Doktor Proktor i wanna czasu - ebook
Doktor Proktor i wanna czasu - ebook
Na ulicy Armatniej niewiele się dzieje – przynajmniej do chwili, gdy Lisa i Bulek dostają wyjątkową pocztówkę. Ich przyjaciel doktor Proktor ma kłopoty, dlatego dzieci wyruszają w podróż w czasie i przestrzeni za pomocą jednego z jego fantastycznych wynalazków. Na trasie Lisy i Bulka znajdzie się najpierw Paryż w czasach rewolucji francuskiej, a później Waterloo. Przeniosą się także w epokę Joanny d’Arc. Wszystko po to, aby ratować życie i miłość. Niestety są tacy, którym długie i szczęśliwe życie doktora Proktora nie jest wcale na rękę…
Nic nie jest oczywiste w książkach Jo Nesbo. Na szczęście, jak to zwykle bywa, Proszek Pierdzioszek ratuje sytuację!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-8355-3 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Do biegu! – zawołał pan Madsen.
Uniósł batutę i zmrużonymi oczami popatrzył przez ciemne okulary na muzyków. Już się bał tego, co się stanie za chwilę, i z nadzieją szukał wzrokiem Bulka. Dobrze wiedział, że pozostali członkowie orkiestry wyśmiewają się z maleńkiego rudowłosego trębacza. Inaczej być nie mogło. Ale w przeciwieństwie do pozostałych ten malec był przynajmniej muzykalny i mógł ich uratować. Spojrzenie pana Madsena nie znalazło Bulka, więc zatrzymało się na jedynej jego przyjaciółce: klarnecistce Lisie. Lisa jako jedyna z całej orkiestry zawsze ćwiczyła w domu to, co jej zadał. Może jednak nie wszystko stracone?
– Gotowi...
Dzieci przyłożyły instrumenty do ust. Było tak cicho, że zza okien dobiegały odgłosy ciepłego październikowego popołudnia: świergot ptaków, warkot kosiarki do trawy i śmiechy bawiących się smarkaczy. Ale w sali gimnastycznej było ponuro. A miało być jeszcze gorzej.
– Start! – wrzasnął pan Madsen i zatoczył batutą majestatyczny łuk.
Przez chwilę nic się nie działo. Wciąż słychać było jedynie śpiew ptaków, warkot kosiarki i śmiechy dzieciarni. Potem niepewnie zabeczała trąbka, ostrożnie pisnął klarnet i lekko zadudnił na próbę bęben. Nieoczekiwane uderzenie w werbel przestraszyło waltornię, waltornia puściła bąka, a z samego tyłu parsknęło coś wielkiego – coś, co Lisie skojarzyło się z wielorybem, który właśnie wynurzył się na powierzchnię po tygodniu spędzonym pod wodą. Ale w całym tym dyszeniu i sapaniu wciąż nie dawało się wychwycić żadnej melodii, a twarz pana Madsena już zaczęła przybierać kolor czerwony, zwiastujący wybuch wściekłości.
– Trzy-czte-ry! – krzyknął Madsen i machnął batutą, tak jakby była batem, a orkiestra niewolnikami u wioseł rzymskiego galeonu. – Grajcie, do diabła! To ma być Marsylianka, hymn Francji! Żywiej!
Ale nikt się nie ożywił. Twarze albo sztywno wpatrywały się w stojące na pulpitach nuty, albo mocno zaciskały powieki, jakby muzycy natężali się na sedesie.
Dyrygent się poddał i opuścił ręce w chwili, kiedy tuba wreszcie dała głos i zamuczała samotnie w ciszy.
– Stop, stop! – krzyknął pan Madsen, czekając, aż tubie zabraknie tchu. – Gdyby was teraz usłyszeli Francuzi, to najpierw obcięliby wam głowy, a potem spaliliby was na stosie. Trochę szacunku dla Marsylianki!
Madsen wściekał się dalej, a Lisa, korzystając z okazji, nachyliła się do sąsiedniego krzesła i szepnęła:
– Przyniosłam widokówkę od doktora Proktora. Jest w niej coś dziwnego.
Głos, który jej odpowiedział, dochodził zza pogiętej trąbki.
– A mnie się wydaje całkiem zwyczajna. Do Lisy i Bulka. Pozdrowienia z Paryża przesyła doktor Proktor. Mówiłaś, że mniej więcej tak napisał, prawda?
– No tak, ale...
– Prawdę mówiąc, to niezwykle zwykła kartka, Liso. Dziwne jest tylko to, że taką zwykłą kartkę napisał tak niezwykle niezwykły ktoś jak doktor Proktor.
Przerwał im grzmiący głos pana Madsena:
– Bulek? Jesteś tam?
– Tak jest, panie sierżancie! – dobiegło zza pogiętej trąbki.
