Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolar drożeje! Powieść inflacyjna z pewnego starego miasta - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,00

Dolar drożeje! Powieść inflacyjna z pewnego starego miasta - ebook

Dolar drożeje! jest fascynującą powieścią, której największą wartość stanowi fakt, że oferuje jedyny w swoim rodzaju wgląd w sytuację Wolnego Miasta kilka lat po wojnie. Dostarcza dużo nieznanych do dziś faktów, przede wszystkim jednak pokazuje atmosferę panującą wtedy w Gdańsku, pokazuje ludzi tego czasu, życie codzienne i mentalność. Prawdopodobnie jest też powieścią z kluczem, chociaż dzisiaj już trudno odgadnąć tożsamość występujących w niej postaci.

Spis treści

Wstęp

Bóg się śmieje

Bitwa

Ktoś ponosi szkodę

Burza nad miastem

Ucieczka

Tłum tego chce

Dramatis personae

Peter Oliver Loew, Adrian Mitter: Felix Scherret i jego gdańska powieść inflacyjna

Przypisy tłumacza

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7908-151-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

W wyniku ustaleń traktatu wersalskiego Gdańsk, stolicę prowincji Prusy Zachodnie, odłączono od Rzeszy Niemieckiej i proklamowano jako republikę z własną, wewnętrzną administracją. Stało się to 10 stycznia 1920 roku.

Mimo że miasto nie należało już do Rzeszy, pod względem gospodarczym odegrało znaczącą rolę w czasach inflacji. Traktat wersalski zakładał ustanowienie dla niego osobnej waluty, ale ponieważ ciągle zwlekano z jej wprowadzeniem, Gdańsk został wciągnięty w wir inflacji szalejącej w Niemczech. Osaczone przez polskie i niemieckie przepisy o zakazie wywozu dewiz miasto, które dotąd nie znało ograniczeń w handlu dewizowym, stało się głównym ośrodkiem spekulacji w stabilnych walutach zagranicznych. Największe banki Niemiec i Polski, jak również wielkie przedsiębiorstwa przemysłowe i handlowe z obu państw, zakładały w Wolnym Mieście¹ swoje filie, żeby bez przeszkód przeprowadzać transakcje dewizowe.

Ponieważ wyzbyto się tu jakichkolwiek zahamowań, w latach 1920–1923 Gdańsk przeobraził się w jedno z wielkich centrów spekulacji i spekulantów. Spokojne miasto przekształciło się na krótko w metropolię, która pod pewnymi względami mogła konkurować z Berlinem czy z Warszawą.

Podobnie jak w Niemczech czy w Polsce, również tutaj inflacja zrujnowała majątek i morale klasy średniej, a robotnik cierpiał z powodu codziennej dewaluacji pieniądza.

To, czego nie udało się – być może z powodu wojny o Ruhrę – dokonać niemieckiemu proletariatowi, czyli zdławić szaleństwo inflacji, powiodło się proletariatowi Gdańska. Potężny strajk generalny w sierpniu 1923 roku wymusił stabilne wynagrodzenia, a wkrótce po nich wprowadzenie gdańskiego guldena, gwarantowanego przez Bank Anglii.

Dolar drożeje! opisuje ostatnią fazę walki o ludzkie warunki bytowania. Powieść próbuje nakreślić zarys inflacji i ukazać przemiany, jakie zachodzą w ludziach w obliczu dewaluacji pieniądza, oznaczającej – koniec końców – zmianę uwarunkowań ekonomicznych.

Berlin, latem 1930Bóg się śmieje

Samochód, wjechawszy w kałużę, pokrył się od góry do dołu tłustym, lepkim błotem. Szosa pełna była kolein i od lat wymagała remontu.

– Z wolna – powiedział Alfred – przechodzi mi ochota na to, by ginąć bohaterską śmiercią.

Pojazdem wstrząsnęło kolejne uderzenie. Obaj pasażerowie zderzyli się głowami.

– Ale czy on jeszcze zdrożał?

– A co, ja prorok jakiś? We właściwym czasie na pewno dowiesz się o tym, że przekombinowałeś.

Zapadał zmrok. Szosa zataczała łuk. Po prawej i po lewej pola okolone wierzbami. W oddali majaczył przed nimi nasyp kolejowy. Auto sunęło sześćdziesiątką.

