Dokąd zmierza świat - ebook
Dokąd zmierza świat - ebook
Nowa książka z bestsellerowego cyklu profesora Kołodko!
Profesor Grzegorz W. Kołodko – intelektualista i polityk, teoretyk i praktyk, autor prac opublikowanych w 26 językach. Najczęściej cytowany na świecie polski ekonomista. Uznany autorytet w dziedzinie teorii i praktyki rozwoju społeczno-gospodarczego. Doktor honoris causa i Honorowy Profesor ośmiu zagranicznych uniwersytetów. W latach 1994-97 i 2002-03 był wicepremierem i ministrem finansów, realizując program postępowych reform i strategię szybkiego wzrostu. Odegrał znaczącą rolę w doprowadzeniu Polski do członkostwa w OECD oraz w integracji z Unią Europejską. W interdyscyplinarnych pracach pisze o długofalowych przekształceniach ekonomicznych i politycznych, kulturowych i demograficznych, technologicznych i ekologicznych, o czekającej nas przyszłości. Jego międzynarodowy bestseller „Wędrujący świat” ukazał się w dziesięciu językach. Członek Europejskiej Akademii Nauki, Kultury i Sztuki, wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego. Meloman, maratończyk i podróżnik, który spenetrował 160 krajów.
W tym przekonywującym dziele prof. Grzegorz Kołodko łączy wiedzę akademicką z doświadczeniem wyniesionym z wybitnych dokonań w pracy w rządzie w kluczowych okresach polskich reform gospodarczych. Idąc poprzez wiele dziedzin i nigdy nie unikając spornych kwestii, napisał książkę, która wnosi ważny i przydatny wkład do literatury na tematy gospodarki, zmian społecznych i ładu światowego w XXI wieku.
Henry Kissinger , laureat pokojowej Nagrody Nobla
Największy żal mam do ekonomistów nie o to, że się mylą, lecz o to, że wolą trwać w błędzie, niż się do niego przyznać i konformistycznie milczą, gdy ich koledzy przedstawiają nam ideologiczne głupstwa jako naukowe prawdy. Kołodko jest inny. Ta książka jest tego dowodem. Nie tylko bezlitośnie obnaża mielizny naukawego biznesu uprawianego na pograniczu showbizu, lobbingu i nauk ekonomicznych, ale też pokazuje autorskie propozycje wyjścia z narożnika obecnego kryzysu, do którego zapędzili się ekonomiści, politycy, media i wszyscy, którzy uwierzyli w obiegowe ekonomiczne prawdy dwóch poprzednich dekad.
red. Jacek Żakowski, „Polityka”
Grzegorz Kołodko podjął najtrudniejsze wyzwanie: eksplorację przyszłości. Ta książka zgłębia pożądaną i możliwą przyszłość, przy założeniu, że ludzkość zachowa się zgodnie z „racjonalnym pragmatyzmem”. To nie trywialne wpatrywanie się w kryształową kulę, ale ważny wkład w budowanie lepszego świata.
Profesor Mario D. Nuti, London Business School
Profesor Kołodko – uznany w świecie polski ekonomista, od którego możemy uczyć się nowych idei – zaskakuje znowu. Po wszechstronnym „Wędrującym świecie” w nowej książce sięga w przyszłość. To naukowe ćwiczenie i intelektualna przygoda dotykające najważniejszych wyzwań, przed którymi stoi ludzkość. Ma racje, że najlepszy sposób przezwyciężania obecnych trudności to zaatakowanie długoterminowych problemów.
Prof. Nouriel Roubini, New York University, autor “The Crisis Economics”
SPIS TREŚCI
Na dobry początek
Część pierwsza
Dlaczego ekonomiści tak często nie mają racji
I. Ekonomia uczciwa, czyli czym jest współczesna ekonomia, a czym być powinna
II. Czy gospodarcza przyszłość da się zaprojektować?
III. Przydatność ekonomii w kreowaniu rzeczywistości
IV. Globalizacja – incydent historii?
V. Rynek i państwo w epoce globalizacji
Część druga
Zagrożenia i szanse – czego więcej?
VI. Gospodarka bez wartości jest jak życie bez sensu
VII. Międzynarodowe porozumienia i nieporozumienia
VIII. Społeczne i ekologiczne granice wzrostu
IX. Jeszcze jedna wędrówka ludów
X. Biedni i bogaci
XI. Czy zbawi nas postęp techniczny?
XII. Kto więcej wie, tego na wierzchu, czyli rola mądrości, wiedzy i umiejętności
XIII. Zanim wybuchnie pokój
Część trzecia
Jak uciec do przodu
XIV. Wiek Azji z cywilizacją euroatlantycką w tle?
XV. Nowy Pragmatyzm, czyli ekonomia umiaru
XVI. Czy czeka nas happy end?
Na jeszcze lepszy koniec
Przypisy bibliograficzne
Kategoria: | Handel i gospodarka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-935-3 |
Rozmiar pliku: | 739 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie pytają, bo chcą wiedzieć. Pytają nie tylko, dlaczego jest tak, jak jest, i jak do tego doszło, lecz przede wszystkim patrzą w przyszłość, bo chcieliby wiedzieć, jak będzie. W lepszą przyszłość, bo jedni takiej oczekują, inni w nią wierzą, a jeszcze inni, nie wierząc, podświadomie pragną, aby ich z tej niewiary wyrwać. Kto miałby to zrobić?
Nie ma tygodnia, abym komuś gdzieś nie musiał odpowiadać na jakieś pytanie nawiązujące do tego, co nas czeka. Co będzie?, co być może?, co być powinno? – to różne zagadnienia i w każdym z nich uwaga jest skierowana w nieco inną stronę. Co będzie na pewno i skąd o tym wiadomo? Co być może i od czego to zależy? Co być powinno, ponieważ nam by się przydało? Co zrobić, by było lepiej? Ale skąd mamy wiedzieć o nieuchronnym czegoś nadejściu? Skąd wiemy, co od czego obiektywnie zależy? Kto i w oparciu o co ma prawo twierdzić, co dla kogo jest korzystne i do czego trzeba dążyć? Kto wie, jak zmieniać rzeczywistość na lepszą?
Kto odpowiada za przyszłość? Za przeszłość obwiniać można Historię, ale przyszłość dopiero będzie ją miała i wtedy, jak zawsze, będzie można wykorzystywać Historię, zwalając na nią odpowiedzialność za ludzkie grzechy. Jeśli racjonalnie przyjąć, że przyszłość tylko po części jest zdeterminowana tym, co może nie w gwiazdach, ale w naturze obiektywnych procesów przyrodniczych i społecznych jest zapisane, a w zasadniczej mierze zależeć będzie od podejmowanych decyzji, to szczególne znaczenie mają nauki społeczne, przede wszystkim ekonomia. Im bardziej zawiniła niedostatkami przeszłości i wadami teraźniejszości, tym bardziej powinna dźwigać ciężar nadawania przyszłości jak najlepszego, upragnionego przez ludzi kształtu. Ekonomia świata nie zbawi, ale wiele może mu pomóc.
Dokąd zatem zmierza świat? Wiemy na ten temat bardzo dużo, czy w ogóle pojęcia nie mamy? Warto żyć? I gdzie? A jak? Zdać się na los – i ten słynny rynek, o którym niektórzy ekonomiści lubują się mówić jak o Bogu bez mała – czy brać tenże los w swoje ręce i próbować pokierować biegiem spraw własnych i rodziny, sąsiedztwa i społeczeństwa, kraju i świata ku lepszej przyszłości? Ile w tej materii można osiągnąć i co da się zrobić?
