Doktryna Wolffa - ebook
Doktryna Wolffa - ebook
Dramatyczny finał wielkiej wojny
Czas niepewności: jak nie przegrać wygranej wojny, gdy przybywa niechcianych sojuszników? Jak uciec przed własnym narodem i wszechobecnymi wrogami? Jak pokonać największe państwo na świecie, by tego świata nie pogrążyć w chaosie? To pytania prezydentów, premierów i generałów.
Jak dożyć do jutra, jak nie dać się roznieść na strzępy czołgom, szturmowcom, bombom, rakietom i pociskom? To pytania dziesiątek tysięcy żołnierzy i cywilów.
W brawurowym finale krwawej epopei rozpoczętej Stalową Kurtyną niezrównany Vladimir Wolff jak zawsze oddaje głos im wszystkim, a nam pozwala być świadkami tryumfów polskiego oręża i poczuć smak dziejowej sprawiedliwości.
Wolff to niezwykły pisarz, umiejętnie wplata w akcję rzeczywiste postacie, a opisywane wydarzenia później realizują się w rzeczywistości. Każda jego opowieść wciąga niczym narkotyk. Wybuchowa pod każdym względem!
Karol Nowicki, MadMagazine.pl
Książki Vladimira Wolffa to zabójcza lektura. Świat w nich przedstawiony jest fikcyjny, jednak tak mocno przenika się z naszą ustabilizowaną (jak nam się wydaje) rzeczywistością, że czytając jego powieści, człowiek ma ochotę wyjrzeć przez okno – czy panuje jeszcze spokój, czy na horyzoncie nie widać już atomowego grzyba, a po niebie nie lecą wrogie eskadry. Gorąco polecam!
Wojciech Sokołowski, modelarz i rekonstruktor, BSMH „Perun”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-15-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Młody iglasty las w tym miejscu był szczególnie gęsty. Wysoka, zbita ściana zieleni ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Miało to swoje dobre strony – w tym labiryncie łatwo było zniknąć. Palisada rudych pni wokół ograniczała widoczność do kilkunastu metrów, a niewysokie pagórki dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Tylko wszechobecne gałęzie i gałązki zahaczały o mundury i oporządzenie, co upodabniało marsz do przedzierania się przez niekończące się kolczaste krzaki.
Ten las od innych różniło jeszcze coś. Kapitan Timothy Walsh zauważył to, gdy tylko desantował się ze swoimi zwiadowcami z Black Hawka UH-60. Wszystko wyglądało na martwe. Nie widział i nie słyszał ptaków, o obecności dzikich zwierząt nie wspominając. W powietrzu unosił się swąd spalenizny, chemikaliów i czegoś, co kapitanowi kojarzyło się z prosektorium.
Walsh i siedmiu jego ludzi nie byli żółtodziobami. Jako zwiadowcy 62 MEU (Jednostki Ekspedycyjnej Piechoty Morskiej) widzieli niejedno, zwłaszcza w przeciągu ostatnich paru tygodni.
Niektórym aż trudno było uwierzyć, że jest dopiero 20 maja. Jeszcze 9 maja nic nie wskazywało na wybuch światowego konfliktu. Niemniej terroryści, którzy opanowali rosyjskie wyrzutnie rakiet balistycznych, wiedzieli, co robią. Jeden pocisk spadł na Morze Karskie wprost na nowe pola wydobywcze ropy i gazu, niszcząc przy okazji luksusowy wycieczkowiec z tysiącami ludzi na pokładzie, wśród których znalazł się premier Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew. Drugi, który próbowano zestrzelić dopiero tuż nad Moskwą, wywołał w stolicy efekt elektromagnetyczny o niespotykanej do tej pory skali. Dalej wszystko poszło już szybko. Rosja zaczęła pękać w szwach, Władimira Putina nie przekonały zapewnienia, że Stany Zjednoczone nie mają z tym nic wspólnego, a parę nieprzemyślanych posunięć postawiło sprawy pomiędzy mocarstwami na ostrzu noża.