– Która to może być godzina? – Fritz próbował przez chwilę rozpiąć lewą rękawiczkę.

– Łapy na kierownicę! – krzyknął na niego Alfred. – Czy ta hossa kompletnie odebrała ci rozum?

Usłyszeli rzadkie pobrzękiwanie jakiegoś dzwonka. Fritz nacisnął na pedał. Strzałka prędkościomierza opadła na dwadzieścia. Zaraz po tym samochód się zatrzymał. Stary szlaban w biało-czerwonych, polskich barwach narodowych opadł z zardzewiałym piskiem.

Doktor Alfred Arp wyskoczył z auta. Jego ciemną twarz w całości pokrywał brud.

– Te letnie deszcze potrafią być ohydne, jeśli podróżuje się w plenerze odkrytym samochodem.

Jego kuzyn Fritz Frehse przeciągnął ręką po czerwonych policzkach i badawczym wzrokiem zmierzył swoją małą, korpulentną sylwetkę. „Piękny obrazek przedstawiamy sobą! Właściwie powinniśmy się wykąpać!”

Reflektory masywnej lokomotywy dziurawiły zmierzch.

– Pośpieszny do Warszawy – stwierdził Alfred. – Czyli jest około siódmej. Piętnaście wagonów! Sporo!

– Spekulanci wracają do domu – mruknął Fritz.

– Akurat my mamy powody, żeby rozmawiać o spekulantach!

– Dobra, już nic nie mówię. Ale oni przynajmniej wiedzą, jaki teraz jest kurs.

– Polski celnik też może ci go podać!

Czerwone światła na tyłach pociągu zniknęły. Silnik zaskoczył. Kuzyni wskoczyli do samochodu. Ten zaś, trzęsąc się cały, przekroczył tory i po kilku minutach skręcił w wiejską drogę. W ten sposób odcinek do gdańskiej granicy został skrócony o kilka kilometrów. Z tyłu, po prawej stronie migotały wielkie lampy łukowe tczewskich mostów przez Wisłę.

Samochód przejeżdżał teraz obok osamotnionych zagród. Psy zaczęły ujadać w obsesyjnym poczuciu obowiązku.

– Kiedy Gerkowitsch mi powiedział, że notowania w Gdańsku o godzinie jedenastej wynosiły trzydzieści pięć tysięcy, to myślałem, że szlag mnie trafi. Diabli wiedzą, dlaczego akurat wczoraj musiałem kupić na termin za dwadzieścia pięć – melancholijnie stwierdził Fritz. – Ryzykownie nadstawiam karku.

– Przy tych dwustu dolarach niczego nie stracisz. Przecież to żadna suma. Poza tym paczuszka w baku wyrówna ci całą stratę.

– Obyśmy to mieli już za sobą – wzdrygnął się Fritz. – Podczas rewizji zawsze mam stracha. Przecież on kiedyś może wpaść na pomysł, żeby poszperać w zbiorniku benzyny.

– Wtedy obaj wylądujemy w pudle. W tej sytuacji musimy się z tym liczyć… Zabawne, ile kokainy zażywają ludzie na Wschodzie.

Samochód dotarł do szosy. Na jej środku lampa naftowa walczyła z ciemnościami.

Alfred włączył ostre reflektory i niemalże rozgniótł gruszkę klaksonu, która wskutek brutalnego potraktowania wydawała z siebie przeciągłe jęki.

Kiedy samochód zatrzymał się tuż przed szlabanem, z budki wychynęła jakaś posępna postać. Silnik prychał astmatycznie.

– Dzień dobry, panie Rapinski – Alfred promieniał z życzliwości. – Żadna przyjemność odbywać służbę w deszczu, co? Proszę, tutaj paszporty! Tu dokumenty samochodu! Wszystko w porządku, jak zawsze, no nie? Tak, a teraz niech pan jeszcze obejrzy bagaże swymi niezawodnymi oczyma!

Wychylił się z auta, potrząsnął dłoń czcigodnie posiwiałego celnika i wcisnął w nią drobny papierek.

Pan Rapinski obrzucił papier krótkim, uważnym spojrzeniem, potem pogrzebał w kocach i płaszczach, po czym wymamrotał coś niezrozumiale.

– Czy pan może wie, panie Rapinski, jaki dziś kurs dolara w Gdańsku? – zapytał Alfred.

Rapinski zaśmiał się szyderczo.

– Marka niemiecka¹ będzie wkrótce stała tak słabo, jak marka polska. Dolar kosztuje czterdzieści tysięcy.

Potem oddał paszporty. Samochód mógł przejechać.

– Wiedziałem, że się przeliczę. Przez osiem tygodni nie wykonałem żadnego ruchu, tak samo jak dolar. I przy pierwszej transakcji, którą teraz finalizuję, nadchodzi hossa.

– Powinieneś pozostać w kramarstwie, ty razem z Franzem. Nie rezygnuje się z dobrego interesu, by wejść między podejrzanych handlarzy i spekulantów. Twój ojciec z pewnością przewraca się teraz w grobie. Mógłbyś to kiedyś sprawdzić na przykościelnym cmentarzu.

Fritz spojrzał na rozmówcę kosym okiem.

– A ty zrobiłeś coś innego?

– Oczywiście, mój chłopcze. Intelektualiście trudno dziś wyżyć. Akademia splajtowała. Gdybym tylko wiedział, że mój ojciec przed trzema laty zaprzysięgnie się marce, to nie musiałbym teraz odbywać tajemniczych przejażdżek.

– Robiliśmy wówczas wszystko, by przemówić temu staremu człowiekowi do rozumu.

Fritz zatrzymał samochód, bo właśnie wjechali do jakiejś większej wsi. Przed gospodą drogę zatarasowało zbiegowisko ludzi. Jakaś chłopka próbowała zapakować pijanego męża na wóz drabiniasty. Kilka innych postaci na chwiejnych nogach wytaczało się na zewnątrz, wydzierając się przy tym. Jakiś grubas – po stroju sądząc, właściciel majątku ziemskiego – miotał się na schodach, po czym pacnął w kałużę. Wydał przeraźliwy okrzyk, inni otoczyli go kołem i zanucili pieśń o jutrzence².

– Ludziska już nie wiedzą, co począć ze swoimi pieniędzmi – zauważył Alfred. – Za czasów wojny zarabiali się na śmierć, a teraz, w czasie inflacji, spłacają bezwartościowe hipoteki!

Fritz ostrożnie minął wrzeszczącą grupę. Potem musiał zatrzymać się raz jeszcze.

Tuzin robotników, którzy mieszkali tu, w pobliżu miasta, stał na szosie. Wielkie chłopisko opuściło kolumnę i wystąpiło kilka kroków w przód.

– My nie³ mamy co jeść, a ci mogą się uchlewać całymi dniami!

Podniósł kamień i cisnął nim w wóz drabiniasty. Chłop zakopał się w sianie; jego żona zacięła konie jak opętana. Nieszczęśnik z kałuży, z trudem stanąwszy na nogi, wrzasnął:

– Zabić tę hołotę! Precz z tymi przeklętymi, czerwonymi kundlami!

Rozpoczęło się nasilone bombardowanie przy użyciu kamieni i mokrej gliny, którą wyrywano z przydrożnego rowu. Obie grupy zbliżyły się do siebie z pogróżkami.

– Myślę, że pojedziemy dalej! – Fritz uruchomił silnik.

Alfred przytaknął.

– W końcu się zaczęło!

Samochód jechał w kierunku miasta ze zwiększoną prędkością.

*

Jednopiętrowy dom w pobliżu bramy wyglądał na dość zaniedbany. Szary tynk zaczynał już odpadać. Nad wejściem paliła się lampa elektryczna, oświetlająca szyld „Eugen Lux. Towary kolonialne hurtem”. To była nowa tablica, zbyt luksusowa jak na taki mały dom.

Zgarbiony człowieczek w ciasnym szarym surducie po omacku szukał dzwonka. Palce z ociąganiem przesunęły się po przycisku, rozcapierzyły się i wzdrygnęły. Drobna postać podreptała schodami z powrotem w dół. Potem obróciła się w zdecydowany sposób i zadzwoniła. Po dłuższym oczekiwaniu drzwi otworzył rosły blondyn, któremu nieustannie drgało lewe oko.

– Niech pan mi wybaczy, panie Lux, że przeszkadzam jeszcze wieczorem. Muszę jednak z panem koniecznie porozmawiać.

– Ach, to pan, panie Ganz. Chce pan więc zapłacić mi za weksle, proszę wejść do środka. Właściwie to powinien pan wiedzieć, że można mnie zastać jedynie do godziny piątej!

Pomieszczenie, do którego weszli, było niegdyś sklepem. Przy ścianach stały regały zapełnione materiałami i pasmanterią. Na prawo i na lewo od drzwi znajdowały się wystawy sklepowe zasłonięte gobelinami. Naprzeciwko wejścia były wielkie, ciemne drzwi, a tuż obok wąskie, szklane drzwi, na których widniało słowo „Kantor”, wypisane czarnymi literami. Zza nich rozbrzmiewały głosy oraz gra na pianinie. W pomieszczeniu stało kilka biurek, wielka szafa na akta i dwie maszyny do pisania.

– Niestety nie mogę panu honorować weksli, panie Lux – człowieczek powiedział to ledwie zrozumiałym głosem, który chwiejnie szukał jakiegoś wsparcia.

Lux zaciągnął się cygarem.

– Płatność weksli przypada na dzień dzisiejszy, zatem należałoby je właśnie spłacić. Jeżeli nie może pan zapłacić, to jutro zgłoszę je do oprotestowania.

W tym momencie Lux cały promieniał podniosłą godnością, był hurtownikiem od stóp do głów, władcą wszystkich giełd w kraju i za granicą.

– A dlaczego nie może pan zapłacić, jeśli wolno spytać?

– Panie Lux, kiedy pożyczałem u pana pieniądze pod weksle, musiałem zakupić skóry. Towar nawet dobrze zbyłem, ale pieniądz utracił po hossie swoją wartość. Mógłbym panu zwrócić najwyżej połowę.

– Tak się nie da, mój drogi, w ten sposób nigdy nie dojdzie pan do ładu – Lux poklepał swego gościa po ramieniu. – Weksle wystawione są w dolarach, a pan powinien natychmiast zadbać o asekurację. No, niech pan mi się przyjrzy! W domu nie mam ani grosza w niemieckiej walucie; wszystko bezpiecznie ulokowane.

– Jestem starym kupcem, panie Lux, a nie jakimś spekulantem. Nie potrafię pracować według nowych metod. Dlatego proszę pana, żeby prolongował mi pan weksel, a ja zrobię wszystko, co w mej mocy, by go jak najszybciej spłacić. Teraz naprawdę nie mogę, a dla pana ta suma nie jest przecież duża – Ganz dławił się tymi słowami. Jego zapadnięta twarz zaczerwieniła się.

Lux odbył krótki spacer po sklepie, nagle zatrzymał się przed Ganzem, po czym zlustrował jego znoszony prochowiec, schodzone buty i włosy, które od miesięcy nie miały żadnego kontaktu z nożyczkami. Przypomniał sobie chwile, kiedy sam stał przed Ganzem i prosił go łamiącym się głosem o pożyczkę na rozkręcenie interesu. Ganz nie ociągał się z jej udzieleniem. Ale za to z jakim lekceważeniem! Patrycjusz pochylił się łaskawie nad małym naciągaczem tylko dlatego, że znał ze szkolnej ławy jego ojca. Lux poczuł nagle jakąś gorycz w ustach, po czym krótko się roześmiał. Teraz ten wielki pan musiał przyjść do niego ze skomleniem, bo sam miał nóż na gardle.

Z impetem odwrócił się nagle na pięcie i zagrzmiał:

– Niestety nie mogę panu prolongować weksla!

Ganz zadrżał. Jego dłonie zacisnęły się kurczowo na ceracie rozwieszonej nad maszyną do pisania. Teraz stało się to, czego obawiał się od tygodni i co przyprawiało go o bezsenne przewracanie się w łóżku z boku na bok. Jego nieskazitelne imię miało zatem pokryć się dziś plamą, jego kupiecka godność, którą zachował w czystości przez trzydzieści lat. Wszystkie zobowiązania jak dotąd regulował na czas. Nigdy żaden weksel nie podlegał oprotestowaniu, a on sam nigdy nie zalegał z żadną ze swych płatności. Cóż on za to mógł, że czasy stały się zwariowane? To nie jego wina, że uczciwość postrzegano teraz w kategoriach skansenu.

