- W empik go
Doktor Dolittle - ebook
Doktor Dolittle - ebook
Jan Dolittle to niezwykły doktor. Porzucił leczenie ludzi na rzecz leczenia zwierząt.
Nauczył się z nimi porozumiewać, dzięki czemu zyskał ich zaufanie i dozgonną miłość. W zwierzęcym świecie stał się tak sławny, że o pomoc poprosiły go nawet małpy z dalekiej Afryki.
Dobry doktor nie mógł zostawić stworzeń w kłopocie, dlatego wyruszył w podróż, podczas której spotkało go wiele, niekiedy niezbyt miłych, przygód…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5986-3 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektórzy z nas osiągający właśnie wiek średni odkrywają, że tęskno im do przeszłości co najmniej z jednego względu – ponieważ nie powstają obecnie książki dla dzieci porównywalne z tymi, które pisano trzydzieści lat temu. Celowo wyraziłem się „dla dzieci”, ponieważ szczególnie popularna jest w naszych czasach nowa psychologiczna szkoła pisania o dzieciach, traktująca je tak, jakby były małymi pigułkami albo jakby wylęgły się w jakiś specjalny naukowy sposób. Pisanie dla dzieci, ale nie o nich to bardzo trudne zadanie, co wie każdy, kto tego próbował. Jestem przekonany, że pisać dla dzieci może tylko człowiek mający w sobie wiele z dziecka – w swoich poglądach i w swej wrażliwości. Takie właśnie były autorki powieści The Little Duke i The Dove in the Eagle’s Nest oraz A Flat Iron for a Farthing i The Story of a Short Life¹. Taki też, nade wszystko, był autor Alicji w Krainie Czarów. Dorosłym wydaje się, że wystarczy przyjąć dziecięcy język i przemawiać w nim do bardzo wymagającej młodej publiczności. Nic bardziej mylnego. Wyobraźnia pisarza tworzącego dla dzieci musi być wyobraźnią dziecka, a przy tym zachowywać dojrzałą spójność. W ten sposób na przykład Biała Królowa z Alicji w Krainie Czarów została przedstawiona tak, jakby widziało ją dziecko, lecz zawsze pozostaje sobą we wszystkich zadziwiających przygodach. Wspaniały akcent, jakim jest Biały Królik zakładający białe rękawiczki i wiecznie się dokądś śpieszący, to znów wybitnie dziecięca wizja, ale już Biały Królik jako przewodnik i opiekun Alicji w jej perypetiach to wytwór dojrzałego warsztatu pisarskiego.
Geniusze rodzą się rzadko i nawet ktoś, kto bynajmniej nie wychwala bezkrytycznie przeszłości, przyzna bez wahania, że póki na scenie literackiej nie pojawił się Hugh Lofting, nie było na niej godnego spadkobiercy pani Yonge, pani Ewing i Lewisa Carrolla. Pamiętam wielką przyjemność, z jaką pół roku temu wziąłem do ręki pierwszą książkę o doktorze Dolittle w księgarni Hampshire w Smith College w Northampton. Wystarczyła mi jedna ilustracja autorstwa pana Loftinga. Rysunek, na który natrafiłem, po raz pierwszy otwierając tomik, przedstawiał małpy tworzące wiszący most nad przepaścią. Zajrzałem dalej i zobaczyłem księcia Bumpo czytającego baśnie. Potem przekartkowałem książkę i znalazłem obrazek ukazujący dom Jana Dolittle.
Ilustracje to jednak nie wszystko, choć większość pisarzy rysuje tak kiepsko, że jeśli któryś z nich okazuje się takim geniuszem kreski jak pan Lofting, to czuje się, że w jego pisarstwie też musi coś być. I jest. Nie można przeczytać pierwszego akapitu powieści, zaczynającego się od słów: „Pewnego razu, wiele lat temu”, i nie poczuć, że autor wierzy w swoją opowieść oraz spodziewa się, że my też w nią wierzymy. To najważniejsza rzecz u kogoś, kto opowiada historie. W trakcie czytania odkrywamy, że pisarz ma oko do właściwych szczegółów. Któryż dociekliwy umysł dziecka oprze się temu intrygującemu zdaniu zamieszczonemu na drugiej stronie powieści:
W stawie na tyłach ogrodu trzymał złote rybki, w spiżarni – króliki, w pianinie – białe myszki, w bieliźniarce – wiewiórkę, a w piwnicy – jeża.