Jakie są granice wzrostu gospodarczego? W latach poprzedzających kryzys tradycyjnie liczone jego tempo było najwyższe w statystycznie notowanych czasach, czyli podczas ostatnich około dwustu lat, i oscylowało wokół 4 procent rocznie. Czy świat powróci do tak wysokiej dynamiki? Czy to jest możliwe? Czy jest potrzebne? Czy też coraz bardziej w przyszłości chodzić będzie nam o coś innego niż sam ilościowy wzrost produkcji? Podczas końcowej fazy realizacji „Strategii dla Polski”, w latach 1994–97, dochód narodowy, mierzony produktem krajowym brutto, PKB, rósł w przeliczeniu na mieszkańca w najwyższym za życia większości z nas tempie ponad 7 procent. To wystarcza, aby podwajać wartość produkcji i konsumpcji co dziesięć lat. Czy jest szansa powrotu do takiej dynamiki i podwojenia dochodu w ciągu kolejnej dekady do obecnego standardu zachodniej Europy? A jeśli nie, to na co liczyć, czego się spodziewać, czego domagać? A może grozi nam jeszcze większy kataklizm niż ostatni kryzys i dalsze narastanie sprzeczności, a w ślad za tym zaostrzanie się konfliktów nie tylko ekonomicznych? Idzie ku lepszemu czy też na pytanie o to, kiedy będzie lepiej, odpowiadać będziemy jak w starym dowcipie: już było?
Chińskie ponoć życzenie-przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach!”, współcześnie spełnia się aż nadto. Czasy są bardzo ciekawe w wielu wymiarach, nakładają się bowiem na siebie megaprocesy zmieniające oblicze cywilizacji. Cokolwiek światłego napisał Arystoteles (384–322 p.n.e.), działo się to w czasach, gdy po Ziemi stąpało jakieś 200 milionów ludzi. Czegokolwiek mądrego nauczałby Tomasz z Akwinu (1225–74), świat jego epoki liczył jakieś 300 milionów mieszkańców. Nasz świat już za niespełna dwa pokolenia będzie ich miał aż trzydzieści razy więcej. A zatem ekonomia współczesności, a zwłaszcza przyszłości, to ekonomia tłoku; przede wszystkim trzeba się zmieścić. Czy się uda? Co zrobić, aby się udało? Skoro samo się nie zrobi, to kto i jak ma skoordynować ekonomiczne ruchy takiej ciżby, aby zmieściła się w fizycznie ograniczonej planetarnej przestrzeni? To tylko niektóre z litanii pytań, które się filozofom nie śniły. No, powiedzmy, że niektórym się śniły, a dokładniej trapiły umysły tych, którzy chcieli i potrafili wybiegać w przyszłość.
Kto i kiedy powiedział: „Akurat teraz cierpimy wskutek ataku gospodarczego pesymizmu. Łatwo usłyszeć, jak ludzie mówią, że epoka niebywałego postępu ekonomicznego się skończyła, że szybka poprawa standardu życia wyhamowuje, że podczas nadchodzących dekad pogorszenie sytuacji jest bardziej prawdopodobne niż jej poprawa”? To nie opinia z jakiejś wczorajszej gazety, ale słowa jednego z najwybitniejszych ekonomistów, Johna Maynarda Keynesa (1883–1946). To dzięki jego teorii i praktycznym radom udało się nie tylko wybrnąć z największego kryzysu gospodarczego okresów poprzednich – tego z lat 1929–33 – lecz również zapewnić na Zachodzie znaczący wzrost gospodarczy od tamtego czasu do niemal końca minionego wieku. Mógłby ktoś przytoczyć te słowa obecnie, odnosząc je do tu i teraz, wielu ludzi bowiem znowu traci wiarę w lepszą przyszłość. W największej gospodarczej potędze świata, w USA, ponad połowa dorosłych uważa, że ich dzieci będą miały gorsze niż oni warunki życia. Miejmy nadzieję, że tak nie będzie ani w USA, ani nigdzie indziej, ale miejmy świadomość, iż tak źle też może być. To wciąż jeszcze nieprzesądzone, to cały czas jeszcze zależy. Warto wiedzieć od czego.
Przytoczone słowa napisane zostały na dnie Wielkiego Kryzysu, w roku 1930, w wymownie zatytułowanym eseju Ekonomiczne możliwości naszych wnuków1. Dystansując się od doraźnego biadolenia – którego skądinąd w żadnych czasach, także naszych, nie brakuje – Keynes spróbował odpowiedzieć na pytanie, czego można rozsądnie oczekiwać za sto lat w odniesieniu do standardu życia. To ciekawe, bo sam innych przestrzegał przed formułowaniem wniosków na temat gospodarczej przyszłości, twierdząc, że nie sposób uogólniać czegoś, co nie istnieje, a przecież przyszłość dopiero ma nadejść. Najczęstszy cytat z Keynesa, powtarzany bez umiaru, to ten mówiący, że w długim okresie wszyscy będziemy martwi, a więc innymi słowy, aby się za często nie odwoływać, a zwłaszcza nie odsyłać do odległej przyszłości, bo nas i tak to już nie będzie dotyczyć. Ale mimo tych przestróg zaryzykował prognozę, co nas czeka za sto lat. No i wielce się pomylił, spodziewając się dużo wyższego poziomu produkcji i nawet ośmiokrotnie wyższego standardu życia w krajach już wtedy rozwiniętych, jak choćby w jego rodzimej Wielkiej Brytanii. Pomylił się, bo patrząc w przyszłość, przyjął kilka założeń, które się nie sprawdziły, zwłaszcza dwa: że nie będzie wojen i że opanowany zostanie problem ludnościowy. Był nader optymistyczny co do przyszłości, więc sporo ze swoją wizją przestrzelił. Miał rację, twierdząc, że główny problem gospodarczy – zaspokojenie rozsądnych ludzkich potrzeb – jest rozwiązywalny. Mylił się natomiast, uważając, że w perspektywie jednego wieku może być rozwiązany.
Nie mógł być rozwiązany w ciągu poprzednich stu lat, nie będzie i podczas stu następnych. A wszystko dlatego, że do zagwarantowania upragnionego rozwoju społeczno-gospodarczego nie wystarczą tylko dwa czynniki, szczęśliwie dane już nam od jakichś trzystu lat: zdolność do akumulacji kapitału oraz postęp techniczny. Ten pierwszy jest przesłanką inwestowania, co poszerza moce wytwórcze, ten drugi podstawą wzrostu wydajności pracy. Jednakże potrzebna jest jeszcze umiejętność mikroekonomicznego zarządzania i makroekonomicznej polityki, tak aby rosnący potencjał mógł być w pełni wykorzystywany. Współcześnie i w zbliżających się czasach na tych obszarach jest i będzie zarówno więcej szans, jak i zagrożeń, w związku z nakładaniem się w unikatowy sposób megatrendów rozwojowych, jakich nie znają dzieje ludzkości: globalizacji, kolejnej rewolucji naukowo-technicznej, przewartościowań kulturowych, społecznych i politycznych.
A co napisałby George Orwell (1903–50), gdyby żył wśród nas współcześnie – w tej cywilizacji dominacji liberalnej demokracji, ale i technicznych możliwości inwigilacji społeczeństwa, które Big Brother natychmiast by pokochał i ich użył, a jakże!, dla naszego dobra? Jak by się czuł, wychodząc ze swego mieszkania, w którym napisał 1984, książkę-przestrogę przed systemem totalitarnym, wiedząc, że w promieniu niespełna dwustu metrów jest podglądany przez 32 kamery telewizyjne? Przed czym i jak przestrzegałaby opowieść pisana w roku 2013 i zatytułowana 2031? Jaką wizję systemu polityczno-gospodarczego by przed nami roztoczył teraz, gdy w samej Unii Europejskiej jest 25 milionów bezrobotnych, a spośród dziewięciokrotnie większej liczby szczęśliwców, którzy pracę mają, ogrom traktowany jest jako trybik w potężnej kapitalistycznej machinie? Kto tu kogo i w imię czego śledzi i uprzedmiotawia? Kto kim manipuluje i kto kogo eksploatuje? Czy patrząc w przyszłość z perspektywy nie 1948, lecz 2013 roku, Orwell obawiałby się totalitarnej przyszłości bardziej czy wcale? I – co szczególnie ciekawe dla ekonomistów – jak opisałby stosunki panujące w korporacjach tego naszego cudownego, wolnego świata? Czy byłaby to sielanka podobna do serwowanej nam przez apologetów neoliberalizmu, czy może obraz bardziej przypominający ten nakreślony na sto lat przed Orwellem przez Engelsa w Położeniu klasy robotniczej w Anglii?
Nie zapominajmy, że ani rynek nie eliminuje nieuczciwości, ani demokracja nie wyklucza głupoty, a jedno i drugie nie ratuje ludzi przed społeczną alienacją i ekonomicznym wykluczeniem. Pamiętam z czasów poprzedniego systemu rysunek znakomitego polskiego satyryka, na którym zadowolony facet, siedząc nad miską, konstatuje: „Powiedzieli mi »morda w kubeł!«, ale na szczęście kubeł był pełen żarcia”. Skądinąd gdyby faktycznie był, to może i tamten system potrwałby trochę dłużej, i ci, którzy mu dobrze wróżyli, mniej by się pomylili. Teraz słychać: nie narzekaj, jest demokracja, możesz sobie zagłosować za lepszym. A jak to lepsze nie nadchodzi, no to później możesz sobie zagłosować za jeszcze lepszym. By rynek i demokracja – dwie najpotężniejsze instytucje współczesnego liberalizmu – przynosiły owoce, potrzebne jest jeszcze coś więcej, a mianowicie kultura z właściwym systemem wartości. O jakie wartości powinno nam zatem chodzić, aby gospodarcza przyszłość miała szansę spełniać nasze rozsądne oczekiwania?
Nie mają przeto racji ci, którzy sądzą, że na temat bardziej odległej przyszłości lepiej milczeć i co najwyżej zająć się doraźnymi działaniami – a to antykryzysowymi, gdy ten doskwiera, a to pobudzającymi dobrą koniunkturę, gdy ta ma miejsce. Bynajmniej. Gospodarka jest jak życie. Ma swoje wczoraj i dziś, ale ma też swoje jutro, pojutrze i jeszcze dalej. Ma swoją historię i swoją przyszłość, która bynajmniej nie jest nieodgadniona. I o tym warto rozmyślać i rozmawiać, pisać i czytać.
Przy tym wszystkim całą debatę ekonomiczną można by sprowadzić do kwestii unikania błędów w najprzeróżniejszych formach aktywności gospodarczej, w którą jesteśmy wszyscy nieustannie uwikłani. Wszyscy: biedni, średniacy i bogaci. Nie tylko przedsiębiorcy, menedżerowie i politycy, którzy decydują zarówno we własnym interesie, jak i za innych bądź w ich imieniu, lecz również pracownicy od dołu do góry drabiny stanowisk; nie tylko ci, którzy aktualnie są zatrudnieni, ale również ich dzieci, emeryci oraz bezrobotni, którzy pracy poszukują. Jak zatem na przyszłość unikać ekonomicznych błędów? Czy to w ogóle jest możliwe? Na pewno w jakiejś mierze tak, no bo przecież błędów nie robi tylko ten, który nic nie robi. Robiąc zatem dużo, róbmy błędów jak najmniej.
Nie wiem, czy jestem optymistą, czy pesymistą; jeśli to ma znaczenie, niech inni rozstrzygają. Wiem za to, że potęgą ludzkiej myśli i czynu rozwiązać można masę złożonych problemów ekonomicznych, których również w przyszłości nie zabraknie. Gdy przypisuje mi się to pierwsze – a zwłaszcza nadmiar optymizmu – odpowiadam, że to interlokutor jest pesymistą. Gdy ktoś zarzuca mi pesymizm, to on jest optymistą. Sam staram się być racjonalnym pragmatykiem. I tak traktuję ekonomię: ma być przede wszystkim racjonalna i praktyczna, co oznacza, że ma służyć dobrze pojętemu rozwojowi i postępowi. Trajektoria, którą wędrujemy, to przechodzenie od wzrostu produkcji, poprzez rozwój społeczno-gospodarczy, do postępu cywilizacyjnego.
Spróbujmy przeto do ogródka tej Największej ze Spraw dorzucić swój kamyczek. Oczywiście, robiąc to, musimy poczynić pewne założenia. Ze swej strony też tak robię i zakładam, choć wcale to nie jest pewne, że przyszłość świata toczyć będzie się pokojowo, że uda nam się uniknąć termojądrowej wojny totalnej, że uda się uniknąć katastrofalnego ocieplenia Ziemi, że nie zdziesiątkuje ludzkości żadna pandemia, że potrafimy uniknąć wielu innych zagrażających nam totalnych nieszczęść. A nade wszystko przyjmuję, że racjonalny pragmatyzm pozwoli nam ustrzec się wielkich głupstw i nie damy się zwieść nowym utopiom.
To tak na dobry początek. Dobry, bo choć czasy są tyleż ciekawe, co trudne, to możemy z tego bałaganu, w którym tkwimy, wyjść obronną ręką. Możemy spróbować powędrować w lepszą przyszłość.
◊◊◊
Ta książka to trzeci tom mego cyklu o świecie. Wpierw ukazał się Wędrujący świat2, wydany w dziesięciu różnych językach. Co cieszy, amerykańskie wydanie zatytułowane Truth, Errors, and Lies: Politics and Economics in a Volatile World3 zostało nominowane do nagrody Michaela Harringtona „za wybitną książkę, która pokazuje, jak nauka może być wykorzystana w walce o lepszy świat”. Bo o lepszy warto i trzeba walczyć. Książka rozpętała dyskusję o wielowątkowych sprawach szybko zmieniającego się świata, więc w oparciu o niektóre wygłoszone przy rozmaitych okazjach wykłady oraz niekończącą się publiczną debatę w sieci powstała część druga, zatytułowana Świat na wyciągnięcie myśli4. Ale ekonomia – może jeszcze bardziej niż inne nauki – ma ten urok, że każda odpowiedź rodzi natychmiast kolejne pytania. Zresztą przynosi je samo życie. Materia, którą zajmuje się ekonomia – szeroko rozumiane wzajemne stosunki, w jakie ludzie wchodzą w społecznym procesie gospodarowania – zmienia się nieustannie. Ekonomia musi za tymi zmianami podążać. Niestety, pozostaje w tyle. Zbyt często dzisiejsza polityka gospodarcza opiera się na wczorajszej myśli ekonomicznej, podczas gdy coraz częściej powinna być zorientowana na jutrzejsze wyzwania. I stąd właśnie ta książka: Dokąd zmierza świat. Ekonomia polityczna przyszłości.
Tak jak w przypadku poprzednich, tak i tej książce towarzyszy specjalny portal internetowy NAWIGATOR (www.wedrujacyswiat.pl; www.volatileworld.net). Jego najważniejsza część to dynamiczny aneks statystyczny, zawierający masę danych o współczesnym świecie – o polityce, społeczeństwach, gospodarce i środowisku naturalnym człowieka. Jest tam ponad 120 poglądowych map, wykresów i tabel, które periodycznie są aktualizowane. W ten sposób dane statystyczne, ilustrujące wiele zagadnień, zjawisk i procesów dyskutowanych we wszystkich trzech książkach, nie więdną, lecz pozostają świeże.