– Proszę, proszę, drogi panie Lux – w gardle uwiązł płacz – niech mi pan pomoże! Niech mnie pan nie ciąga przed sąd. Nie zniósłbym hańby przysięgi manifestacyjnej.

– Hańba, bzdura! – Lux z uciechy klepał się po udzie. Śmiał się tak, że aż się zakrztusił, spojrzał na Ganza i zmuszony był na powrót się zaśmiać. – Doprawdy, człowieku, w jakiej epoce pan żyje? Przysięgi manifestacyjne składają dziś ludzie zupełnie inni niż pan, zarabiając przy tym doskonale. Wy, starzy, nadajecie się tylko do tego, by umrzeć. Na litość boską, dlaczego nie spekulował pan swoim majątkiem, kiedy spadał kurs marki?

Ganz wydyszał:

– W tej sprawie nie jestem panu winien żadnych wyjaśnień, w tej nie, ale o jednym niech pan pamięta – mały człowiek zebrał się w sobie, jego głos nabrał brzmienia i siły – niech pan pamięta o tym, że wcześniej ja też panu pomogłem!

Lux z oburzeniem cisnął cygarem na ziemię.

– Panie, pan się robi bezczelny! Jakim tonem waży się pan ze mną rozmawiać?

Z sąsiedniego pokoju dochodziły odgłosy brzękającego szkła. Otworzyły się drzwi z napisem „Kantor”. Nieco zdziczała głowa zaczęła się rozglądać po sklepie.

– Eugen, chodźże tu na chwilę, Meta wylała sobie na piersi cały mampediktiner⁴. Ze śmiechu nie mogła utrzymać butelki… Przepraszam! Jesteś zajęty, nie wiedziałem.

– Daj spokój, to tylko Ganz. Znasz go, jak sądzę. Chciałby uzyskać jeszcze jedną prolongatę swojego weksla.

Lux doknał prezentacji:

– Kupiec, pan Ganz – dyrektor banku, pan Frehse.

Dyrektor Franz Frehse ze Schlesische Bank był eleganckim, otyłym mężczyzną z wyraźnymi oznakami łysienia. Jego zazwyczaj nienagannie zawiązany krawat przesunął się teraz na bok, a na niebieskiej marynarce połyskiwała wielka plama likieru. Dłonie nieco drżały.

– Dzień dobry, panie Ganz. Wyobraź sobie, Eugen, że właśnie rozmawiałem przez telefon z maklerem Heißem. Dotarł już nowojorski kurs. No, moi panowie, co panowie sądzą o dolarze?

– Musiał spaść, nie może trzymać się tak wysoko – stanowczo zawyrokował Lux.

– To do ciebie podobne. Nie, najdroższy, poszybował w górę, jeszcze i jeszcze. W notowaniach w Nowym Jorku osiągnął pięćdziesiąt. A zatem kto znowu miał rację?

Na zewnątrz jakiś samochód zatrąbił trzy razy. Lux przypadł do okna, potrącając przy tym Ganza.

– Ach, pan wciąż jeszcze tu jest, no, niech pan już idzie. Nie mogę panu pomóc! – Wypchnął go w stronę drzwi wejściowych, otworzył je i wrzasnął w ciemności: – Halo, chłopaki, czy znacie już najnowszy kurs? Wchodźcie szybko do środka!

Alfred rzucił swój płaszcz przeciwdeszczowy na maszynę do pisania.

– Najpierw muszę się umyć!

Tuż przy szklanych drzwiach stała wielka umywalka.

Alfred parsknął:

– Wyświadczcie mi przysługę i pocieszcie Fritza. Kiedy w budce celnika usłyszał, że dolar wart jest czterdzieści, zrobiło mu się niedobrze. Zawsze mówię, że zakupy na termin to oczywista plajta. Franz, zatroszcz się więc o swego brata, a ty, Eugen, zajedź samochodem na podwórze, najlepiej od razu.

Alfred osuszył się.

– Interes w jak najlepszym porządku, możemy być zadowoleni. Paczuszki są w zbiorniku – zawołał za Eugenem.

Potem wygładził przed lustrem ciemne włosy. Był już dobrze po trzydziestce, ale wciąż bez łysiny i zakoli. Dokładnie zlustrował ciemny garnitur. Jego ciotka była zagorzałym wrogiem kurzu. Kiedy odkrył jasną nitkę na spodniach, chwycił ją dwoma palcami i chciał usunąć. Po namyśle jednak położył ją na prawym ramieniu. Starsza pani też powinna mieć swoje przyjemności.

Przez wąskie pomieszczenie, które żadną miarą nie zasługiwało na określenie „kantor”, można się było dostać do pokoju dziennego. W ostatnim czasie dokonano w nim licznych modyfikacji. Naprzeciwko drzwi zalegał wielki bufet z ciężkiej dębiny, osadzony nisko, zgodnie z nakazami obecnej mody. Po bufecie, kredensie i klubowej sofie łatwo było poznać, że kosztowały dużo pieniędzy, również w dolarach. Z kolei wielki, rozsuwany stół na środku pokoju mógł mieć za sobą wieloletnią służbę, tak jak i krzesła, które miały już swoje lata. Tapety i sufit były całkiem poczerniałe, podłogę zaś przykrywał wielki, ręcznie tkany dywan. Nic tu do siebie nie pasowało.

Na klubowej sofie siedziała pani Meta Lux, od dziesięciu lat połączona z Eugenem węzłem małżeńskim, oraz szeleszcząca w czarnych jedwabiach stara pani Frehse, dobrze zakonserwowana sześćdziesięciolatka o wyglądzie weterana dragonów. Obie damy popijały gęsty, ciemnożółty likier.

– Ach, to wy – zagrzmiała pani Frehse, kiedy do pokoju wszedł Alfred. – Długo na was czekaliśmy.

Uśmiechnęła się życzliwie.

– Zaraz będzie kolacja – Meta podała Alfredowi rękę nad stołem. Na jej ramieniu zabrzęczała kolekcja złotych bransoletek.

Alfred pocałował ciotkę i zauważył, że jej oczy prześliznęły się bacznie po jego garniturze. I rozbłysły, dostrzegłszy jasną nitkę.

– Fritzchen, jak tam? zapytała z troską pani Frehse, nie tłumiąc ani trochę swego głosu.

– Dobrze, mamuniu – Fritz wyłonił się zza Alfreda, cały teraz promieniał i zdawał się stłumić w sobie cały dotychczasowy niepokój ducha. – Potem też coś ode mnie dostaniesz.

– Czyż nie mam dobrych dzieci, droga pani Lux? No nie, one nie pozwolą, żeby ich matka głodowała. Widać w tym Boże błogosławieństwo. Każdego dnia dziękuję za to niebiosom.

Alfred uśmiechnął się szyderczo i szepnął do Fritza:

– Aż do teraz nie wiedziałem, że dobry Bóg błogosławi machlojki z kokainą.

Fritz uszczypnął go w ramię, a na jego twarzy pojawił się wściekły grymas.

Spostrzeżenie Alfreda żadną miarą nie zmąciło spokoju starej pani Frehse. Jej głos nabrał brzmienia puzonu.

– Niech pani tylko popatrzy na tę biedną panią Karlemann, jakie nieszczęście ma z tym swoim synem. Peter całymi dniami siedzi w domu i nic nie robi. A biedna kobieta umiera z głodu.

Na twarzy Mety pojawiło się ubolewanie.

– Tak źle to nie jest – wtrącił Alfred. – W każdym razie nie zauważyłem, żeby moja gospodyni głodowała. Poza tym przyjacielowi Peterowi załatwiłem posadę pełnomocnika u handlarza dewiz Heißa. Jutro ją obejmie. Widzisz więc, kochana ciociu, że jednak coś robi.

– Wydaje mi się, że ostatnimi czasy zupełnie zszedł na psy, nawet nie miałam ochoty podać mu ręki. – Meta pokręciła na to swym zadartym nosem. – Ma pani rację, droga pani Frehse, człowiek w tym wieku musi coś robić.

– Myślę, że on robi więcej niż my wszyscy razem – Alfred przechadzał się z kąta w kąt. – Tyle tylko, że praca naukowa nie przynosi dziś żadnych pieniędzy. No, ale od jutra będziecie mogły przywitać Petera jako pożytecznego członka społeczności ludzkiej.

– Być może on rzeczywiście robi więcej niż ty, kuzynie – drążył Fritz – bo twoje spacery po giełdzie trudno ocenić w kategoriach pracy.

– Ale przynajmniej przynoszą pieniądze! A ty co porabiasz całymi dniami? – Alfred promieniał grzecznością, po czym z ekscytacją zaśmiał się uprzejmie: – Praca z kokainą też chyba zbytnio nie męczy.

Rozbrzmiało preludium do rodzinnej sprzeczki. Aby jej zapobiec, Meta poprosiła kuzynów do kredensu, na którym stał cały rząd kieliszków.

W tym czasie Eugen z Franzem pojechali samochodem na podwórze. Tylnymi drzwiami weszli do pokoju. Pod prawym ramieniem Eugen niósł paczuszkę.

– Myślę, że najpierw załatwimy interesy. Alfred i Fritz, chodźcie do kantoru!

– To ja przygotuję jedzenie – oświadczyła Meta.

– A ja pani pomogę, moja droga, dobra pani Lux – dodała pani Frehse.

– Jeśli pozwolisz, przyniosę wino na górę. Myślę, że białe bordeaux – Franz szukał klucza do piwnicy.

W kantorze Eugen rozpakował pakunek. Z trzech ceratowych obrusów wyłuskał plik banknotów dolarowych.

– Wszystkiego cztery setki – powiedział Alfred. – W dwudziestkach i dziesiątkach. Autentyczność gwarantowana. Gerkowitschowi można ufać, a poza tym na kokainę to panie i panowie ze Wschodu mają zawsze prawdziwe złoto.

– Zatem na każdego sto dolarów – posumował Eugen. – Udział Franza biorę dla siebie. Już o tym z nim rozmawiałem. Poza tym nowy towar otrzymam jeszcze przed końcem następnego tygodnia – Eugen ze zdenerwowania nieustannie mrugał lewym okiem. Było to następstwo dolegliwości nerwowych, których nabawił się w czasie wojny.

– Jablonski z pewnością będzie mógł to załatwić. Porozmawiam z nim jeszcze jutro przed giełdą. A w ogóle, to możemy być całkiem zadowoleni z przejażdżki.

Alfred otworzył drzwi, ale natychmiast się wycofał. Na klubowej sofie ujrzał Metę i Franza w namiętnym uścisku. W tym samym czasie pani Frehse wypowiedziała z kuchni znaczące słowa:

– Kochana, dobra pani Lux, gdzież to kupuje pani to wspaniałe mięso? Jest tak miękkie jak jakaś papka!

Alfred, zanim wszedł, zakaszlał i zaskrzypiał drzwiami. Meta śmignęła z pokoju, a Franz z purpurowym obliczem skręcał z papierowych serwetek małe figurki.

Pani Frehse i Meta przyniosły pieczeń, kartofle i sos. Rodzina nie mogła sobie pozwolić na służącą. W mieszkaniu, nabytym w dawnych czasach, kiedy Eugen Lux musiał walczyć o własną egzystencję jako ubogi komiwojażer handlujący artykułami kolonialnymi, było za mało miejsca. Dopiero dwa lata temu, kiedy zdecydował się na bardziej dochodowe interesy, wynajął dodatkowo sklep i kantor, po czym zlecił przebicie ściany w mieszkaniu.

Obecnie świeżo upieczony hurtownik negocjował z lokalowym urzędem rozjemczym w sprawie wydania mieszkania z co najmniej sześcioma pokojami. Dzięki dobrym kontaktom żywił nadzieję na załatwienie sprawy w krótkim czasie. Meta zdecydowała, że wtedy od razu zatrudni dwie dziewczyny.

Przy stole Eugen wyraził najpierw swe głębokie oburzenie z powodu bezczelności Ganza. Głupota tych ludzi, którzy nie znali się na spekulacji, a w dodatku zrobili się aroganccy, jest wręcz nie do pomyślenia.

– Ale z rodziną Karlemannów jest jeszcze gorzej – Franz zwrócił się w stronę Alfreda. – Peter mógłby przynajmniej spróbować coś zrobić ze swymi pieniędzmi.

– Peter ma nowy romans – zapewnił gorliwie Fritz. – Jego przyjaciółką została osobista sekretarka Markusa. Słyszałem o tym. Nic o tym nie wiesz, Alfredzie?

– Nie! Peter nie opowiada o swoich miłostkach, a poza tym nie jestem taki ciekawski jak wy, moi drodzy!

Meta od razu zmieniła temat i opowiedziała, że przed południem kupiła za pół dolara parę pantofelków zapinanych na pasek. Uznała je za strasznie tanie.

– No, Bogu dzięki, dzieci, coś w końcu drgnęło. Ogarniała mnie już rozpacz, ale teraz szykują się solidne zarobki! – Lux wzniósł swój kieliszek.

Nagle Fritz na oczach wszystkich podał swej matce nad stołem banknot pięciodolarowy.

– Aaa, mamuniu, proszę! To mój prezent, przecież obiecałem ci go.

– Fritz, nie należy się chełpić! – Franz spojrzał z dezaprobatą na swego brata.

– Dzieci, bądźcie grzeczne – Eugen zaprowadził spokój. – Lepiej pijcie! – wlał do kieliszków trochę za dużo.

– Tak, to za co pijemy? – zapytał szanowny dyrektor banku.

– Za dolara, może za kokainę? Albo za zdrowie Poincarégo?⁵

– Alfred, czy zawsze musisz być taki nieprzyzwoity? – wyraził swe zdenerwowanie Franz, by krótko po tym popaść w roztropne milczenie. Białe bordeaux wyzwoliło w nim talent liryczny, z tego powodu wykrzyknął po krótkiej przerwie: – Za miłość i kobiety! – Drobne oczy próbowały przeniknąć bujne kształty Mety.

– Niedobrze mi! – zadrwił Alfred.

– Nie bądź taki! Znasz może pannę Susanne Joseph?

Meta przerwała rozmowę o nowych butach z panią Frehse i uśmiechnęła się do Alfreda.

– Hmm, mnie się ona nie podoba – stwierdził Fritz. – Jak dla mnie, jest za szczupła. Nie wiadomo, gdzie przód, a gdzie tył.

– Drodzy przyjaciele – Alfred bawił się swoim kieliszkiem do wina – przecież nie muszę zakochiwać się koniecznie w siostrze przyjaciela z młodzieńczych lat. Czy może uważacie, że ciąży na mnie jakieś zobowiązanie, skoro chwilowo pomieszkuję w domu rodziny Joseph?

– Na zdrowie, dzieci! – Eugen zabębnił palcami po stole. – Za piękną przyszłość! – Miał na myśli wysokie notowania dolara.

– Alfred, ożeń się, co ci po takim życiu, sam, bez rodziców! – Pani Frehse nadała swemu głosowi matczyny ton. – Fritz i Franz też się jeszcze na to zdecydują.

Franz obdarzył Metę żarliwym spojrzeniem. Zaśmiał się w duchu niczym stary mędrzec.

– No, to ożeń się z tym małym żydowskim dziewczęciem – uniósł się Fritz. – Garnki przynoszą pieniądze.

Joseph, w którego domu pani Karlemann od lat wynajmowała czteropokojowe mieszkanie, był właścicielem sklepu z porcelaną.

– Na razie świetnie się czuję sam ze sobą. Ale, na miłość boską, która to godzina? Chciałem pójść na koncert dziś wieczorem – Alfred aż podskoczył.

– Z Susanne w łazience? – zaśmiał się szyderczo Eugen. – Ale już tam nie wejdziesz, zaraz będzie dziesiąta. Mam propozycję: teraz wszyscy wyjdziemy jeszcze…

– …i odprawimy uroczystość dziękczynną na cześć hossy – dokończył Alfred.

– Jadę do domu.

Pani Frehse namacała w kieszeni banknot dolarowy i poczuła ogrom szczęścia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: