- W empik go
Dolina bez wyjścia - ebook
Dolina bez wyjścia - ebook
Podróże kształcą, ale bywają też niebezpieczne, a wyjście z opresji wymaga często sprytu i nie lada pomysłowości. Tego typu przygoda spotkała dwóch angielskich podróżników, Karola Lindena i jego młodszego brata Gustawa, podczas wyprawy botanicznej do Indii. Po zejściu do himalajskiej doliny drogę powrotną odcięła im kamienista lawina. Na szczęście podróżnicy nie stracili zimnej krwi i nie poddali się. W jaki sposób udało im się wydostać z pułapki?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8115-457-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Widok ze szczytu Góry Czamulari
Dolina oddzielona od świata
Nowe zamiary
Niespodziewane odwiedziny
Słówko o słoniach
Opatrzenie broni
Dalsze poszukiwania
Przeszkoda
Na wierzchołku słupa
Zguba nieunikniona
Bezsilna złość słonia
Osobliwe odkrycie
Niezwykłe gniazdo
Dzióborożce
Rabuś czworonożny
Neron miesza się do walki
Wyprawa na słonia samotnika
Zniszczenie
Oblężenie powtórne
Nieprzyjaciel nieprzejednany
Pragnienie
Osobliwa sikawka
Żywcem pogrzebany
Cedr deodara
Drabiny
Powrót do chatki
Poszukiwanie śniadania
Zasadzka
Czaty podwójne
Hasło Hindusa
Koziorożec
Kozy i owce
Walka
Orły
Nowe nadzieje
Próba sił orła
Nowe usiłowania
Ucieczka orła
Para drapieżników
Biedny Neron
Nowe nadzieje
Drzewo papierowe
Latawiec
Drabina
Wypadek nieprzewidziany
Dalsze losy latawca
Daremne poszukiwania wilczego łyka
Balon
Sporządzenie balonu
Dalsze przygotowania
Decydująca chwila
Zniechęcenie
Fasola Pitagorasa, czyli fasola egipska
Żniwo wodne
Marabuty
Szczególny sen
Sprawka Nerona
Uwięzienie marabutów
Znak na nodze
Poselstwo
ZakończenieProlog
Podróżnik patrzący na Himalaje od strony południowej, z indyjskiej płaszczyzny, widzi przed sobą wał nieprzerwany, ale to jest złudzenie wzroku. Wyżyny te moglibyśmy sobie raczej wyobrazić jako bezładne nagromadzenie krótkich pasm, rozchodzących się na wszystkie strony świata. Klimat i płody tej rozległej górzystej przestrzeni przedstawiają wielką rozmaitość. Na spadzistościach, przytykających do nizin indyjskich, i w głębokich dolinach wewnętrznych roślinność zbliża się zupełnie do zwrotnikowej; widać tam palmy, bambus, wspaniałe paprocie drzewiaste. Wyżej cokolwiek pojawiają się drzewa stref umiarkowanych, potężne dęby, kasztany, orzechy, figowce, a nawet sosny. Dalej idą różaneczniki, czyli rododendrony, brzozy i wrzosy, które zastępują trawy na miejscach odkrytych.
Na koniec na wynioślejszych stokach rosną już tylko mchy i porosty, sięgające granicy wiecznych śniegów, zupełnie tak samo jak w okolicach podbiegunowych. Podróżnik, który z indyjskich płaszczyzn lub z dolin wewnętrznych posuwa się coraz wyżej ku wierzchołkom Himalajów, może w ciągu niewielu godzin przejść przez wszystkie klimaty kuli ziemskiej i oglądać okazy najrozmaitszych roślin.
Nie wyobrażajcie sobie, że górzysty ten obszar jest bezludną pustynią; są tam krainy zamieszkałe: Bhutan, Sikkim, sławna dolina Kaszmiru i Nepal leżą pośród Himalajów. Mieszkańcy himalajskich wyżyn nie należą do jednego szczepu, po większej części znacznie się różnią od Hindusów. Na wschodzie, w krainie Bhutan i Sikkim przebywa lud pochodzenia mongolskiego, obyczajami zbliżony do mieszkańców Tybetu, wyznający tę samą religię Buddy i wierzący w bóstwo Dalaj-Lamy. W zachodnich okolicach osiadły różne plemiona indyjskie i mongolskie; można tam napotkać wyznawców trzech religii azjatyckich: mahometan, buddystów i braminów.
Ludność ta jest jednakże bardzo nieliczna w stosunku do obszarów ziemi, które zajmuje. Częstokroć też podróżnik przebywa tysiące mil, nie widząc po drodze twarzy ludzkiej ani dymu ogniska. Zwłaszcza w bliskości wiecznych śniegów są rozległe pustynie, nietknięte stopą człowieka lub rzadko tylko nawiedzane przez śmiałych myśliwych. Wiele tam jest także miejsc zupełnie niedostępnych; nie potrzebujemy dodawać, że na najwyższe wierzchołki, jak Dhawalagiri, Kindżin-dżanga, Czamulari i inne, Wedrzeć się nie zdołali najodważniejsi podróżnicy; prawdopodobnie nawet na tych wyżynach człowiek nie mógłby żyć długo z powodu wielkiego zimna i rozrzedzenia powietrza.
Góry Himalaje znane już były ludom starożytnym, nazywano je za czasów greckich i rzymskich Imaus i Emodus, jednakże w nowożytnej Europie jeszcze do niedawna bardzo mało o nich wiedziano. Portugalczycy i Holendrzy najwcześniej osiedlili się w Indiach wschodnich, lecz ci nie zajmowali się wcale górami, a i Anglicy przez czas długi nie zwracali na nie uwagi. Przerażające opowiadania o dzikich obyczajach ludów, zamieszkałych wśród gór himalajskich, odstraszały podróżnych. W czasach dawniejszych pojawiło się zaledwie parę opisów zachodnich okolic tej górzystej krainy, a i te były bardzo niedokładne, i prawie aż do dni naszych musiano na tym poprzestać.
Dopiero w XX stuleciu kilku odważniejszych Anglików zapuściło się w głąb puszcz tajemniczych, a bogactwa przyrody, zwłaszcza roślinności, które tam wykryli, sowicie im wynagrodziły podjęte trudy. Jednym z pierwszych był znakomity botanik Hooker. Znalazł on na tych wyżynach mnóstwo roślin nowych, nieznanych, wzbogacił naukę i wskazał drogę innym poszukiwaczom, którzy dla celów mniej wzniosłych zaczęli zwiedzać krainy hinduskie i uganiać się za osobliwymi roślinami. Mówimy tu o ogrodnikach, usiłujących przyswajać dla ozdoby ogrodów i cieplarni piękne zamorskie gatunki kwiatów. Roślinność himalajska przedstawia dla nich tę korzyść ogromną, że z łatwością zastosować się daje do umiarkowanego klimatu europejskiego. Dużo krzewów i ziół, przeniesionych stamtąd, może żyć u nas na świeżym powietrzu.
Tacy poszukiwacze pięknych roślin nieraz przysłużyli się bardzo nauce, chociaż przede wszystkim myśleli o własnej korzyści. Imiona ich nie są zapisane w rocznikach naukowych, zazwyczaj toną w niepamięci, a jednak i oni zasługują na wdzięczne wspomnienie. Ileż to razy skromny wysłaniec ogrodu botanicznego narażał się na największe niebezpieczeństwa, przeskakiwał huczące potoki, zawieszał się ponad przepaściami, wspinał na lodowce, zapuszczał w bagna i trzęsawiska, żeby zdobyć jakiś kwiat osobliwy, jakiś nowy gatunek różanecznika, storczyka lub wrzosienia.
Zamierzamy właśnie opowiedzieć wam dzieje takich nieustraszonych poszukiwaczy roślin, którzy zapuścili się w głąb Himalajów, w puszczę bezludną i nieznaną, przetrwali mężnie dziwne, nadzwyczajne przygody, tysiączne niebezpieczeństwa, a zawsze umieli sobie radzić i nie upadali na duchu.Widok ze szczytu Góry Czamulari
Na północy Kalkuty, w tej części himalajskich wyżyn, którą oblewa szerokim łukiem rzeka Brahmaputra, wśród bezładnego nagromadzenia ostrych, skalistych cyplów, lśniących lodowców, wznosi się bielejący, wiecznym (śniegiem pokryty szczyt Czamulari. Gała ta okolica jest dziką, nagą pustynią, chłód straszny wieje z poszarpanych grzbietów skał potężnych, które się skupiły dokoła tego olbrzyma. Nie on jeden wiecznym śniegiem jest przysypany; i orszak jego – piętrzący się dumnie ponad chmury – przez rok cały przyodziany jest w świetną szatę białą.
A teraz wyobraźmy sobie, że stoimy na samym wierzchołku góry Czamulari, i rzućmy okiem w dół, a ujrzymy o kilka tysięcy metrów niżej najosobliwszą w świecie kotlinę. Ma ona kształt regularnej elipsy, jest dość rozległa, a dokoła opasana, jakby murem olbrzymim, prostopadłymi prawie skałami, wznoszącymi się na kilkaset stóp wysokości ponad dnem kotliny. Mur ten ma jednostajną, czerwonawą barwę granitu, dalej zaś piętrzą się na kształt baszt i wieżyc szeregi pozębionych cyplów, po większej części śniegiem ubielonych.
Wzrok wasz zatrzymałby się niezawodnie na tej dolinie, która pięknością swoją i wdziękiem nieporównanym odbija od całego tego dzikiego otoczenia. Kształt jej przypomina krater wulkanu, ale zamiast żużli, popiołów i zastygłej lawy widzimy tam wszędzie świeżą zieloność, kępy drzew liściastych i kwitnących krzewów, a w miejscach odsłoniętych łączki bujną trawą porosłe. U stóp skał wysokich, opasujących dolinę, ciągnie się ciemny rąbek lasu, a po samym środku rozlewają się wody jeziora; zwierciadlana jego powierzchnia odbija śnieżyste szczyty okoliczne i najwyższy cypel góry Czamulari.
Gdybyście mieli dobrą lunetę, ujrzelibyście tam rozmaite zwierzęta pasące się na łąkach, ptactwo przelatujące z drzewa na drzewo lub unoszące się ponad jeziorem. Uroczy ten krajobraz wygląda na park starannie urządzony; mimo woli szukalibyście oczyma mieszkania ludzkiego, jakiejś wspanialej willi, białych ścian, wynurzających się spośród zieleni. I w rzeczy samej ujrzelibyście lekki obłoczek dymu, unoszący się spomiędzy gromadki drzew, a przypatrując się uważniej, dostrzeglibyście małą chatkę, bardzo skromną, wcale niestosowną dla tego wspaniałego otoczenia.
Widok ten zachęciłby was niezawodnie do zwiedzenia tego czarującego ustronia, lecz szukając drogi, prowadzącej do wnętrza doliny, przekonalibyście się ze zdziwieniem, że olbrzymi mur, otaczający ją szczelnie dokoła, nigdzie nie ma przerwy. Z jednej strony wprawdzie jest szczelina w skale, a nagromadzone w niej głazy piętrzą się jeden na drugim na kształt schodów, lecz przejście to prowadzi na grzbiet olbrzymiego lodowca, który w pobliżu jest pęknięty, i szpara szeroka roztwiera się ponad bezdenną przepaścią. Ptak chyba mógłby przelecieć na drugą stronę.
Jakże więc owi mieszkańcy, którzy tam chatkę zbudowali i rozpalili ognisko, dostali się do doliny bez wyjścia? Skąd się w niej wzięły zwierzęta czworonożne? Posłuchajcie, a opowiemy wam; wszystko to się stało, nie ma w tym czarów, tylko osobliwy zbieg okoliczności.
Karol Linden był synem ogrodnika i zawczasu sposobił się do tegoż zawodu. Nie był to jednak młodzieniec bez wykształcenia, przeciwnie, ukończył wyższe studia i znał dokładnie botanikę, a inne gałęzie wiedzy przyrodniczej nie były mu obce. Jak każdy młodzieniec marzył on o dalekich wycieczkach do krajów nieznanych, o nowych odkryciach i naukowych zdobyczach. Możecie sobie wyobrazić radość jego, gdy się dowiedział, że pewien bogaty ogrodnik z Londynu szuka odważnych ludzi, których chce wysłać do Indii w celu poszukiwania osobliwych roślin ozdobnych. Karol nie wahał się ani chwili. Ponieważ rodzice jego już nie żyli, był więc zupełnie niezależny. Młodszy brat jego, Gustaw, szesnastoletni młodzieniec, nie chciał za nic się z nim rozłączyć i obaj odpłynęli razem do Kalkuty. Zabrali też z sobą nasi młodzi podróżnicy wiernego psa, Nerona.
W Kalkucie znaleźli przewodnika Hindusa, nazwiskiem Ossaro, a był to także człowiek młody, odważny, przy tym zapalony myśliwy. Mała ta gromadka zapuściła się w górzyste okolice, któreśmy opisali powyżej, i przez czas jakiś nie doznała żadnych nadzwyczajnych przygód. Karol z największym zapałem uganiał się za kwiatami, a gdy znalazł piękny i nieznany gatunek kwitnący, starał się zapamiętać miejscowość, aby później wracając zebrać nasiona. Gustaw większe miał zamiłowanie do polowania, a dzielnego znalazł doradcę i pomocnika w Hindusie.
Dnia pewnego Ossaro spostrzegł w zacisznej kotlince małego piżmowca, skinął natychmiast na Gustawa, ale zanim młodzieniec wymierzył, zręczne zwierzę wskoczyło na skałę i szybko uciekać poczęło. Myśliwi biegli za nim, kozioł wspinał się coraz wyżej na górę, a chociaż trudno było iść z nim na wyścigi, Ossaro wytłumaczył młodzieńcom, iż mogą go wypędzić tym sposobem nad brzeg przepaści lub strumienia i zagrodzić mu powrót. Wspinali się więc wszyscy trzej coraz wyżej, aż napotkali lodowiec, spuszczający się z jakiejś niezmiernej wysokości w kotlinę.
Młodzi podróżnicy widzieli już nieraz lodowce, które są bardzo pospolite w górach himalajskich. Powierzchnia tych potężnych mas lodowych, zazwyczaj przysypana śniegiem, żwirem i piaskiem, nie była bardzo śliska, z łatwością więc wdrapali się na nią i gonili wytrwale za piżmowcem. Nadzieja zagrodzenia mu drogi stawała się nawet dość prawdopodobna, gdyż kotlina zwężała się, po obu jej stronach wznosiły się olbrzymie, prostopadłe skały, które zdawały się łączyć z sobą w oddaleniu, tworząc niezmiernie wydłużony trójkąt.
Na śniegu widać było ślady piżmowca, musiał więc ciągle biec naprzód w tym samym kierunku, a róg trójkąta stanowił coś na kształt pułapki. Gustaw biegł naprzód z Hindusem, zapał ich udzielił się Karolowi, który także podążał za nimi. Już przejście było tak wąskie, że zaledwie kilkanaście metrów dzieliło jedną skalistą ścianę od drugiej, gdy nagle myśliwi ujrzeli przepaść otwartą pod stopami. Lodowiec był pęknięty w poprzek, a szczelina wynosiła parę metrów szerokości. Tymczasem po drugiej stronie można było dostrzec ślady piżmowca. Zwinne zwierzątko musiało więc przesadzić tę przestrzeń jednym susem. Ossaro zapewniał, że nic w tym nie było nieprawdopodobnego.
Karol najmniej zmartwił się tą przygodą, usiadł na kamieniu i odpoczywał, Gustaw odszedł nieco dalej i po chwili ozwał się okrzyk wesoły:
– Most, most! Znalazłem most!
Ossaro poskoczył w stronę, skąd słychać było głos młodego chłopca, Karol powstał także i podążył za nim. Najosobliwszy w świecie widok przedstawił się oczom jego. Olbrzymi odłam skały zawieszony był nad przepaścią na kształt mostu, brzegi jego po obu stronach opierały się prawie na samych krawędziach pękniętego lodowca. Jakim sposobem się tam dostał i jak mógł utrzymać się w równowadze? Ciekawe to było pytanie. Może leżał w tym miejscu jeszcze przed pęknięciem masy lodowej, która się pod nim rozsunęła? Przypuszczenie to było najbardziej prawdopodobne.
Gustaw nie zastanawiał się wcale nad pochodzeniem mostu, lecz śmiało puścił się tą drogą niezbyt bezpieczną; gdyby brat starszy był zdążył wcześniej, starałby się może go powstrzymać, ale gdy Karol nadszedł, ujrzał już Gustawa po drugiej stronie przepaści, unoszącego w górą kapelusz z okrzykiem triumfu. Neron skakał radośnie obok pana, Ossaro także się do nich przyłączył. Nie pozostawało więc nic innego Karolowi, jak tylko iść za nimi, co też uczynił. Wszyscy trzej przemknęli dalej za śladami piżmowca, pewni już teraz, że im nie uciecze.
A wtem rozległ się huk straszliwy, jakby grom spadł ta jasnego nieba, po nim nastąpił drugi, echa okoliczne powtórzyły te przerażające odgłosy, a jednocześnie młodzi podróżnicy uczuli, że grunt drży i chwieje się pod ich stopami. Przestrach ich ogarnął, przypomnieli sobie, że stoją na lodzie, żaden nie wymówił ani słowa, lecz wszyscy, zgodnym uczuciem wiedzeni, zaczęli szybko zawracać z drogi. W parę minut dobiegli do szczeliny, lecz jakiż widok oczy ich uderzył! Most runął w przepaść, a szczelina zdawała się znacznie rozszerzona. Gdy tak trzej podróżnicy stali nad tą czarną czeluścią, która im drogę zagradzała, ozwał się nowy łoskot, straszniejszy jeszcze. Cały lodowiec zdawał się z posad swych poruszać. Ogromne głazy toczyły się po spadzistościach, bryły lodu odrywały się z hukiem złowrogim i uderzały o kamienne ściany, rozsypując się w drobne kawałki; zamęt najokropniejszy panował dokoła naszych młodzieńców, można było obawiać się, że cała ta potężna masa lodu runie w końcu w jakąś niezgłębioną otchłań.
Karol, najprzytomniejszy, zaczął się oglądać na wszystkie strony i zobaczył szczelinę wyżłobioną w jednej ze skał pobocznych, skinął więc na towarzyszy i weszli w tę kryjówkę, gdzie przynajmniej zawalenia nie potrzebowali się obawiać. Szczelina była niewielka, zaledwie się w niej pomieścić mogli we trzech, a i psisko przytuliło się przy nich przestraszone i drżące.