Przytaczam tam również szereg pozycji literatury – często wraz ze stosownymi linkami internetowymi – do której nie zaszkodzi zaglądać, jeśli ktoś pragnie poszerzyć horyzonty wiedzy i pogłębiać znajomość zagadnień poruszanych na tych kartach. Warto przeto sięgać do NAWIGATORA, bo wtedy łatwiej natrafić na przydatne informacje.
Powtórzę: Z NAWIGATOREM w ręku – a raczej pod palcem – trudno pobłądzić!
1 John Maynard Keynes, Economic Possibilities for our Grandchildren, w: John Maynard Keynes, Essays in Persuasion, W.W. Norton and Co, New York 1963, s. 358–373.
2 Grzegorz W. Kołodko, Wędrujący świat, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.
3 Grzegorz W. Kolodko, Truth, Errors, and Lies: Politics and Economics in a Volatile World, Columbia University Press, New York 2011 (paperback 2012). Wydanie rosyjskie, chińskie, arabskie i inne zob. http://www.tiger.edu.pl/kolodko/ksiazki.htm
4 Grzegorz W. Kołodko, Świat na wyciągnięcie myśli, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.ROZDZIAŁ I
EKONOMIA UCZCIWA, CZYLI CZYM JEST WSPÓŁCZESNA EKONOMIA, A CZYM BYĆ POWINNA
Ekonomia to piękna nauka. To ekonomiści mogą być paskudni, ale uczciwa ekonomia nie. Plasuję ją pomiędzy dwiema królowymi nauk: twardą, precyzyjną matematyką a miękką, wyabstrahowaną filozofią. Dobry ekonomista musi potrafić liczyć, ale powinien też umieć czuć. Dobra ekonomia musi szacować złożone nakłady i efekty szeroko pojętej działalności gospodarczej, aby ocenić jej efektywność, ale musi też uwzględniać system wartości jednostek i grup społecznych, aby zrozumieć, co jest dla nich korzystne. Krótko i ogólnie – dobra ekonomia musi mieć sens. Jakaż szkoda zatem, że często sensu nie ma. No, ale wtedy to już nie jest nauka. Czym wtedy jest?
Niejeden kwestionuje ekonomię jako naukę, sugerując, że należałoby mówić raczej o dyscyplinie. Dyscyplinie czegóż? Przecież nie sportu. A jeśli wiedzy, to czymże jest wiedza, jeśli nie zakumulowanym doświadczeniem z jednej strony i produktem naukowego dociekania z drugiej. Nauka wszakże to nie tyle sama wiedza, ile proces dodawania do zasobów już zaistniałej wiedzy – w tym przypadku o społecznych procesach gospodarowania – nowych segmentów. Nie ma nauki bez tworzenia wartości dodanej, czegoś nowego, czego wcześniej nie było, czego uprzednio nie wiedzieliśmy. Odnosi się to również do ekonomii.
Jeśli jakiś ekonomista nawet wie dużo – a niektórzy wiedzą – lecz sam nie wniósł nic oryginalnego i prawdziwego do istniejącego gmachu naszej wiedzy o produkcji, podziale i konsumpcji, o funkcjonowaniu rynków i gospodarstw domowych, o prawach rządzących rozwojem i zastojem gospodarek narodowych i całej globalnej gospodarki, to świeci li tylko światłem odbitym. Przelewanie z cudzego we własne to nie akt twórczy, lecz odtwórczy. Użyteczny, a jakże, ale nie wolno mylić takiej formy profesjonalnej aktywności z nauką. Może dlatego wolimy o kimś powiedzieć co najwyżej „pracownik naukowy”, a nie „uczony”. Jeden i drugi myśli, ale tylko ten drugi wymyśla, czy raczej, dostrzegając pewne prawidłowości zachodzące w zjawiskach i procesach ekonomicznych, rejestruje je, układa w wiązki praw oraz uogólnia, co od czego i w jaki sposób tak naprawdę zależy. Gdy zaś z uogólnień i wiązek praw potrafi wznieść gmach cały, rodzi się teoria.
Kiedyś ekonomistów szukano na uniwersytetach albo w towarzystwach naukowych. Dzisiaj dziennikarze, gdy chcą się dowiedzieć, dlaczego coś idzie tak, a nie inaczej, najczęściej telefonują do własnych kolegów po fachu albo do „ekonomistów” zatrudnionych jako analitycy rynków finansowych w bankach, by potem ich poglądy (nie mylić z wiedzą!) nagłaśniać jako prawdy objawione, choć jakże często są to zapatrywania nadmiernie uproszczone, jeśli nie wręcz prostackie, a tym samym z gruntu błędne. Notabene, właściwe wszelkim badaniom naukowym, a naukom społecznym w szczególności, umiłowanie prostoty, opierające się na czynionych założeniach, jest źródłem wielu fałszywych koncepcji. Proste, ale nieprawdziwe, bo nieadekwatne. Proste, lecz błędne, bo zdeformowane. Proste i fałszywe, bo częściowe.
Nadmierne upraszczanie jest pójściem na łatwiznę. Może być też przejawem tchórzostwa intelektualnego. Sprawy skomplikowane nie zostaną zrozumiane, jeśli się za nie porządnie nie weźmiemy. O ile zastanawiać musi, gdy jeden z czołowych publicystów ekonomicznych mówi o redaktorze naczelnym gazety, do której pisuje, że wielce uproszczone widzenie spraw zwalnia go z myślenia, o tyle podobne postawy w środowisku naukowym są nie do zaakceptowania.
Spór o prawdę w ekonomii jest szczególnie trudny ze względu na uwikłanie w sprzeczne interesy. Często bywa tak, że jaka jest „prawda”, zależy od tego, komu bądź czemu ma służyć. Uwikłany jest również w alternatywne ideologie i systemy wartości. „Prawda” zależeć zatem może od kulturowej lokalizacji wypowiadającego się podmiotu. Stąd właśnie biorą się przypadki uderzających różnic w ekonomicznych diagnozach; to, co jest gdzieś, na przykład w Pekinie, dla wszystkich oczywiste, jest trudno pojmowane w Waszyngtonie i na odwrót. Kulturowe usadowienie ma ogromne znaczenie i bywa poważnym obciążeniem.
Cóż się dziwić ekonomistom, skoro nawet w fizjologii i medycynie rezultaty badań warunkowane są kulturowym otoczeniem. Podczas trzydziestolecia 1966–95 przeprowadzono w Japonii, Chinach i na Tajwanie 47 studiów w zakresie skuteczności akupunktury. Za każdym razem okazywało się, że jest to dobra metoda leczenia. W tym samym okresie dokonano aż 94 klinicznych badań skuteczności tejże akupunktury w USA, Wielkiej Brytanii i Szwecji. Okazało się, że jedynie 56 procent zastosowań dawało dobre rezultaty5. Złośliwiec mógłby sarkastycznie powiedzieć, że na pewno Azjaci są lepsi, bo dokładniejsi także w tej branży, ale tak na serio przykład ten pokazuje, iż badacze, jeśli tylko bardzo chcą, potrafią znaleźć „naukowe” sposoby dowodzenia słuszności swoich apriorycznie zakładanych tez. Uważają – i „dowodzą” – że jest tak, jak wierzą, iż jest, mniej czy bardziej świadomie nie dostrzegając tego, co niewygodne w wykazywaniu „słuszności” ich subiektywnego punktu widzenia.