A jeśli poczytamy jeszcze dalej, zauważymy, że doktor nie jest po prostu kołkiem, na którym można powiesić rozmaite ekscytujące przygody, ale że sam stanowi oryginalną, z życia wziętą postać. To bardzo życzliwy, hojny człowiek, a każdy, kto kiedykolwiek pisał opowieści, wie, że znacznie trudniej stworzyć uczynnego, szczodrego bohatera, który byłby interesujący, niż nieżyczliwego, skąpego gbura. A Dolittle jest interesujący. Chodzi nie tylko o jego urok osobisty, lecz także o jego mądrość, o to, że doktor wie, czego chce. Poznający go czytelnik, choćby młody, szybko odnosi wrażenie, że gdyby się znalazł w kłopocie, niekoniecznie natury medycznej, mógłby się z tym udać do Jana Dolittle i poprosić go o radę. Tytułowy bohater zdaje się wyciągać do nas dłoń ze stron książki i prowadzić czytelnika za rękę. Widzę go, jak maszeruje przez stulecia niczym pstrokaty flecista z Hameln, wiodąc za sobą tysiące urzeczonych dzieci. Postać doktora jest zatem droga czytelnikom, pełna życia i wiarygodna, a ponadto jej twórca tchnął takie samo życie we wszystkich pozostałych bohaterów powieści.
Nadanie osobowości zwierzętom tak, aby mówiły i zachowywały się jak ludzie, lecz pozostały sobą, to niezmiernie trudne zadanie. Lewis Carroll znakomicie poradził sobie z tym wyzwaniem, ale nie jestem pewien, czy po nim ktokolwiek zrobił to równie dobrze jak Hugh Lofting. Nawet takie arcydzieło jak O czym szumią wierzby nie wydaje się całkowicie przekonujące. Przyjaciele Jana Dolittle sprawiają wrażenie autentycznych, ponieważ twórca nigdy nie zmusza ich, by porzucili własne cechy. Na przykład Polinezja jest naturalna od pierwszej wzmianki aż do ostatniej strony. Naprawdę troszczy się o doktora, ale robi to po ptasiemu, a kiedy załatwi sprawę, zawsze dokądś odlatuje. Gdy pan Lofting z kolei wysnuwa zwierzęta z fantazji, nadaje im wiarygodny wizerunek, dzięki czemu stają się niezwykle przekonujące. Jest wprost niemożliwe, by ktoś czytający tę książkę nie uwierzył w istnienie ciągni-popchni. Opis tego zwierzęcia byłby wystarczająco wiarygodny bez ilustracji, ale rysunek Autora raz na zawsze rozwiewa wszelkie wątpliwości.
Bezspornie powieść ta jest dziełem geniusza i – jak to zawsze bywa z takimi dziełami – trudno analizować elementy składające się na ten geniusz. Znajdziemy w niej i poezję, i fantazję, i humor, odrobinę patosu, a nade wszystko liczne postacie, w których istnienie każdy po prostu musi uwierzyć, czy jest czteroletnim dzieckiem, czy dziewięćdziesięcioletnim staruszkiem, czy odnoszącym sukcesy czterdziestopięcioletnim bankierem. Nie wiem, jak pan Lofting tego dokonał; nie sądzę zresztą, żeby on sam wiedział. Stworzył pierwszą prawdziwą klasykę dziecięcą od czasów Alicji w Krainie Czarów.
Hugh WalpoleRozdział pierwszy Puddleby
Pewnego razu, wiele lat temu – kiedy nasi dziadkowie byli jeszcze mali – był sobie doktor, a nazywał się Dolittle: dr med. Jan Dolittle. Skrót „dr med.” oznacza, że był prawdziwym doktorem i wiedział naprawdę dużo.