•
Idący w szpicy zwiadowca przystanął. Gdy znieruchomiał, z uczernioną twarzą i w kamuflażu, stał się zupełnie niewidoczny. Reszta poszła za jego przykładem, poszukała ukrycia i stopiła się z terenem.
– O co chodzi? – zapytał Walsh przez radio.
– Według GPS-a już prawie dotarliśmy – usłyszał w odpowiedzi.
Kapitan zerknął na własny hełmowy HUD i sprawdził pozycję. Kapral miał rację. Znajdowali się najwyżej pięćdziesiąt jardów od drogi będącej celem misji. Rozejrzał się ponownie, by dojrzeć niebezpieczeństwo. Cisza jak wcześniej. Nawet najlżejszy wiaterek nie szumiał pomiędzy gałęziami, jedynie smród wyraźnie się nasilił. Obrócił się i dostrzegł wbitych w niego sześć par oczu. Ludzie zachowywali spokój, choć czuło się napięcie.
– Naprzód.
Przed nim z zachodu na wschód rozciągał się garb terenu. Walsh zatrzymał wszystkich i sam się na niego wspiął. Mniej więcej w połowie pagórka skulił się w sobie, opadł na kolana i położył na brzuchu. Ostatni odcinek pokonał, odpychając się tylko stopami. Wystawił do góry karabinek M4 z zainstalowaną kamerą. Na wyświetlaczu zobaczył, co znajduje się za wzniesieniem. Przełknął ślinę – właśnie czegoś podobnego się spodziewał. Uniósł się, przyłożył automat do ramienia i sam spojrzał na pobojowisko. Przed nim rozciągał się widok jak z sennego koszmaru. Podczas niedawnej ofensywy wojsk Federacji w tym właśnie miejscu została zbombardowana rosyjska brygada. Co najmniej kilkaset wraków czołgów, bojowych wozów piechoty, pojazdów zwiadowczych i ciężarówek zaśmiecało szosę wiodącą z Pskowa do Võru w Estonii.
To zgrupowanie nawet nie zdążyło powalczyć. Super Hornety i Falcony dorwały je tuż za granicą. Naloty powtarzały się aż do skutku, to jest do czasu zupełnego wykluczenia go z działań. Nie trwało to długo – po obezwładnieniu systemów przeciwlotniczych przyszła kolej na oddziały pancerne i zmechanizowane. Amunicja kasetowa czyniła ogromne spustoszenie. Większość żołnierzy poległa w swoich pojazdach, zapewne nawet nie zdając sobie sprawy, co się dzieje.
Kapitan wstał z kolan. Przez chwilę przyglądał się wrakom we wszystkich możliwych stadiach destrukcji. Niektóre spłonęły doszczętnie, inne wyglądały jedynie na lekko uszkodzone. Niespodziewanie żołądek podjechał mu do gardła. Hektolitry spalonego paliwa nie zdołały zamaskować mdławej woni rozkładu. Czuć ją było wszędzie. Kaszlnął raz i drugi. Szybko rozwinął pasek miętowej gumy do żucia i wsunął do ust.
Z miejsca, w którym stał, szosa wyglądała tak, jakby jej środkiem przeszło ogniste tornado, pozostawiając na obrzeżach koszmarne, poczerniałe złomowisko. Sporo maszyn powbijało się w inne, tworząc upiorne rzeźby. Niektóre stały z dala od pozostałych, tam gdzie dopadło je przeznaczenie.
Walsh szybko się zorientował, że to nie setki, lecz tysiące wraków tkwią na tej strasznej drodze. Pojazdy wojskowe mieszały się z cywilnymi i budowlanymi. Nawet z autokarami. Jeden z nich leżał tuż przed nim. Amerykanin zmusił się, by sprawdzić, co jest w środku. Szkielet był całkowicie ogołocony z szyb, zaś z opon i plastików zostały czarne smugi na blachach karoserii. Przód był zmiażdżony, więc kapitan skierował się do tyłu. M4 wycelował przed siebie. Im bliżej, tym bardziej nieswojo się czuł. Właściwie, czego się bał? Chyba jedynie tego, co zobaczy.
Zajrzał do środka, lecz niewiele dostrzegł. Rozsuwane drzwi były otwarte. Na stopniach spoczywał wojskowy kamasz. Trącił go butem. Dopiero gdy podniósł wzrok wyżej, dostrzegł ciało, a właściwie to, co z niego zostało. Nie chciał już wchodzić, zrobił jeszcze tylko parę kroków wzdłuż boku pojazdu. Natychmiast tego pożałował.
Nalot zaskoczył pasażerów zapchanego do granic możliwości autokaru – ich zwęglone szczątki wypełniały szkielet maszyny. Fragmenty spazmatycznie powykrzywianych rąk, może głów, wystawały ponad krawędzie okien. Walsh wiedział, że ten widok pozostanie w jego pamięci do końca życia.
Zawrócił i zobaczył roztrzaskany BMP. W otwartych drzwiach desantowych tłoczyły się poczerniałe ciała. Jednemu żołnierzowi nawet udało się wyskoczyć. Leżał teraz przy gąsienicy z szeroko rozrzuconymi ramionami, spalony na węgiel.
W to miejsce dowództwo powinno wysłać nie zwiadowców, a drużyny grabarzy. I to najlepiej kilka od razu. Pracy dla nich było tu w nadmiarze.
Wycofał się w miejsce wolne od zwłok i wraków. Nie wszyscy podkomendni tak dobrze znieśli widok zmasakrowanych ciał, jak on. Jeden z sierżantów kucał, oparłszy dłonie na resztkach Kamaza, targany gwałtownymi torsjami. Tego pojazdu nie potraktowano kasetówką, raczej seriami z działek pokładowych. Pod poszarpaną plandeką kłębiła się sterta ciał i rojowisko much.
Walsh stanął za nim i klepnął go w plecy, gestem nakazując zejść na pobocze. Młody człowiek podniósł się niepewnie i rękawem bluzy wytarł nitki gęstej śliny, zwisające mu z ust.
– Nie przejmuj się. Każdemu może się zdarzyć.
Kapitan przywołał wszystkich do siebie i oddział ponownie zagłębił się w las, maszerując na wschód. Według wskazań GPS-a znajdowali się niecały kilometr od granicy z Federacją Rosyjską. Jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie, powinni tam dotrzeć w kwadrans. Każdy z nich liczył się z możliwością napotkania Rosjan, lecz do tej pory nie natknęli się na ani jednego – żywego. Polegli się nie liczyli. Pięćset metrów dalej Walsh zatrzymał grupę, wystawił ubezpieczenie i z dwoma najtwardszymi, jak mu się wydawało, zwiadowcami ponownie skierował się na międzynarodową szosę.
W tym miejscu ucierpiała nie tylko sama jezdnia z poboczem. Po jej obu stronach ciągnął się pas wypalonej ziemi o szerokości kilkudziesięciu metrów. Ze sporej części drzew pozostały nadpalone kikuty pni. Dlaczego nie spaliły się do końca? Być może przyszedł deszcz i zgasił pożar. Tak podpowiadała logika. Wolał zastanawiać się nad takimi szczegółami, gdy przyszło mu poruszać się wśród tych zgliszczy. Poza tym szlak wyglądał podobnie do drogi na Võru, którą szli niedawno – okopcony, pogięty złom tkwił na drodze i poboczach. Przy każdym kroku spod butów wzbijał się szary kłąb lotnego popiołu. Okolica wyglądała jak plan filmu katastroficznego. Tyle że to nie był film.
– Szefie. – Stłumiony głos jednego z sierżantów wyrwał kapitana z odrętwienia.
– Co jest?
Ten nie odpowiedział, tylko palcem wskazał kierunek. Koncentracja powróciła momentalnie. Daleko na prawo kręcili się jacyś ludzie.
Wszyscy wiedzieli, co robić. Pierwszy ze zwiadowców skrył się w przydrożnym rowie i omiótł okolicę lufą karabinu maszynowego M249 SAW. Drugi znalazł się za rozbitym ciężarowym ZiŁ-em 131. Ślady niewielkiego krzyża w jaśniejszym tle na karoserii pozwalały rozpoznać w wozie mobilny punkt sanitarny. Walsh przykucnął za wypaloną do cna skorupą UAZ-a.
Zza krawędzi maski wystawił karabinek, ustawiając pokrętłem ogniskową kamery na zbliżenie. Chwilę trwało, zanim zlokalizował miejsce wskazane przez sierżanta.
Obcy nie wyglądali na żołnierzy, mimo iż byli uzbrojeni. Naliczył ich co najmniej dziesięciu, w niekompletnych sortach mundurowych, spod których wystawały części cywilnej garderoby. Im dłużej się im przyglądał, tym mniej wiedział, co o nich sądzić. Nie zachowywali się jak hieny cmentarne rozszabrowujące resztki ocalałego mienia. Z drugiej strony, co robili w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu? Nigdy się nie dowie, jeśli nie podejdą bliżej.
Dał znak i wycofali się po własnych śladach. Teraz, już znacznie ostrożniej, rozpoczęli podchody. Ośmiu przeciwko dziesięciu, nie dawał tamtym najmniejszych szans. Podchodzenie przeciwnika opanowane mieli do perfekcji. Znali już teren, a sami grasanci ułatwili sprawę, rozchodząc się na wszystkie strony, wymieniając uwagi i paląc papierosy. Walsh szybko zorientował się, że to nie Rosjanie, tylko Estończycy. Odetchnął, lecz wciąż pozostawał czujny.
Podkradł się do człowieka wyglądającego na przywódcę. Zaszedł nieszczęśnika od tyłu, gdy ten rozmawiał z jednym ze swoich ludzi – wysokim, młodym mężczyzną o posturze siłacza. Cicho gwizdnął, zwracając ich uwagę. Na jego widok starszy otworzył usta. Papieros spadł na ziemię. Wycelowany automat robił wrażenie.
– Czego tu szukacie? – zapytał Amerykanin. Jeżeli faktycznie byli Estończykami, to parę słów po angielsku wydukają. – Rosjanie?
– Nie – szybko odpowiedział młodszy.
– To wszystko, co macie do powiedzenia?
– Myśleliśmy, że jesteśmy sami. – W głosie starszego brzmiała nuta niepokoju.
Walsh opuścił nieco lufę M4. Nie celował już w głowę, tylko w pierś.
– Jesteśmy z Võru, z tamtejszej jednostki Ligi Obrony. Kazano nam rozpoznać ten teren.
– I robicie to tak niefrasobliwie?
– Nikt nie widział tu Rosjan od paru dni.
– Daliście im solidnego łupnia. Już nie wrócą – dodał młodszy.
– Nie byłbym tego taki pewien.
Estończycy podeszli bliżej, otaczając rozmawiających kręgiem. Dla nich amerykańscy żołnierze byli bohaterami ratującymi ojczyznę przed kolejną inwazją. Jak zapewne sądzili, koniec wojny był bliski, Moskwa została upokorzona, a ich kraj czekała świetlana przyszłość. Walsh nie miał nic przeciwko temu, jednak nie przysłano go tu, by podziwiał widoki. Przestał mierzyć do Estończyka i obejrzał się wstecz.
– Gdzie przejście?
– O, tamten wypalony barak.
Mimo wyraźnej wskazówki miejsca nie sposób było dostrzec. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń zalegały wypalone wraki i zwęglone zwłoki. Trakt w głąb Federacji wyglądał tak samo jak szosa po tej stronie granicy.
Coś mówiło Walshowi, że panujący wokół spokój jest jedynie chwilowy. Wkrótce zapewne nadciągną pierwsze jednostki marines i być może pozostałe jednostki II Korpusu. Wahadło przemocy jeszcze nie znieruchomiało. Tylko kto uprzątnie ten bałagan? Zerknął przez ramię. Zdaje się, że tutejszą Ligę Obrony i oddziały inżynieryjne czekała masa roboty. ■