Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Doktór Piotr - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Doktór Piotr - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 175 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W po­ko­ju pana Do­mi­ni­ka Ce­dzy­ny ciem­no i ci­cho, choć sta­ry je­go­mość nie śpi. Oparł­szy się ple­ca­mi o po­dusz­ki, wpół­le­żąc na łóż­ku, za­to­pio­ny jest w dzi­wacz­nych my­ślach, do nie­by­wa­łe­go ogro­mu pod­nie­sio­nych przez ci­szę noc­ną. A noc jest ci­cha śmier­tel­nie. Świa­tło księ­ży­co­we, prze­strze­liw­szy gru­bą war­stwę szro­nu, co za­bie­lił szy­by niby wap­no, stoi na po­wierzch­niach sta­rych gra­tów, dwu ścian, czę­ści su­fi­tu i pod­ło­gi, bez ru­chu, jak­by z zim­na skost­nia­ło, ta­kie samo za­pew­ne, ja­kie oświe­tlać musi tej nocy kło­dy gni­ją­ce na dnie wód przy­wa­lo­nych lo­dem. W szpa­rze sze­ro­kie­go za­piec­ka od­zy­wa się cza­sa­mi świerszcz, w ką­cie po­ko­ju ko­ła­ce głu­cho sta­ry ze­gar szaf­ko­wy, ostat­ni za­by­tek świet­no­ści mi­nio­nej. Śpiew świersz­cza i tępy szczęk wa­ha­dła spra­wia­ją panu Do­mi­ni­ko­wi nie­ja­ką, trud­ną do okre­śle­nia, ulgę. Gdy­by nie te dwa li­to­ści­we szme­ry, roz­szar­pa­ły­by mu chy­ba ser­ce tłok i bu­rza uczuć i ode­bra­ła ro­zum na­wał­ni­ca po­nu­rych my­śli. Gdy z mrocz­nych ką­tów izby wy­chy­lać się po­czną zmo­ry bo­jaź­ni, gdy w ser­cu ża­rzyć się po­czy­na żal bez­sil­ny i łzy okrut­ne­go bólu palą po­wie­ki – świerszcz szep­ce gło­śniej, zu­peł­nie jak gdy­by wy­raź­ny­mi sło­wa­mi, sy­la­ba za sy­la­bą, mó­wił:

„Wzy­waj Go w dzień utra­pie­nia, a wy­rwie Cię i czcić Go bę­dziesz”.

To dziw­ne zda­nie, ta rada czy mo­dli­twa uta­jo­na w szme­rze ro­bacz­ka nocy, jest je­dy­nym i ostat­nim punk­tem pod­par­cia dla wy­trą­co­nych ze zwy­czaj­nej ko­lei my­śli sa­mot­ni­ka.

Kil­ka­krot­nie za­pa­lał świe­cę sa­dząc, że go świa­tło uspo­koi. Da­rem­nie. Sko­ro za­tlił za­pał­kę, rzu­cał mu się w oczy list syna i przy­po­mi­nał, ja­kie i gdzie ta męka ma źró­dło. Te­raz ogar­nę­ła go chęć zaj­rze­nia raz jesz­cze nie­szczę­ściu w same śle­pie, dźwi­gnę­ła z nie­mo­cy du­cha bied­na od­wa­ga smut­nych aż do śmier­ci: za­pu­ścić son­dę w głąb rany, do cna ją wy­ma­cać, prze­ko­nać się na­ocz­nie i nie­omyl­nie, że jest nie­wy­le­czal­ną – no, i niech tam wszyst­ko ja­sne pio­ru­ny spa­lą!

Na­ło­żył oku­la­ry, od­su­nął list za pło­mień i po­wo­li, pół­gło­sem czy­tać za­czął:

„Mój dro­gi Oj­cze!