Z faktu, że jakiś sąd wydawał się być udowodniony, nie wynika zawsze i wszędzie, iż jest on prawdziwy. Obecnie coraz częściej okazuje się, że dotychczas uznane prawdy – od psychologii poprzez medycynę po ekologię – są… nieprawdziwe. W ekonomii jest tego jeszcze więcej i jedynie partykularne interesy oraz ideologiczne zacietrzewienie tłumią procesy szerszej weryfikacji i rewizji fałszywych poglądów. Proces przyznawania, że niektóre wcześniejsze „naukowe prawdy” okazują się nieprawdziwe, nie ma jeszcze nazwy, ale z pewnością dość szybko się wyłoni. Proponuję termin akuan, czyli nauka wspak.
I odwrotnie. Z faktu, że jakiś pogląd nie może być udowodniony, nie wynika jeszcze, że jest błędny. Często po prostu tego nie potrafimy. A jak już ktoś potrafi, to bywa, że przebijanie się z nowymi prawdami trwa długo; wpierw we własnym profesjonalnym gronie, potem wśród szerszej publiczności, tam gdzie jest to pożądane, a tak najczęściej bywa na gruncie nauk społecznych. Bezsprzecznie, w odniesieniu do ekonomii jest to dużo bardziej złożony syndrom niż w przypadku akupunktury, co bynajmniej nie zwalnia ekonomistów z obowiązku dźwigania wielkiej intelektualnej i moralnej odpowiedzialności za to, co mówią, piszą i robią.
To skądinąd ciekawe, że poglądy medialnych „ekonomistów” (może już bez cudzysłowu, bo najczęściej odebrali oni fachowe wykształcenie, niekiedy bardzo staranne, bywa, że w renomowanych uczelniach), rynkowych analityków brylujących codziennie w gazetach, telewizji i Internecie, udaje się narzucać znakomitej części opinii publicznej jako obiektywne, choć aż się prosi, aby zauważyć, iż głoszone są przez osoby interpretujące, co się w gospodarce dzieje, ze specyficznego punktu widzenia. Jest to perspektywa utrzymywanych przez reklamodawców mediów, a zwłaszcza banków – albo, szerzej, podmiotów lukratywnego pośrednictwa finansowego – jednego z głównych graczy na rynku – a ci mają przecież na uwadze własne interesy, a nie troskę o cudze sprawy. A każdy, kto ma swoje interesy, ma przeto i odpowiadający im punkt widzenia. Tak więc bankowi ekonomiści narzucają własny punkt widzenia – subiektywny, podporządkowany określonym grupowym interesom – jako interpretację zgodną z interesem ogólnospołecznym, choć często tak nie jest. Natomiast dobra ekonomia to taka, która służy postępowi oraz interesowi ogólnospołecznemu.
Zdarzają się takie lata, jak chociażby rok 2012, które sypią wielkimi aferami jak z rękawa. Nie cichnie jeszcze sprawa idących w setki miliardów dolarów (i wielu ludzkich istnień) manipulacji na rynku lekarstw, a już wybucha skandal z nieuczciwym sterowaniem wysokością stóp procentowych o sięgających bilionów dolarów konsekwencjach dla rynku depozytów i kredytów. Nie minął jeszcze swąd po ujawnieniu monopolistycznych praktyk pewnych firm internetowych, a już kolejny wielki bank godzi się na karę, kilkusetmilionową w dolarach, za przekręty w sferze transferów finansowych do kraju objętego międzynarodowymi sankcjami.
Tak jak nie wolno popadać w skrajność i każdego człowieka traktować jak potencjalnego przestępcy, ale lepiej uważać, zwłaszcza w miejscach, w których przewalają się tłumy, tak nie można rozmaitych rynkowych graczy traktować z nadmierną podejrzliwością. Ale też trzeba uważać, zwłaszcza tam gdzie przetaczają się duże pieniądze. Jeśli nawet w przeważającej mierze otacza nas uczciwość, to trzeba uważać, gdyż niestety nie dominuje powszechnie.
Z niektórych analityków czyni się opiniotwórczych guru, nadając medialnie ich poglądom znamiona rzetelności. I tak bywa. Ale jeśli tak bywa niekiedy, tym samym nie jest tak zawsze. Zdarza się, że z kręgów analityków bankowych wychodzą znakomite opracowania. Sam z takich korzystam i nierzadko swoje rozumowanie opieram na tego typu źródłach. By tak czynić, trzeba umieć odróżniać ziarno od plew, bo zdarza się i tak, że prezentowane analizy mają doprowadzić do z góry zamierzonej (albo zleconej) konkluzji. Stąd też płynące stamtąd dane traktować należy jako materiał źródłowy do samodzielnego wnioskowania, a prezentowane analizy i oceny poddawać surowej weryfikacji. By jednak w sądach się nie pomylić, trzeba – bagatela! – mieć dostęp do właściwych danych i umieć je poprawnie zinterpretować. To bynajmniej niełatwe, więc tym bardziej trzeba się miarkować i nie iść na zbyt duże skróty.
Warto zwrócić uwagę na rolę tej grupy analityków-ekonomistów oraz występujących w środkach masowego przekazu komentatorów wydarzeń gospodarczych. Współcześnie znajomość ekonomii wśród szerokiej publiczności kształtowana jest bardziej przez nich niż przez ekonomistów akademickich. Co gorsza, zdarza się, że to profesorowie powołują się na gazetowe wypowiedzi, choć lepiej by było, gdyby gazety częściej opierały się na opracowaniach uczonych ekonomistów. Niemniej bywają w gronie rynkowych analityków i publicystycznych komentatorów fachowcy zasługujący na uznanie. Znam niektórych, czasami się spotykamy, choćby przy okazji dorocznego zjazdu analityków skupionych w European Federation of Financial Analysts Societies. Z przeprowadzonych rozmów i dyskusji na temat uwarunkowań i sposobów przezwyciężania kryzysu finansowego można wynieść wrażenie, że i oni najczęściej nie zgadzają się z tym, co lansowane jest w mediach jako „zdanie ekonomistów”.
Wiele mówi się o społeczeństwach informacyjnych. Niektórzy posuwają się dalej i piszą o społeczeństwach medialnych, w których obraz świata nie bierze się z bezpośredniego jego postrzegania, lecz wyłania się z percepcji medialnego szumu. Teraz słychać o społeczeństwach spamu, czyli zaśmieconych (dez)informacjami. O co tu chodzi?
Otóż zbyt często się zdarza, że głoszone są poglądy tendencyjne, służące manipulowaniu opinią publiczną po to, aby podmioty gospodarcze – ludzie, przedsiębiorstwa, rządy – podejmowały decyzje korzystne niekoniecznie dla nich samych. Poglądy ekonomiczne można kupić na rynku, podobnie jak każdy inny towar, choć w sposób zawoalowany. Tendencyjne poglądy, fałszywe twierdzenia w niskonakładowych książkach mają niewielką wartość. Te same nieprawdy w wielkonakładowych gazetach oraz powszechnie oglądanych i słuchanych elektronicznych mediach mogą dla określonych grup interesu mieć wartość znaczącą. A za dużą wartość – jak to bywa na rynku – płaci się też dużo. Tak więc nader często dzieje się tak, że choć media w sprawach ekonomicznych powinny wyrażać opinię publiczną, w wielu wypadkach najzwyczajniej nią manipulują. Nie tylko z motywacji materialnych, lecz także z powodów ideologicznych i politycznych, ale to już inna sprawa.