Mieszkał w małym miasteczku, Puddleby nad rzeką Marsh. Wszyscy ludzie, starzy i młodzi, znali go dobrze z widzenia. Ilekroć szedł ulicą w swoim wysokim cylindrze, rozlegało się wokół: „O, idzie doktor! Łebski z niego człowiek”. Biegały za nim psy i dzieci, a wrony przesiadujące na wieży kościelnej krakały na jego widok i kiwały głowami.
Doktor mieszkał w małym domu na skraju miasteczka, za to jego ogród był bardzo duży, miał szeroki trawnik, kamienne ławeczki i zwieszającą się nad nimi wierzbę płaczącą. Domem zajmowała się siostra doktora, Sara Dolittle, ale o ogród doktor dbał osobiście.
Ogromnie lubił zwierzęta i miał sporo rozmaitych ulubieńców. W stawie na tyłach ogrodu trzymał złote rybki, w spiżarni – króliki, w pianinie – białe myszki, w bieliźniarce – wiewiórkę, a w piwnicy – jeża. Miał również krowę z cielęciem, starego okulałego konia – konisko skończyło już dwadzieścia pięć lat – oraz kury, gołębie, dwie owieczki i wiele innych zwierząt. Jego ulubieńcami byli jednak kaczka Dab-Dab, pies Jip, świnka Geb-Geb, papuga Polinezja i sowa Tu-Tu.
Siostra doktora zwykle narzekała na zwierzaki i mawiała, że bałaganią w domu. A pewnego dnia po poradę lekarską przyszła starsza pani z reumatyzmem i usiadła na jeżu, który przysnął na kanapie. Staruszka nigdy więcej nie zjawiła się już u doktora, tylko co sobota jeździła do innego lekarza – aż do oddalonej o piętnaście kilometrów Oxenthorpe.
Wówczas Sara Dolittle podeszła do brata i rzekła:
– Janie, jak możesz się spodziewać, że chorzy będą przychodzili do ciebie po poradę, skoro trzymasz w domu te wszystkie zwierzęta? Piękny mi doktor, u którego w pokoju przyjęć roi się od jeży i myszy! To już czwarta osoba, jaką odstraszyły te zwierzaki. Dziedzic Jenkins i pastor rozpowiadają, że nigdy więcej nie zbliżą się do twojego domu, choćby byli nie wiedzieć jak chorzy. Biedniejemy z każdym dniem. Jeżeli tak dalej pójdzie, nikt z szacownych ludzi nie będzie się chciał u ciebie leczyć.
– Ale ja wolę zwierzęta od „szacownych ludzi” – odparł doktor.
– Jesteś niedorzeczny – skwitowała jego siostra i wyszła z pokoju.
Tak więc w miarę upływu czasu doktor miał coraz więcej zwierząt, a coraz mniej pacjentów. Aż w końcu nikt już nie chciał do niego przychodzić, jeśli nie liczyć karmiciela kotów, który nie miał nic przeciwko zwierzętom. Ale karmiciel kotów nie był bogaty i chorował tylko raz w roku – przed Bożym Narodzeniem, kiedy to dawał lekarzowi sześciopensówkę za buteleczkę lekarstwa.
Sześć pensów nie wystarczało, by żyć z tego przez rok, nawet w tamtych dawnych, odległych czasach. I gdyby doktor nie miał pieniędzy odłożonych w skarbonce, nie wiadomo, co by z nim było.
Poza tym wciąż przybywało mu czworonożnych i pierzastych domowników, a wykarmienie ich oczywiście dużo kosztowało. Oszczędności doktora topniały coraz bardziej.
Sprzedał zatem pianino i pozwolił, by myszki przeprowadziły się do szuflady w biurku. Jednak pieniądze, jakie dostał za instrument, również zaczęły się rozchodzić, toteż sprzedał brązowy garnitur, który do tej pory zwykle nosił w niedzielę, a potem dalej biedniał i biedniał.
I teraz, gdy szedł ulicą w wysokim cylindrze, ludzie mówili do siebie: „O, idzie Jan Dolittle, doktor! Kiedyś był najbardziej znanym lekarzem w naszym hrabstwie, a dziś, patrzcie tylko! Nie ma grosza przy duszy, w jego skarpetkach świecą dziury!”.
Lecz psy, koty i dzieci nadal biegały za nim po miasteczku – tak samo jak dawniej, kiedy był bogaty.