Ze wszyst­kich mo­ich zło­tych ma­rzeń dia­beł so­bie fi­dy­bus skrę­cił i za­pa­lił cy­ga­ro. Cheł­pi­łem się nie­gdyś z mo­ich zdol­no­ści do ma­te­ma­ty­ki, oczy mi na wierzch wy­ła­zi­ły z py­chy, gdy ko­leż­ko­wie kpin­ko­wa­li, że ja już w ło­nie mat­ki, w ran­dze sze­ścio­mie­sięcz­ne­go em­brio­na, ocze­ku­jąc chwi­li wy­do­sta­nia się na ten pa­dół ra­chun­ku róż­nicz­ko­we­go, roz­wią­zy­wa­łem z nu­dów al­ge­bra­icz­ne za­da­nie o goń­cach. Te­raz prze­kli­nam i te niby zdol­no­ści, i te głu­pie ra­chun­ki. Gdy­bym był pa­sał kro­wy na wy­go­nie albo i same wie­prz­ki…

Ale co to po­mo­że w ba­weł­nę ob­wi­jać! Awan­tu­ra ma taki de­seń: mniej wię­cej przed trze­ma ty­go­dnia­mi pro­si mnie do sie­bie pro­fe­sor i daje do czy­ta­nia list nie­ja­kie­go Jo­na­ta­na Mund­sleya, che­mi­ka, by­łe­go pro­fe­so­ra w jed­nym z uni­wer­sy­te­tów an­giel­skich. Ten pan po­rzu­ciw­szy ka­te­drę, urzą­dził so­bie la­bo­ra­to­rium pry­wat­ne i pro­si na­sze­go sta­re­go o wska­za­nie mu naj­zdol­niej­sze­go spo­mię­dzy asy­sten­tów na­szej po­li­tech­ni­ki, chce bo­wiem ta­kie­mu fa­ce­to­wi po­wie­rzyć kie­row­nic­two owej budy. Obie­cu­je pła­cić dwie­ście fran­ków mie­sięcz­nie, dać miesz­ka­nie, wszel­kie ma­te­ria­ły, ja­kich che­micz­na du­sza za pra­gnie, opał i inne przy­jem­no­ści – no, i pra­wie zu­peł­ną swo­bo­dę w pra­cy. Gdym list prze­sy­la­bi­zo­wał… pro­fe­sor ode­brał go z rąk mo­ich, zło­żył sta­ran­nie, scho­wał do szu­fla­dy, skrzy­wił się swo­im zwy­cza­jem i po­daw­szy mi fleg­ma­tycz­nie koń­czy­nę usiadł przy biur­ku i we­tknął nos w pa­pie­ry. Pa­trzy­łem z po­dzi­wie­niem na jego łysy cze­rep, gdy ten sta­ry nie­doj­da mruk­nął:

– Tam już na­pi­sa­łem… Na­le­ży wziąć cie­płe spodnie i weł­nia­ne skar­pet­ki. Wia­do­ma rzecz… mgły.. Mia­sto Hull nad mo­rzom. Je­że­li brak panu pie­nię­dzy, mogę po­ży­czyć trzy­sta fran­ków bez pro­cen­tu na trzy mie­sią­ce. Tak… Tyl­ko na trzy mie­sią­ce.

Zro­bi­ło mi się ha­nieb­nie głu­pio. Aza­liż ja – my­śla­łem–wziąw­szy na się po­stać naj­zdol­niej­sze­go mię­dzy che­mi­ki, po­ja­dę w weł­nia­nych skar­pet­kach nad mo­rze aż do mia­sta Hull? Cze­mu nie kogo in­ne­go spo­ty­ka ta­kie za­szczyt­ne wy­róż­nie­nie, taki los szczę­śli­wy” Bo to los! W pra­cow­ni Mund­sleya, bez tro­ski o ju­trzej­szy obiad i dzi­siej­sze przy­szczyp­ki u bu­tów, moż­na pra­co­wać nie tyl­ko nad zdo­by­ciem no­wych win­do­mo­ści, ale i za­spo­ka­jać hi­po­te­zy wy­dłu­ba­ne ze swe­go wła­sne­go mó­zgu.

Ta che­mia ma swo­je psie fi­gle… Sko­ro czło­wiek raz w to bło­to wle­zie, je­że­li jesz­cze po­wą­cha spraw nie zba­da­nych a wiecz­nie nę­cą­cych, po­ry­wa go taka prze­cież szew­ska pa­sja od­naj­dy­wa­nia no­wych »prą­dzeń«, że go­tów i o weł­nia­nych skar­pet­kach mniej do­kład­nie pa­mię­tać. A zresz­tą, mój Tat­ku, zo­ba­czyć An­glię, jej praw­dzi­wie wiel­ki prze­mysł, te cuda cy­wi­li­za­cji, te ko­lo­sal­ne sko­ki ludz­kie­go ge­niu­szu! Za­bra­łem się i wy­sze­dłem. Po­sie­dzia­łem na Stap­fer­we­go, a stam­tąd, gna­ny nie­po­ko­je­ni, ru­szy­łem na mia­sto. Za­miast wszak­że zwo­łać pu­bli­kę do Krop­fa, gdzie tra­dy­cja su­ro­wo na­ka­zu­je ob­le­wać wy­jąt­ko­we zda­rze­nia, pu­ści­łem się nad je­zio­ro. Nie pa­mię­tam, kie­dy zna­la­złem się na dro­dze pro­wa­dzą­cej do West­mün­ster. Ciem­na mgła ką­pa­ła się we wzbu­rzo­nych fa­lach: rude, ob­dar­te, po­szczer­bio­ne zbo­cza i upła­zy gór wy­nu­rza­ły się z niej kie­dy nie­kie­dy niby fan­ta­stycz­ne wy­spy; ża­ło­śnie kra­ka­ły mewy szy­bu­jąc nad samą wodą.

A więc jadę – my­śla­łem – do zie­mi An­giel­czy­ków ziem­no­wod­nych, jadę nad mo­rze, nad da­le­kie i nie­zna­ne mo­rze… Nada­rem­nie tak dłu­go łu­dzi­łem się na­dzie­ją, że po­ja­dę w inne stro­ny, że po ośmiu la­tach inny zo­ba­czę kra­jo­braz. Nada­rem­nie w cią­gu ostat­nich trzech lat wy­sła­łem tyle strze­li­ście re­ko­men­do­wa­nych afek­tów do Lo­dzi, Zgie­rza i tym po­dob­nych Pa­bia­nic, upra­sza­jąc o po­sa­dę z pła­cą czter­dzie­ści, trzy­dzie­ści – niech tam zresz­tą wszy­scy dia­bli! – dwa­dzie­ścia pięć ru­bli mie­sięcz­nie. Na próż­no wy­no­si­łem pod nie­bio­sa moje ta­len­ty che­micz­ne, cy­to­wa­łem moje pa­ten­ty, obie­cy­wa­łem wy­na­leźć nowe środ­ki dru­ko­wa­nia per­ka­li­ków. Skom­pro­mi­to­wa­łem się tyl­ko w oczach wła­snych i świę­tej na­uki. Tam Żyd­ko­wie i Niem­czy­ko­wie wszyst­ko już wy­na­leź­li, za­tka­li wszyst­kie miej­sca i po­py­cha­ją wiel­ki prze­mysł. Roz­wia­ły się ma­rze­nia o tym, że Cię, mój Sta­rusz­ku, mit Pom­pe und Pa­ra­de za­bio­rę do sie­bie, że po­spra­wia­my so­bie nowe przy­odziew­ki (sa­mych bu­tów ko­zło­wych z cho­le­wa­mi po dwie pary na chło­pa), że na­zno­si­my ty­tu­niu, cu­kru, her­ba­ty, kieł­bas – li­cho wie zresz­tą cze­go, że się bę­dzie­my wie­czo­ra­mi jak ostat­nie szew­cy zgry­wać w do­mi­no i świę­tej pa­mię­ci Ko­zi­ków wspo­mi­nać…

Ko­zi­ków!… Czy też Oj­ciec pa­mię­ta ten wy­dmuch piasz­czy­sty za na­szym ogro­dem, ob­ro­śnię­ty krzy­wy­mi so­sna­mi i ni­ską, szorst­ką tra­wą? Sam nie wiem, cze­mu tak lu­bię my­śleć o tej dziu­rze.

Pa­mię­tam raz… Po dłu­gich i tę­gich mro­zach, po cięż­kiej zi­mie, na­stał pierw­szy dzień cie­pły, pra­wie upal­ny. Był to je­den z pierw­szych dni mar­ca. Oko­ło po­łu­dnia ob­na­żył się nie­spo­dzie­wa­nie ze śnie­gu szczyt owe­go wzgó­rza, wy­lazł ze sko­ru­py i za­czer­niał nad bia­łym wid­no­krę­giem jak garb po­twor­ny. Sta­łem wte­dy w oknie i wy­da­wa­łem lek­cję ko­re­pe­ty­to­ro­wi – pa­mię­ta go Tat­ko? Ku­dła­te­mu Ka­wi­cy. Coś mię kol­nę­ło. Nie wiem, ja­kim spo­so­bem wy­krę­ci­łem się z lek­cji, wy­pa­dłem na dwór, zwo­ła­łem psy fol­warcz­ne i »co koń sko­czy« przez za­go­ny, przez pa­stwi­sko, bez czap­ki!… Do dziś dnia mam w ser­cu tę chwi­lę, te uczu­cia, jak­by to było wczo­raj. Po igłach, ga­łę­ziach, po ko­rze od­ziem­ków so­sno­wych spły­wa­ły ogrom­ne, brud­ne kro­ple, cięż­ko ka­pa­ły na za­spy i dziu­ra­wi­ły je na wskróś, każ­dy skost­nia­ły ba­dyl, każ­dy pniak, ka­mień, każ­de drze­wo, każ­dy przed­miot wcią­gał w sie­bie, po­ły­kał wszyst­ki­mi po­ra­mi pro­mie­nie słoń­ca i sta­wał się w mgnie­niu oka ogni­skiem cie­pła. Do­ko­ła drzew, krza­ków, su­chych ło­dyg chwa­stu, do­oko­ła ka­mie­ni i koł­ków drą­ży­ły się w oczach ogrom­ne jamy i uka­zy­wał w nich ja­sny, wiot­ki pia­sek. Każ­de jego zia­ren­ko, na­sy­co­ne cie­płem, zda­wa­ło się ża­rzyć i pło­nąć, sze­rzy­ło na zmar­z­nię­tych to­wa­rzy­szów ra­do­sny ogień. Ziarn­ka pia­sku pa­rzy­ły śnieg ze spodu, drze­wa i krza­ki chlu­sta­ły nań cie­pły­mi kro­pla­mi, przy­ko­py i za­go­ny zda­wa­ły się dźwi­gać zdła­wio­ne grzbie­ty. Z da­le­kich pól szedł gę­sty opar niby dym cie­pły, ma­gał się i prze­wa­lał nad rów­ni­na­mi, a trząsł i po­ły­ski­wał nad wzgó­rzem.

Sta­do wró­bli wy­grze­wa­ło się na ga­łę­ziach su­chej wierz­by i ćwier­ka­ło jak na trwo­gę. Roz­pusz­czo­ne jak u in­dy­ków ich skrzy­dła strze­py­wa­ły z ga­łą­zek lód i osię­dzie­li­znę, dzio­by kuły nie­cier­pli­wie w próch­no ob­wie­szo­ne so­pla­mi. Zda­wa­ło mi się wte­dy, że całe to stad­ko śpie­wa jed­ną pieśń dziw­ną i nig­dy nie sły­sza­ną, przej­mu­ją­cą do szpi­ku ko­ści. I po­pły­nę­ły na­resz­cie pierw­sze wody wio­sen­ne, buj­ne, na­głe, gwał­tow­ne, jak łzy nie­spo­dzie­wa­ne­go szczę­ścia. Są­czy­ły się bruz­da­mi, żło­bi­ły so­bie głę­bo­kie ło­ży­ska w po­si­nia­łych ko­le­jach wy­rznię­tych przez sa­ni­ce, lały się po wierz­chu śnie­go­wej sko­ru­py, z ci­cha, ra­do­śnie szem­rząc. W na­szym stru­mie­niu woda wez­bra­ła, po­wsta­wa­ły wiry hu­czą­ce, od­sła­nia­ły się brze­gi i spły­wa­ła po nich, jak ropa, żół­ta, rzad­ka, roz­mo­czo­na gli­na. Pnie brzóz nad­wod­nych za­nu­rza­ły się w rze­kę i ssa­ły ko­rze­nia­mi tę wodę żywą…

Wpa­dłem w szał: spusz­cza­łem stru­my­ki, uła­twia­łem spa­dek wo­do­spa­dom, ko­pa­łem ka­na­ły, sta­wia­łem tamy… Cie­szy­łem się, w głę­bi ser­ca, że skost­nia­łym ba­dy­lom cie­pło, że już ża­den wró­bel nie zmar­z­nie, i wy­cią­ga­łem po raz pierw­szy w ży­ciu dzie­cię­ce ra­mio­na do tej wiel­kiej nie­wia­do­mej…

