechęcią, uciekała. Od zawsze czuła, że Bieżuń ją mierzi, i może dlatego wciąż wymyślała, jak się odegrać za tamto stłamszenie. Za małostkowość. Dać powód, by huczało. Głupie baby wysiadujące na ławkach w parku. Jak kwoki. Z upośledzonymi skrzydłami, niezdolne do wzniesienia się ponad banalne sprawy. Szu, szu, szu. Tylko szepty, plotki i wytykanie palcami. Coraz częściej docierała do Lili prosta prawda, że czasu się nie cofnie. Zegary chodzą do przodu, odmierzają kolejne lata.
Skrzyżowanie koło katedry było najbardziej problematyczne. Bez pasów, bez świateł. Istny kociokwik. Jeszcze nie nauczyła się tu jeździć. Czuła, jak zalewa ją pot, pieką napięte do granic mięśnie. Przenosiła niespokojny wzrok z lusterka wstecznego na boczne. Samochody śmigały. Była pewna, że zaraz któryś uderzy w bok jej mercedesa. Już słyszała histeryczny głos Samuela, usiłującego stłumić wściekłość, jak wówczas gdy uderzyła w lampę – jedną ze szpaleru na drodze do garażu. Dopiero jej mroźne, krótkie spojrzenie pozbawiło go głosu. Nie odzywała się do niego przez kilka dni. Nie pozwoli, aby ktokolwiek cokolwiek przedkładał ponad nią. Żadnego mercedesa!
Cieszyła się jednak bardzo, gdy udawało jej się przebrnąć przez krzyżówkę i ustawić za samochodami. Wówczas wrzucała bieg, przyśpieszała, a gdy wyjeżdżała już z tego miejsca, nabierała głęboko powietrza. Oddychała z ulgą, spokojnie czekając na zmianę świateł, by teraz skręcić w lewo i wjechać w niewielką i mało uczęszczaną uliczkę niedaleko restauracji Bella Toscana, pozostawiając za sobą wielką bryłę katedry i poplątany sznur samochodów.
Z daleka wyczaiła wolne miejsca parkingowe. Zerkając w boczne lusterko, czy aby na pewno nikt za nią nie jedzie, zgrabnie ustawiła auto między czerwonymi pasami.
W bramie obskurnej kamienicy popijała piwo grupka podrostków. Jeden z nich gwizdnął, a później odezwały się kolejne gwizdy i nawoływania.
– Ej, lala! Bucik ci się rozpierdala! – Kolebał się któryś i imitując ruchy frykcyjne, cmokał obleśnie.
Przyśpieszyła kroku, aby szybciej minąć towarzystwo. W sklepowej witrynie sprawdziła wizerunek. Lubiła wszystko kontrolować. Każdy ruch, gest, minę. Tylko pełna świadomość wyglądu pozwalała jej trzymać dystans wobec wszystkich. Z zewnętrznej kieszeni torebki wyciągnęła pomadkę i dyskretnie pociągnęła nią po ustach, pocierając wargę o wargę, by wyrównać koloryt. Mężczyzna w nadjeżdżającej vectrze zapatrzył się w nią jak w obrazek. Zapaliło się czerwone. Samochód przystanął, a ona pochwyciła powłóczyste spojrzenie kierowcy znad zsuniętych na czubek nosa okularów. Facet oparł łokieć na opuszczonej szybie. Z głośników dobiegała głośna muzyka. Banał. Lubiła męskie spojrzenia, zgłodniałe, pewne siebie. Natychmiast przybierała pozę. Wypięta pierś, lekko uniesiona głowa, pełne gracji ruchy. Wyobrażają sobie zapewne, że wystarczy wyciągnąć rękę. Że jest w ich zasięgu. Idioci! Pojęcia nie mieli, jak bardzo panuje nad sobą. Jak potrafi pociągać za sznurki, by zrobili wszystko, o czym ona – Lili – zamarzy.
Szła, świadoma wrażenia, jakie robi na kierowcy. Szła powoli, choć światła migały niecierpliwie. Niczym krnąbrna dziewczynka czekała na to, co się wydarzy, by przyklepać udany żart.
Za chwilę klaksony aut tworzących długi wąż rozległy się na całej ulicy.
– A ty, co? Zasnąłeś?
– Palant!
– Baran!
Właściciel opla ruszył z piskiem opon, pozostawiając za sobą ciemny obłok spalin.
Lili kroczyła teraz wzdłuż jezdni, uśmiechając się do siebie.
* * *
Zeszła schodami na bulwar. Było pusto. Od czasu, gdy zlikwidowano targowisko i zagospodarowano teren – wyremontowano nisze i zrobiono w nich restauracje i puby – bulwar stał się miejscem spacerów. Przy dolnym tarasie cumowały stateczki. Wszystko to sprawiało, że latem miejsce zaludniało się i do późnych godzin nocnych nie cichł gwar pomieszany z muzyką, płynącą z lokali wabiących klientów różnorodnością klimatów. Od rzewnych włoskich piosenek Drupiego czy Umberta Tozziego, po ciężkie tony irlandzkiego black metalu. Spacerując po bulwarze w świetle stylowych latarni, można było podziwiać widok na most Staromiejski, który zwłaszcza o zmroku przypominał piękne mosty Rzymu czy Pragi. Za nim majaczyło wielkie centrum handlowe, a tuż przed stał monstrualny dziwoląg, na który gorzowianie mówili „pająk”, bo w istocie przypominał wielkiego stwora na ogromnych metalowych odnóżach z wielką złotą kopułą – głową. Chłodna bryza od rzeki orzeźwiała przyjemnie, więc bulwar zaludniał się powoli. Życie toczyło się tutaj do późnych godzin nocnych.
Teraz na dworze było paskudnie. Od Warty szedł zapach wodorostów i ryb. Przy opustoszałym brzegu przycupnęli wędkarze z niezmienną determinacją zarzucający przynętę, liczący na wielką rybę.
W kawiarni panował półmrok. Być może za sprawą zaciągniętych rolet, bo w świetle dziennym wnętrze było raczej jasne i pogodne. Designerskie stoły i krzesła z litego drewna, pomalowane wapiennymi farbami w ziemistych odcieniach bieli, kreowały wyrafinowany klimat wnętrza. Kolorowe obicia na siedziskach krzeseł i kanap, stojących pod niemal wszystkimi ścianami, w zestawieniu z abażurami o różnych kształtach oraz wieloma wycyzelowanymi detalami, w postaci tacek, serwetników, puszek, butelek i Bóg wie czego jeszcze, tworzyły niezwykłą atmosferę miejsca.
W środku było pusto. Lili rozglądała się, zatrzymując wzrok na wielkich obrazach w surowych ramach, podwieszonych pod niszą. Na wszystkich widniały wielkie słoneczniki albo połacie lawendowych pól. Namalowane tandetnie ręką niewprawnego malarza, ale miały swój urok i konweniowały z resztą wystroju.
Przeszła do przylegających do dużej sali kolejnych pomieszczeń, małych i dyskretnych, skąd można było obserwować, co się dzieje na zewnątrz. Minęła stojącą przy kontuarze kelnerkę.
– Mogę w czymś pani pomóc? – zapytała młoda dziewczyna, uśmiechając się służbowo.
Lili cicho wymruczała podziękowania.
– Czy można tam usiąść? – Wskazała miejsce w głębi niewielkiego korytarzyka. Mogło być pomieszczeniem służbowym.
Kelnerka zerwała się usłużnie.
– Ależ oczywiście. To są takie specjalne salki dla gości, którzy potrzebują spokoju.
Lili nie zdążyła zrealizować zamiaru, gdy dziewczyna, podając jej kartę, pośpieszyła z pytaniem:
– Życzy sobie pani czegoś?
Mogła być w wieku Sary.
Myśl o córce wywołała nieprzyjemny ścisk. Sara sobie radziła. I to nieźle. Zaraz po studiach podjęła pracę w liceum na Zawarciu, którego była absolwentką. Wyłącznie mieszkańcy Gorzowa i okolicznych miejscowości wiedzieli, że szkoła była renomowana i dostanie się do niej – czy to w charakterze ucznia, czy nauczyciela – stanowiło nie lada powód do dumy. Lili nie miała o tym pojęcia, bowiem jej rozmowy z córką ograniczały się do lapidarnych dialogów o niczym.
– Za chwilę – powiedziała, wyciągając z torebki szykowne okulary. Podniosła wzrok na kelnerkę, która wycofała się spłoszona.
– Dobrze. Proszę spokojnie się zastanowić. Podejdę za moment.
Z podwieszonych dyskretnie pod sufitem głośników dobiegały dźwięki italo disco, jakieś _Felicita_ i _Lasciate mi cantare,_ zakłócane raz po raz przez przejeżdżający tramwaj.
Lili znalazła stolik charakteryzujący się wysmakowaną elegancją, o której stanowił misternie wydziergany szydełkowy obrus i wysublimowany flakon ze świeżymi gałązkami lawendy. Zwabiona widokiem, przytknęła nos do fioletowego bukiecika, ale odsunęła się szybko, bowiem sztuczny pęk kwiatów w najmniejszym stopniu nie przywodził na myśl zapamiętanych toskańskich widoków i zapachów, które tam rozprzestrzeniały się wszędzie – czaiły się po pokojach, na zewnątrz, wyzierały z szaf i strychów. Chociaż po powrocie Lili po wielokroć przekonywała się, że bardziej wyobrażała je sobie, niż były w istocie. Ale to te zapachy i błękit małych, ukrytych między skałami plaż, na które przedzierała się przez piniowe chaszcze, pomagały przetrwać.
* * *
Włochy. Włochy!
Nie tak wyobrażała sobie ten kraj. Nie jako paskudne miejsce, które do końca życia będzie jej się kojarzyć ze starością i śmiercią. Z niedołęstwem, z trzęsącymi się pomarszczonymi rękami, z charczeniem, które budziło ją strachem, że oto trzeba stanąć oko w oko ze śmiercią. Nie tą z literackich opisów – cichą, spokojną i dostojną – ale odartą z intymności i wstydu, pozbawioną twarzy, o zapachu zgnilizny i waleriany. Od tego uciekała w wolne dni. Zagrzebywałą się w piasku niczym mała jaszczurka, piaskarka hiszpańska, i tak jak ona zapadała się w poczuciu zagrożenia. Jakby się bała, że zarazi się starością, że jej skóra nagle zwiotczeje. Obsypią ją brązowe plamy, ciało się skurczy i Lili będzie jak one – stare kobiety, którymi się zajmowała. Leżała, wpatrując się w niebo, które miało taki sam kolor jak morze. Linia horyzontu nikła i miało się wrażenie bycia w bezkresie. Jakby nie istniało nic poza błękitem. Szum morza przywoływał odległe wspomnienia. Spinała ręce, które z wolna błądziły po nagrzanym słońcem ciele. Czuła się jak kiedyś, w zbożu. Zaciskała uda, by zatrzymać przyjemne fale rozkoszy, błąkające się w podbrzuszu.
Po całym dniu wracała do domu Morettich. Już w autobusie, wiozącym ją z Calambrone do San Miniato, wzdrygała się na myśl, że za chwilę znajdzie się w tym domu z białego wapienia, oplecionym winoroślą, z przyległymi doń poletkami warzyw, sadami oliwkowymi i winnicami. Domu, który wbrew swojemu urokowi budził w Lili niechęć. Tak jak codzienna opieka na starą Caren, sprzątanie jej łóżka, wciąż pofajtanego, bo podopieczna od dawna nie panowała nad odruchami, wysłuchiwanie jej chorego bełkotu, wycieranie ciągle oślinionych warg, z których strugi lepkiej mazi toczyły się na bluzkę, spódnicę. Nienawidziła tej roboty, ale nie miała wyjścia. Wyjechała do Toskanii na ślepo, bez adresu, bez znajomości języka. Ktoś, kto ucieka, nie myśli praktycznie. Uczyła się włoskiego samodzielnie. Na początku wchodził kiepsko, ale uwodził śpiewnością i elegancją. Znalazła ogłoszenie o pracy. Pojechała. Przez kilka miesięcy pracowała w Empoli, u młodego małżeństwa. Ona, Laura, była Polką. Oprowadzała wycieczki po Rzymie i rzadko bywała w domu. On, Luciano, dużo rozumiał po polsku. Lili opiekowała się jego matką, choć tak naprawdę niewiele miała do roboty, bo Luciano nie opuszczał matki na krok. Ale gdy stan się pogorszył, oddali ją do hospicjum w Velletri. Laura znalazła Lili pracę u Morettich, w niedalekim San Miniato. Nie było wyjścia; Lili nieraz głośno złorzeczyła starej Włoszce, wiedząc, że ta i tak słyszy niewiele. I nawet, gdy wydawało się, że patrzy rozumnymi i pełnymi wyrzutu oczami, opiekunki to nie wzruszało. Kiedy któregoś poranka Caren Moretti zmarła, Lili odetchnęła z ulgą. Zadzwoniła do jej syna Vincenza.
– Proszę przyjechać. Pani Caren nie żyje.
* * *
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.