– To wstawaj, żebyśmy cię mogli zobaczyć!
– Robi się, komendancie przecudnej muzyki i wszystkich melodii wszechświata!
I zza pulpitu na nuty wskoczył na krzesło malutki rudowłosy chłopczyk z wielkimi piegami i szerokim uśmiechem. Nie był po prostu malutki: był wręcz malusieńki. A włosów nie miał po prostu rudych: były wręcz ogniście rude. A jego uśmiech nie był po prostu szeroki, ale wręcz niemal dzielił jego maleńką główkę na dwie połówki. A piegi nie były po prostu duże, ale wręcz... Zresztą były po prostu duże.
– Zagraj nam Marsyliankę, Bulku – powiedział pan Madsen. – Tak jak należy ją grać.
– Wedle rozkazu, ojcze wszystkich dyrygentów i królu wszystkich orkiestr dętych na północ od Sahary i na wschód od...
– Przestań się wygłupiać i graj!
I Bulek zaczął grać. Łagodne ciepłe dźwięki uniosły się pod sufit sali gimnastycznej i wyleciały przez okna na słoneczne jesienne popołudnie. Nawet ptaki ucichły, wstydząc się własnej piosenki. Tak przynajmniej myślała Lisa, słuchając, jak jej malusieńki sąsiad i najlepszy przyjaciel gra na starej trąbce dziadka. Lisa lubiła swój klarnet, ale w trąbce było coś wyjątkowego. I wcale nie tak trudno się na niej grało. Bulek nauczył ją jednego utworu – hymnu Norwegii Tak, kochamy ten kraj. Oczywiście nie radziła sobie tak dobrze jak Bulek, ale miała jedno sekretne marzenie: chciała kiedyś zagrać Tak, kochamy ten kraj przed wielką publicznością. Wyobraźcie to sobie! Ale wyobraźnia to tylko wyobraźnia, a marzenia to tylko marzenia.
– Świetnie, Bulku! – zawołał Madsen. – A teraz wszyscy przyłączamy się do Bulka. Raz, dwa, trzy, cztery!
I szkolna orkiestra ruszyła. Potykając się, przewracając i chwiejąc, do trąbki Bulka dołączyły bębny, saksofony, waltornie, dzwonki i talerze. Brzmiało to tak, jakby ktoś jednym ruchem postawił na głowie kuchnię i jakby wszystko powypadało z szafek i z szuflad. Potem włączyły się wielki bęben i tuba i cała sala zaczęła drżeć. Drabinki pod ścianami zaszczękały zębami, liny gwałtownie drgały jak na porywistym wietrze, a stary koń do skoków, podskakując, przesuwał się centymetr po centymetrze w stronę drzwi, jakby próbował uciec.
Kiedy wreszcie Marsylianka się skończyła, zapadła kompletna cisza. I w sali gimnastycznej, i za oknami. Ptaki już nie śpiewały, nie śmiały się też dzieci. Zostało tylko echo ostatnich rozpaczliwych uderzeń bliźniaków Trulsa i Tryma w bębny i bębenki w uszach.
– Dziękuję – jęknął Madsen. – Na dzisiaj chyba wystarczy. Widzimy się w poniedziałek.
– Właśnie że w tej widokówce jest coś dziwnego – oświadczyła Lisa, kiedy wracali z Bulkiem do domu, na ulicę Armatnią. Wieczory były już ciemniejsze, a im się to podobało. Zwłaszcza Bulkowi, który jasne letnie noce uważał za raczej marny wynalazek. Jego zdaniem ciemne, ale ciepłe jesienne wieczory, kiedy można się długo bawić w chowanego i od czasu do czasu wybrać na jabłka do cudzego ogrodu, to wynalazek genialny, godny niemal doktora Proktora. A według Bulka profesor był najlepszym wynalazcą na świecie. Co prawda według całej reszty świata doktor Proktor nigdy nie wynalazł niczego wartościowego, ale czy ludzie się znają? Kto na przykład stworzył najmocniejszy na świecie proszek pierdzioszek? A najważniejsze, że doktor Proktor przyrządzał najlepszy na świecie pudding karmelowy, był najlepszym na świecie przyjacielem i sąsiadem, no i nauczył Bulka i Lisę nie przejmować się tym, że wszyscy inni uważają ich za słabiutką drużynę, którą tworzą: malusieńki rudzielec z ognistymi baczkami, strachliwa dziewczynka z mysimi ogonkami i mocno ponadprzeciętnie zwariowany profesorek w zabrudzonych sadzą motocyklowych goglach. „My przecież wiemy coś, czego oni nie wiedzą” – powtarzał często. „Wiemy, że kiedy przyjaciele dadzą sobie słowo, że zawsze będą sobie pomagać, to jeden plus jeden plus jeden równa się o wiele więcej niż trzy”.