Czyż też to miej­sce jest tam jesz­cze? Py­ta­nie god­ne gło­wy i pió­ra dok­to­ra Pio­tra Ce­dzy­ny. – Nie­praw­daż? Ach tak!… Czło­wiek, któ­re­mu odej­mą strza­ska­ną rękę, czu­je cią­gły ból w próż­ni rów­na­ją­cej się dłu­go­ści ręki. Czę­sto bu­dzę się po twar­dym śnie z tym nie­uję­tym bó­lem w próż­ni. Oto przyj­dzie nowa wio­sna… Zo­ba­czę ją w mgłach przy­dy­mio­nych sa­dzą fa­brycz­ną – a za­rów­no tam, jak tu­taj będę niósł w so­bie kły upio­ra, głę­bo­ko za­pusz­czo­ne w du­szę… I tak za­wsze, bez koń­ca.

Za­po­mnia­łem, o czym wła­ści­wie chcia­łem Ci pi­sać, mój Sta­ry, mój Dro­gi Sta­ry… Je­stem sam na świe­cie i Cie­bie mam tyl­ko jak dru­gą po­ło­wę sie­bie, jak od­dar­tą i nie­zmier­nie da­le­ko uwię­zio­ną po­ło­wę du­szy. Nie gnie­waj się, że pi­szę rze­czy nie­cie­ka­we – pi­szę jak­by do sie­bie… Gdym tedy stał nad brze­giem je­zio­ra, było mi strasz­nie pod­le. Wiel­kie prze­zro­czy­ste, ja­sno­zie­lo­ne fale bie­gły z ja­kie­goś nie­zna­ne­go miej­sca scho­wa­ne­go we mgle, trze­pa­ły się u brze­gu, pę­ka­ły roz­pła­ta­ne przez ostrza ka­mie­ni, a każ­da ze­śli­zgu­jąc się w głę­bi­nę, zda­ło się wzdy­cha­ła: »Je­steś jak mrów­ka wy­cho­wa­na w le­sie, gdy ją na śro­dek sta­wu wiatr za­nie­sie…”

Pan Do­mi­nik od­rzu­ca list ze zło­ścią i pod­parł­szy bro­dę pię­ścia­mi sie­dzi na­sro­żo­ny jak ka­nia. Nie mę­czą go już te­raz fan­ta­stycz­ne, bez­przed­mio­to­we ro­je­nia, ale za to sku­pia­ją się i ko­ja­rzą lo­gicz­ne, nie mniej prze­to bo­le­sne my­śli. Cze­mu taki ko­niec wzię­ło ży­cie? Gdzie przy­czy­na tych wszyst­kich wy­pad­ków? Dla­cze­go je­dy­ny syn nic słu­cha ani próśb, ani za­klęć, ani przed­sta­wień, ani roz­ka­zów i za­miast się unie­win­niać, pi­sze rze­czy sen­ty­men­tal­ne i nie­zro­zu­mia­łe? Dla­cze­go nie po­wra­ca? Gdy­by się tyl­ko zja­wił, przy pro­tek­cji, po­de­ptaw­szy nie­co, zna­la­zło­by się dla nie­go do­sko­na­łe miej­sce, po­saż­ną pan­nę… Dla­cze­go?