No dobrze; umilmy sobie życie i uwierzmy przez chwilę, że każdy ekonomista z osobna i wszyscy razem są bezgranicznie uczciwi, rzetelni, prawdomówni i nieprzekupni, a więc żaden z nich nigdy nie głosi fałszywych poglądów na zlecenie, lecz jedynie takie, w słuszności których jest głęboko utwierdzony. To skąd się bierze, że – nader często – gdzie dwu ekonomistów, tam trzy poglądy? Z kilku przyczyn.
Zrozumiałe, że ekonomiczne wnioskowanie – zwłaszcza tworzenie rozmaitych modeli, których pojawia się tym więcej, im bardziej zaawansowana jest matematyka i komputerowe techniki obliczeniowe i im bardziej ekonomiści są nimi zafascynowani, co jest cechą naszych czasów – opiera się na założeniach. Ciągle coś zakładamy, co oddala nas od rzeczywistości, ale za to zbliża do fikcyjnego modelu. Im więcej założeń, tym dalej od realiów, a gdy teoretyczna odpowiedź w sposób oczywisty gryzie się z faktami, tym gorzej dla faktów.
Różnie z tym bywa. Oto na bezludnej wyspie wylądowało trzech rozbitków. Sami uczeni: chemik, fizyk i ekonomista. Już przymierali głodem, gdy nagle fala wyrzuciła puszkę konserw. Jest co zjeść, ale jak ją otworzyć? Chemik na to: „Cudem mam przy sobie trochę żrącej substancji, to posypię nią wieczko, proszek je przegryzie i jesteśmy w środku!”. Na to fizyk: „Coś ty, zatrułbyś tylko żarcie. Mam lepszy pomysł. Położę puszkę na palcu i będę nią tak szybko kręcił, że siła odśrodkowa wywali jej boki!”. Na to ekonomista rzecze: „Panowie, cóż za bzdurne, nierealistyczne propozycje! Załóżmy, że mamy nóż…”.
Otóż my, ekonomiści, lubimy i potrafimy zakładać. Nawet i to, że rynek jest idealnym samoregulatorem gospodarowania, czy też, że kapitalizm może funkcjonować bez periodycznych kryzysów. Niektórzy tak właśnie zakładają. Ja nie, bo wiem, że rynek ma swoje ułomności, a kryzysy będą pojawiały się od czasu do czasu również w przyszłości, gdyż są kapitalizmu cechą immanentną, niezbywalną6. Ile założeń by poczynić, nie ma rynku bez wad, nie ma kapitalizmu bez kryzysów. Ale nie jest to jego ostateczny koniec, jakiś kataklizmowy krach, chociaż i takie opinie można napotkać7. Czy zatem nic nie można zrobić? Tylko czekać, przyglądać się i próbować przetrwać? Bynajmniej; zrobić można wiele, poczynając od dobrej regulacji rynku czy zmniejszenia częstotliwości kryzysów, a gdy już nadejdą – bardziej sprawiedliwego rozłożenia skutków oraz redukowania kosztów ich przezwyciężania. Naturalnie, czyniąc uprzednio uzasadnione założenia…
To naturalne, że bez mała każdy lubi mieć rację. Ekonomiści to kochają. Ale mieć rację to nielekka sprawa, więc dla ułatwienia sobie życia czynią upraszczające założenia. To jedna droga, na skróty. Jest i druga, a mianowicie takie skomplikowanie modelu, by mało kogo interesował i by znalazło się jeszcze mniej takich, którzy cokolwiek z tego by zrozumieli. Komplikować zbytecznie też nie wolno. Ekonomia powinna być tak prosta, jak to możliwe, ale nie prostsza. Dobry ekonomista ma myśleć i badać w sposób złożony i modelowy, ale mówić i pisać powinien w sposób klarowny i zrozumiały. Dobra opowieść ekonomiczna to taka, która wpierw trudno przychodzi samemu autorowi, ale później łatwo jest zrozumieć ją jej adresatowi.
Dość powszechne jest ujmowanie ekonomii jako nauki o zasadach racjonalnego gospodarowania. Chcąc osiągnąć zamierzony efekt – na przykład mieć własne mieszkanie o pożądanym standardzie – dążymy do tego, minimalizując nakłady. Albo mając określone środki – powiedzmy wraz z rozsądnie zaciągniętym kredytem na pół miliona złotych – dążymy do maksymalizacji efektu w postaci jak najlepszego mieszkania.
Choć pewnie każdy z nas z chęcią przyzna, że postępuje racjonalnie, to pewnie też każdy, poproszony o podanie jakichś przykładów swego nieracjonalnego zachowania, nie będzie miał z tym trudności. No właśnie; pomyśl przez chwilę i podaj przykład swego ostatniego ewidentnie nieracjonalnego z ekonomicznego punktu widzenia zachowania… Widzisz, to wcale nietrudne. Dlaczego zatem to się nam zdarza?
Z wielu powodów, w tym również dlatego, że niekiedy kierujemy się bardziej emocjami niż rozumem. Decydują sympatie i antypatie, podziw i zawiść, przyjaźń i nienawiść, sentymenty rodzinne i patriotyczne, a bywa, że i reakcje stadne – raz to euforia, innym razem panika. Analitycy rynków finansowych do znudzenia wypisują pseudonaukowe interpretacje zmienności giełdowych notowań czy wahań kursów walutowych, podczas gdy za ich chwiejnością najczęściej – najczęściej, nie zawsze – stoją na pstrym koniu jeżdżące emocje. Jakże często, zanim nawet w Internecie ogłoszą swoje opinie, już fakty im zaprzeczają. Piszą, że kursy rosną, bo…, a one już spadają, ponieważ…
Sfery, gdzie rozum miesza się z uczuciem, badane są między innymi przez finanse behawioralne. Nierzadko przy okazji dochodzi do twórczego spotkania ekonomii z psychologią, a nawet ekonomii i fizyki, o matematyce nie wspominając. Bynajmniej nie należy tych intelektualnych i metodologicznych mariaży lekceważyć, choć jedyną obiektywną prawdą pozostaje, że kursy i notowania ze swej natury są zmienne. Ale przecież nietrudno się domyślić, że to właśnie na tej zmienności, opierając się tyleż na mądrości, co na szczęśliwym trafie, jedni wzbogacają się kosztem drugich. By tak było, do tej wirówki trzeba wciągnąć jak najwięcej graczy – od drobnych ciułaczy na emeryturze po wielkie emerytalne fundusze – by obracając cudzymi pieniędzmi, odwirować trochę śmietanki dla siebie. Notowania pod koniec dnia, tygodnia, miesiąca, roku mogą być takie same jak na ich początku, ale jedni mają więcej, a inni mniej. I o to właśnie chodzi.
Ale zostawmy na razie ekonomię uczuć i emocji na boku. Można by i o tym napisać fascynującą książkę. Zresztą niejedna już powstała; jeśli nie wprost o ekonomii uczuć, to o psychologicznym podłożu podejmowania skutkujących ekonomicznie decyzji, także błędnych8, czy też o przesłankach nader częstego mijania się z prawdą przez najrozmaitszych ekspertów9. Można by też napisać dzieło o ekonomii głupoty; tej przecież nie brakuje, a i w przyszłości również nie stanie się deficytowa. By było jej jak najmniej i by nie emocje decydowały o tym, co w gospodarowaniu czynimy, potrzebny jest rozsądek i potrzebna jest mądrość. Przyjmijmy zatem na moment, że emocje zostawiliśmy za płotem i w tym naszym gospodarstwie wszyscy są mądrzy, i załóżmy, że przynajmniej wiedzą, co jest dla nich korzystne: dla konkretnego człowieka, jego rodziny, gminy, regionu, kraju, dla całego pokolenia czy dla naszej cywilizacji. Chcemy być szczęśliwi. Dlatego jedni chcą czegoś mieć więcej (zwłaszcza pieniędzy, choć mądrość ludowa nie bez kozery głosi, że pieniądze szczęścia nie dają…), o czymś więcej wiedzieć, inni wolą gdzieś tam mieszkać albo kształcić się w określonym kierunku, by zdobyć upragnione (i, zrozumiałe, dobrze płatne) kwalifikacje. Ktoś pragnie mieć rodzinę 2+3, ktoś inny dąży do modelu 2+1 i pies. Każde takie pragnienie, aspiracja, priorytet poprzez system motywacji uruchamia określone działania w sferze ekonomicznej, a tym działaniom towarzyszą konkretne konsekwencje, częstokroć bardzo wymierne: zyskujemy, ale bywa, że tracimy.
I tak, dalej się uczymy albo już pracujemy (jeśli pracę znaleźliśmy…). Zostajemy w kraju albo wyjeżdżamy za granicę za lepszym chlebem. Zakładamy liczną rodzinę już teraz lub nadal żyjemy trochę chaotycznie (i romantycznie) „na kartę rowerową”. Bierzemy kredyt na mieszkanie we frankach szwajcarskich lub w złotych polskich, no bo dość już mamy zamieszkiwania z kochającymi nas rodzicami, którzy mają inne gusta i preferencje, a w rezultacie odmienne od naszych potrzeby i inny styl życia. Prowadząc interesy, kupujemy opcje walutowe albo decydujemy się na inny rodzaj ryzyka kursowego. Wydajemy i konsumujemy albo oszczędzamy i inwestujemy. Wchodzimy w spółkę z tym lub innym partnerem, albo robimy, co się da, by go z rynku wyeliminować. Lokujemy nasze oszczędności w banku lub na rynku kapitałowym, w akcjach albo obligacjach, w złotych lub w euro, w depozyty terminowe na trzy miesiące albo na trzy lata. Kupujemy książkę (wydrukowaną tradycyjnie, na papierze, czy e-booka?) albo oglądamy film (w kinie czy na DVD?). Wszystkie te i masa innych decyzji – a w skali świata są to każdego dnia miliardy rozmaitych postanowień i rozstrzygnięć – pociągają za sobą określone konsekwencje ekonomiczne. Często nieoczekiwane: miast polepszających, pogarszające nasze położenie materialne. A przecież zachowywaliśmy się racjonalnie, czyż nie?
Kto zatem jest racjonalny? Ty czy ja? Unia Europejska czy Stany Zjednoczone? Rosjanie czy Chińczycy? Obecne czy poprzednie pokolenie? A może dopiero przyszłemu to się uda? Czy ludzkość jest racjonalna, skoro ostatnia odsłona globalizacji ewidentnie temu zaprzecza poprzez rozległy kryzys targający światową gospodarką?
Otóż racjonalny jest ten, kto działa na własną korzyść, zważywszy na informacje. Jeśli zatem przyjmiemy, że jesteśmy przynajmniej na tyle inteligentni, iż wiemy, co jest dla nas korzystne (niestety, bywa, że nie wiemy), i nie podejmujemy działań o złych następstwach, to skąd tyle nieracjonalności? To wyjaśnia nam druga część definicji: zważywszy na informacje. Wszystkie decyzje oparte są na informacjach. Od ich jakości zależy, czy myśląc logicznie, wyprowadzamy poprawne wnioski i faktycznie decydujemy na korzyść swoją, a nie cudzą.
No właśnie; cudza korzyść. Tu tkwi problem. Bardzo często tym, którzy nam informacji dostarczają, zależy nie na naszej, lecz na ich (bądź ich zleceniodawców) korzyści. Czy „ich” oznacza bezpośredniego dostarczyciela informacji – takiego czy innego „ekonomistę” – czy też grupę specjalnych interesów za nim się kryjącą, to w tym momencie nie jest najważniejsze. Ważne jest, że kreowane są informacje (dezinformacje?), które – licząc się z tym, że podmioty gospodarcze dążące do racjonalności podejmują decyzje z przekonaniem, iż zaowocuje to dla nich korzystnie – mają spowodować zachowania sprzyjające cudzym interesom. Intencjonalnie ktoś w dobrej wierze działa na własną korzyść, a tu okazuje się, że postąpił koniec końców nieracjonalnie, bo postąpił na korzyść kogoś innego i na swój koszt.
Przykładem nieracjonalności na skalę społeczną – do tego stopnia, że niejednokrotnie ma to tragiczny finał – są amerykańskie regulacje w sprawie posiadania broni. Używając demagogicznego argumentu o prawie do obrony własnej albo jeszcze głupszego, że to nie karabiny strzelają, lecz ludzie, śmiercionośną broń wciąż można kupić prawie równie łatwo jak zabawki: co najwyżej trzeba poczekać kilka dni na jej odbiór. Prawo do własnej obrony, wpisane nawet jako jedna z poprawek do konstytucji USA, mogło mieć sens w czasach Dzikiego Zachodu, a nie w epoce, kiedy nad bezpieczeństwem obywateli czuwać musi prawo i jego publiczni, opłacani z podatków stróże. Bardziej przydałaby się inna poprawka do konstytucji, zakazująca dotowania partii przez producentów broni oraz jakiegokolwiek, także medialnego, lobbingu w tej materii.
Niestety, siła grup specjalnych interesów, związanych z produkcją i dystrybucją oraz serwisowaniem rozmaitych karabinów, rewolwerów, pistoletów, jest tak wielka, że nawet demokratyczny prezydent nie podniósł kwestii radykalnej zmiany ustawodawstwa regulującego tę materię w kampanii wyborczej 2012, nawet po serii zbrodniczych ekscesów, w których zginęły dziesiątki niewinnych ludzi. Do akcji szykują się następni, bo apel Baracka Obamy o dokonanie rachunku sumienia10, gdyż szaleńcze ataki zdarzają się co jakiś czas, bez mała regularnie, nie ograniczy zasadniczo tego, co można by zmniejszyć, zachowując się racjonalnie, a nie dając narzucać sobie czyichś partykularnych interesów jako dobra ogólnego. Miliony ludzi zachowują się „racjonalnie”, no i mają niby czym się bronić. Jak szacuje FBI, w USA w posiadaniu ludności – nie licząc armii, policji i innych służb – znajduje się ponad 200 milionów sztuk broni. Każdy, kto chce, ją ma. Tylko ciekawe, jak mają bronić się niewinni uczniowie w szkole, klienci w sklepie, widzowie w kinie czy wierni w świątyni? Mają chodzić z rewolwerami w olstrach, jak w westernach, czy może z karabinami maszynowymi, jak Rambo?
Po tragedii, która wydarzyła się pod koniec 2012 roku w Newtown, gdzie szaleniec zastrzelił dwadzieścioro dzieci w wieku 6–7 lat i sześcioro nauczycieli, arogancki szef American Rifle Association – lobbystycznej organizacji – opowiedział się przeciwko jakiejkolwiek kontroli, sugerując, że we wszystkich szkołach powinni funkcjonować uzbrojeni wartownicy! Jakiś biznesmen zaczął produkować kamizelki kuloodporne dla dzieci; pewnie będzie im w takim przyodziewku nie tylko bezpieczniej, lecz również bardziej twarzowo niż w szkolnych mundurkach. Inny głupiec stwierdził, że najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby każdy nosił broń przy sobie11. To już nie jest przejaw irracjonalności – z jednoznacznymi ekonomicznymi skutkami, bo handel bronią jest wielce lukratywny, a więc i nie brakuje zainteresowanym lobbies pieniędzy na korumpowanie opiniotwórczych mediów i obu wielkich amerykańskich partii – to dowód naiwności. Liczba zabójstw – dokonywanych głównie z użyciem broni palnej – jest w USA czterokrotnie większa niż w Wielkiej Brytanii i aż sześciokrotnie większa niż w Niemczech, a przecież Amerykanie ze swej natury nie mają wielokrotnie silniejszych instynktów morderczych niż Anglicy i Niemcy, czyż nie? Jedyna nadzieja w tym, że tanie produkty chińskie wyprą amerykańskie karabiny i rewolwery i wtedy szybko okaże się, iż należy wprowadzić zakaz posiadania broni, poza ściśle określonymi, uzasadnionymi wyjątkami. Może nawet z takim pomysłem wystąpią republikanie…
A czy można pomylić się tysiąc razy? Można, jeśli wnioskowanie opiera się nie na faktach, ale na ich medialnym pichceniu, które nadmiernie i jednostronnie nagłaśnia pewne wydarzenia, inne wyciszając bądź zupełnie ignorując, jako mało atrakcyjne. A skoro są mało atrakcyjne, to i reklamowych zleceń mass media otrzymują mniej. Sprzedaje się wobec tego dobrze ten informacyjny „towar”, którego niby oczekuje łaknący go, bezkrytyczny odbiorca; sprzedaje się sensacje poprzetykane reklamami. Nic więc dziwnego, że w odpowiedzi na pytanie o proporcje zgonów spowodowanych wypadkami i cukrzycą słyszymy, iż tych pierwszych jest 300-krotnie więcej, podczas gdy naprawdę jest ich czterokrotnie mniej12.
Aczkolwiek nie aż na taką skalę, tego typu pomyłki – stymulowane tendencyjną i nierzetelną narracją medialną – zdarzają się również w odniesieniu do zagadnień gospodarczych, gdzie bywają szczególnie kosztowne.
Obok inteligencji, czyli umiejętności wyciągania wniosków, decydują zatem informacje. To znaczy co? Otóż informacje w znaczeniu ekonomicznym to fakty i opisujące je dane oraz umiejętność ich poprawnej interpretacji. Trudno oczekiwać, aby masy podmiotów gospodarczych – tak firmy, jak i gospodarstwa domowe, zarówno producenci, jak i konsumenci – miały dostęp do wszystkich niezbędnych do wnioskowania danych. To absurd. Na to stać tylko potężne i bogate korporacje. Trudno oczekiwać, aby każdy miał stosowną wiedzę ekonomiczną niezbędną do poprawnej interpretacji obiektywnych danych statystycznych odzwierciedlających zjawiska i procesy gospodarcze. Na to stać tylko wielkie i posażne organizacje. I dlatego potrzebni są profesjonalni ekonomiści. Ale także dlatego trzeba na nich baczyć, gdyż niektórzy z nich zajmują się nie tyle poszukiwaniem autentycznej naukowej prawdy, ile skłanianiem rozsądnie myślących ludzi – od gospodyni domowej do prezesa koncernu, od ministra w rządzie do działacza organizacji społecznej – do decyzji, które kosztem podejmujących na pozór słuszną decyzję przysporzą korzyści komuś innemu. Trzeba uważać. Ale nade wszystko trzeba wiedzieć. I dlatego potrzebna jest dobra ekonomia. Ekonomia uczciwa.
A co to jest ekonomia uczciwa? Czy ekonomia – nauka przecież! – może być nieuczciwa? Otóż tak długo jak długo jest nauką, ekonomia, ze swej istoty polegającej na wyjaśnianiu obiektywnych prawidłowości rządzących społecznymi procesami gospodarowania, jest uczciwa. Szkopuł w tym, że nader często ekonomia nauką nie jest. Staje się ideologią, uwikłaną w polityczne emocje i doktrynerstwo. Bywa instrumentem walki politycznej o władzę i manipulacji ludźmi w trosce o czyjąś prywatę. Jest – ostatnio jakby częściej niż rzadziej – narzędziem skłaniania ludzi do działań koniec końców nieracjonalnych, a więc, paradoksalnie, jakby swoim własnym zaprzeczeniem. Jest modą, dającą się ponosić falom popularnych doktryn i lansowanych, niebezinteresownie przecież, pseudonaukowych poglądów. Jakże często myśl ekonomiczna płynie po falach mody, nośnych w danym czasie „szkół” albo po prostu dogmatów. Iluż ekonomistów, miast wiedzieć, wierzy w to, co głosi. Uczciwa ekonomia to nie sprawa wiary, lecz wiedzy.
Ale rzecz znowu się gmatwa, pojawia się bowiem fundamentalne pytanie: czemu mają służyć gospodarowanie i gospodarka? Czemu ma służyć gospodarcza aktywność człowieka i społeczeństwa? W tej sprawie istnieją rozbieżności; jeśli nie od zarania dziejów, to przynajmniej od czasu, gdy kilka tysięcy lat temu człowiek zadał sobie to pytanie po raz pierwszy. I znalazł dość łatwo satysfakcjonującą odpowiedź: gospodarowanie ma służyć zaspokajaniu potrzeb. Takie zdroworozsądkowe podejście można zauważyć, pytając o to samo oddalonego o tysiące kilometrów od intelektualnych centrów i o całe epoki od wysoko rozwiniętej gospodarki, nieumiejącego czytać chłopa, uprawiającego kawałek ziemi na płaskowyżu Andów albo wypasającego kozy na piaskach Sahelu. On wie, po co haruje i wytwarza coś dla siebie albo na wymianę z innymi na to, co jemu jest potrzebne. No, ale współczesna rozwinięta gospodarka ma się tak do tej najprostszej, jak superkomputer do motyki, a to dlatego, że wraz z nieustannie rosnącymi potrzebami – również tymi niepotrzebnymi – pojawiają się także sposoby ich zaspokajania.
Niepotrzebne potrzeby? Tak właśnie, bo to, czego ludzie pragną, zależy od tego, co rozumieją.
C.d w pełnej wersji
5 John Lehrer, The Truth Wears Off, „The New Yorker”, December 13th, 2010.
6 Nouriel Roubini i Stephen Mihm, Ekonomia kryzysu, Wolters Kluwer Polska, Warszawa 2011.
7 Richard A. Posner, A Failure of Capitalism: The Crisis of ‘08 and the Descent into Depression, Harvard University Press, Cambridge, Massachusetts, and London, England, 2009.
8 Daniel Kahneman, Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym, Media Rodzina, Poznań 2012.
9 David Freedman, Wrong: Why Experts Keep Failing Us – And How to Know When Not to Trust Them, Little, Brown and Company, New York-Boston-London 2010, oraz Kathryn Schultz, Being Wrong: Adventures in the Margin of Error, Ecco, New York 2010.
10 Prezydent Obama użył określeń soul searching oraz happening with too much regularity, mając na myśli „zbyt często”. Por. Obama: Shootings should prompt „soul-searching”, „USA Today”, August 6th, 2012.
11 Niejaki Mr. Prat z American Rifle Association powiedział: „Tam gdzie swobodne noszenie broni jest dozwolone, mamy mniej przypadków zabójstw”. Por. BBC News, Piers Morgan: Thousands petition for deportation (http://www.bbc.co.uk/news/entertainment-arts-20838729).
12 Paul Slovic, Baruch Fischhoff i Sarah Lichtenstein, Facts and Fears: Societal Perception of Risk, „Advances in Consumer Research”, Vol. 08, 1981.