To była prawda. Ale jak na prawdziwego przyjaciela profesor niezbyt chętnie do nich pisał. W ciągu trzech miesięcy, które upłynęły od chwili, gdy wsiadł na motocykl, włożył na głowę skórzany kask i wyruszył do Paryża, żeby odszukać wielką miłość swojego życia, Juliette Margarin, dostali tylko jedną marną kartkę. Doktor Proktor stracił narzeczoną z oczu w tajemniczych okolicznościach, wiele, wiele lat temu, kiedy studiował we Francji. Lisa i Bulek widzieli Juliette jedynie na zdjęciu na ścianie w laboratorium profesora, zrobione w czasach, kiedy Juliette i on byli parą. Wyglądali na nim na tak szczęśliwych, że kiedy Lisa je zobaczyła, łzy zakręciły jej się w oczach. To ona namówiła doktora, żeby pojechał szukać ukochanej.
– Ta widokówka j e s t dziwna – powtórzyła z uporem Lisa. – Sam zobacz.
Bulek spojrzał na kartkę, którą Lisa podsunęła mu pod oczy.
– Hm... – mruknął. Zatrzymał się pod następną latarnią i zaczął studiować widokówkę. Jeszcze kilka razy wymruczał „hm...”, co miało świadczyć o tym, że jest inteligentny i zamyślony.
– To kartka z Paryża. – Lisa wskazała na czarno-białe zdjęcie, zrobione chyba rano w pochmurny dzień. Przedstawiało duży otwarty plac. Mimo mnóstwa przechadzających się po nim ludzi z parasolkami i cylindrami wydawał się dziwnie pusty. O tym, że to naprawdę słynna na cały świat stolica Francji, świadczył jedynie napis PARYŻ pod spodem.
– Widzisz to samo co ja? – mruknął zamyślony Bulek.
– Co?
– Jakby czegoś na tym placu brakowało. W ogóle na tym zdjęciu.
– Może – odparła Lisa, a kiedy uważnie się przyjrzała, przyznała Bulkowi rację, ale nie bardzo umiała powiedzieć, czego brakuje.
– A poza tym na kartce porobiły się pęcherze. – Bulek delikatnie nacisnął jeden. – Musiała zmoknąć i znów wyschnąć. Czytałaś ją pod prysznicem?
– Oczywiście, że nie – oburzyła się Lisa. – Wyglądała tak już wtedy, kiedy ją wyjmowałam ze skrzynki.
– Aha! – krzyknął Bulek i podniósł malusieńki palec z obgryzionym paznokciem. – Genialny umysł Bulka kolejny raz niezwykle sprytnie wyrwał zagadce oczywiste rozwiązanie. W Paryżu na widokówkę napadał deszcz!
Lisa przewróciła oczami.
– Skąd wiesz?
– To elementarnie proste, moja droga Liso. Mówi o tym treść kartki. Przeczytaj! – Bulek oddał jej widokówkę.
Ale Lisa nie musiała czytać. Zdążyła przeczytać króciutką wiadomość już dwanaście razy i znała ją na pamięć. Ale ponieważ wy jej nie czytaliście, możecie na nią spojrzeć:
– W Paryżu pada deszcz. Istny potop – oświadczył Bulek z zadowoleniem. Oddał Lisie widokówkę i zaczął się uważnie przyglądać swoim obgryzionym paznokciom w poszukiwaniu czegoś, w co mógłby wbić zęby. – Coś jeszcze cię dziwi?
– Mnie nie dziwi to, że kartka się zmoczyła – powiedziała Lisa. – Tylko to, co napisał profesor! Kim na przykład są Asil i Kelub?
– Może zapomniał, jak się nazywamy – podsunął Bulek.
– Nie zapomniał. Przecież napisał Lisa Pedersen przed adresem – stwierdziła Lisa.
– Hm... – mruknął Bulek, ale nie zabrzmiało to już tak inteligentnie jak poprzednie mruknięcia.
– Asil to Lisa wspak, czyli od tyłu do przodu – wyjaśniła Lisa.
– Elementarnie proste. – Bulek czym prędzej zaczął czytać wspak. I rzeczywiście z Asil zrobiła się Lisa. – No dobrze, ale kto to jest Kelub? – spytał.
– Zgadnij! – jęknęła Lisa, znów wznosząc oczy ku niebu.
– Hm... Lisa z góry na dół?
– Bulek od tyłu do przodu!
– He, he! – Bulek pokazał w uśmiechu nierówny rządek malutkich ząbków. – Żartowałem. To elementarnie proste. – Koniuszki uszu odrobinę mu się jednak zaczerwieniły. – Ale skoro problem jest już rozwiązany, to dlaczego marudzisz?
– Wcale nie to jest dziwne! – krzyknęła Lisa. Była zdenerwowana.
– A co?
– Reszta!
Bulek rozłożył krótkie rączki.