To rzecz ja­sna. Czło­wiek nie może żyć i pra­co­wać – od­po­wia­da so­bie pan Ce­dzy­na – je­śli ktoś nie żył przed nim i nie pra­co­wał dla nie­go. Ten ktoś – któż to jest? – Oj­ciec. Przez uro­dze­nie oj­ciec nie daje jesz­cze sy­no­wi ży­cia – daje tyl­ko obiet­ni­cę ży­cia, wy­cho­wa­nie po­czy­na je, a dzie­dzic­two do­pie­ro za­pew­nia i uzu­peł­nia. Tu jest źró­dło ko­niecz­no­ści dzie­dzi­cze­nia w ro­dzie ludz­kim. Ono jest wę­złem, co spa­ja po­ko­le­nia umie­ra­ją­ce z ro­dzą­cy­mi się, wy­pły­wa z tego, co jest nie­zbęd­ne we wzglę­dzie po­trze­by cia­ła, two­rzy i uwiecz­nia ro­dzi­nę. Ro­dzi­na bez dzie­dzic­twa jest sto­sun­kiem nie­do­rzecz­nym, bo­le­snym, jest mę­czar­nią na­rzu­co­ną czło­wie­ko­wi przez Opatrz­ność… Taką klą­twę my na so­bie dźwi­ga­my z Pio­tru­siem! Dzie­ciń­stwo do­pie­ro jest zna­mie­niem czło­wie­czeń­stwa; przez nie, ra­zem z owo­ca­mi pra­cy, po­zo­sta­wia sy­no­wi oj­ciec owoc swych wra­żeń, po­jęć, roz­wa­gi, od­kryć i do­my­słów, wszyst­kie­go, sło­wem, co mógł na­być dłu­go­let­nim do­świad­cze­niem. Syn od punk­tu, w któ­rym się oj­ciec za­trzy­mał, po­stę­pu­je i się­ga da­lej na dro­dze bo­gac­twa oraz in­te­li­gen­cji – a tym po­rząd­kiem pra­ca prze­cho­dzi z rąk do rąk, gro­ma­dzi się, roz­wi­ja, opie­ra jed­na na dru­giej i for­mu­je pie­de­stał, na któ­rym wzno­si się co­raz wy­żej… cy­wi­li­za­cja. W ro­sną­cym po­stę­pie spo­łe­czeń­stwa, je­że­li kto raz utra­ci wą­tek, już go nie­po­dob­na po­chwy­cić – i je­że­li oj­ciec był nie­do­łęż­nym w pra­cy, syn cier­pi za winy nie po­peł­nio­ne, a nie­szczę­ście z krwią się prze­ka­zu­je. Dzie­dzic­two trzy­ma dzie­ci w ob­rę­bie pro­gów do­mo­wych i za­spo­ka­ja ostat­nią i dla­te­go może tak wiel­ką i gwał­tow­ną na­mięt­ność sta­ro­ści, na­mięt­ność ob­co­wa­nia z po­tom­ka­mi…

– Ja to wszyst­ko stra­ci­łem – szep­ce pan Do­mi­nik ści­ska­jąc so­bie skro­nie – i stra­ci­łem na za­wsze! Głos sta­ro­ści woła na mnie o du­cha i krew, a ja je­stem jak rzeź­biarz, od któ­re­go żą­da­ją w ter­mi­nie skoń­czo­ne­go po­są­gu, pod­czas gdy on, prócz ide­al­ne­go w du­szy ob­ra­zu, nie ma ani gar­ści gli­ny. Osiem­na­sto­let­nie­go wy­rost­ka pu­ści­łem bez gro­sza, sa­mo­pas za gra­ni­cę… cóż dziw­ne­go, że wy­rósł na ob­ce­go mym wy­obra­że­niom, na no­wo­żyt­ne­go czło­wie­ka? Czym­że ja go przy­cią­gnę? Mi­ło­ścią, śmier­tel­ną tę­sk­no­tą?… Co nas łą­czy? Na­zwi­sko chy­ba, któ­re on po no­wo­mod­ne­mu lek­ce­wa­ży so­bie. To no­wo­cze­sny czło­wiek: uczy­ni z sobą, co chce i jak chce.

Za mo­ich cza­sów syn był w ręku ojca, słu­chał go i czcił, nie miał pra­wa opu­ścić pod groź­bą su­ro­we­go wy­ro­ku na­szych lu­dzi, nie za­smu­cił ojca, bo wi­sia­ło nad nim twar­de i moc­ne, nie­pi­sa­ne pra­wo. Te­raz ono roz­wią­za­ne leży, od­kąd znik­nął nasz oby­czaj szla­chec­ki. Sy­no­wie nasi ode­szli w świat… Szu­ka­ją no­wej praw­dy. Śpie­szą po twar­dym go­ściń­cu, w skwa­rze i znu­że­niu – zda­je im się bo­wiem, że na naj­bliż­szym wzgó­rzu tej dro­gi leży nie tyl­ko ten skarb, ale i szczę­ście du­cha. Nas wstrzy­my­wa­ła w bie­gu mą­drość ro­dzi­ciel­ska, po­ka­zu­jąc, że ta na­dzie­ja czczym jest ma­mi­dłem. Ich nic nie wstrzy­ma, to­też w du­szach ich nie ma „mięk­kich włó­kien” czu­ło­ści. Sła­bych i nik­czem­nych mie­li oj­ców. Ach! wiel­ka na­sza wina!… ale czyż na­sza tyl­ko?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: