Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dolina ludzi milczących - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dolina ludzi milczących - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 339 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I SPO­WIEDŹ MOR­DER­CY

Ja­mes Gren­fell Kent, sier­żant Kró­lew­skiej Kon­nej Po­li­cji, nie miał cie­nia wąt­pli­wo­ści. Wie­dział, że umie­ra. Przy­ja­cie­la swe­go, le­ka­rza Car­di­ga­na, da­rzył cał­ko­wi­tym za­ufa­niem, a Car­di­gan po­wie­dział, że czas, jaki mu po­zo­stał do ży­cia, mie­rzyć na­le­ży na go­dzi­ny – być może, na­wet na mi­nu­ty lub se­kun­dy. Wy­pa­dek był nie­zwy­kły; ist­nia­ła jed­na szan­sa na pięć­dzie­siąt, że prze­ży­je dwa lub trzy dni, lecz nie było szan­sy naj­mniej­szej, że po­cią­gnie dłu­żej. Ko­niec mógł na­dejść z każ­dym no­wym od­de­chem.

Sam Kent nie czuł się wca­le jak czło­wiek umie­ra­ją­cy. Wi­dział do­brze i ro­zu­mo­wał z zu­peł­ną ja­sno­ścią. Ból mu nie do­ku­czał i tyl­ko chwi­la­mi go­rącz­ko­wał tro­chę. Gdy mó­wił, głos jego miał zu­peł­nie na­tu­ral­ne brzmie­nie.

Po­cząt­ko­wo, kie­dy Car­di­gan ob­wie­ścił mu po­nu­rą no­wi­nę, uśmiech­nął się nie­do­wie­rza­ją­co. Fakt, że zda­niem dok­to­ra kula, któ­rą mu przed dwo­ma ty­go­dnia­mi po­słał pi­ja­ny Me­tys, dra­snę­ła aor­tę two­rząc groź­bę anew­ry­zmu – ani prze­ko­nał Ken­ta, ani go na­wet nie za­nie­po­ko­ił. „Anew­ryzm” i „aor­ta” były to sło­wa obce i wy­zby­te tre­ści. Kent po­sia­dał jed­nak głę­bo­ką na­mięt­ność do­cie­ra­nia do ją­dra rze­czy i tej ce­sze cha­rak­te­ru za­wdzię­czał wła­śnie re­pu­ta­cję naj­lep­sze­go łow­cy lu­dzi w ca­łej pół­noc­no-za­chod­niej dy­wi­zji. Na­tarł więc na dok­to­ra, a ten wy­ja­śnił wszyst­ko.

Jak się oka­za­ło, aor­ta jest głów­ną żyłą pro­wa­dzą­cą do ser­ca. Kula, dra­snąw­szy, tak sil­nie osła­bi­ła jej ścian­kę, że utwo­rzy­ła się wy­pu­kłość w kształ­cie wo­recz­ka. Gdy zaś wo­re­czek ten pęk­nie – tłu­ma­czył Car­di­gan – zgi­niesz na­tych­miast! – Tu prztyk­nął w pal­ce, by do­bit­nie treść tych słów pod­kre­ślić.

Te­raz już roz­są­dek na­ka­zy­wał wie­rzyć. Kent wszak­że nie był zbyt­nio przy­gnę­bio­ny, na­wet obec­nie. Nie­jed­no­krot­nie do­cho­dził do prze­ko­na­nia, że dra­mat i ko­me­dia cia­sno się w ży­ciu wią­żą; ileż to razy wi­dział, jak uśmiech prze­mie­nia się w łzy i od­wrot­nie?

Sy­tu­acja ba­wi­ła go pra­wie. Za­wsze prze­cież pa­trzył na ży­cie jako na głu­pi żart, po­nu­ry nie­raz, lecz przy­najm­niej krót­ko­trwa­ły. Dłu­gie lata zresz­tą, spę­dzo­ne na su­ro­wych krań­cach zie­mi, ob­da­rzy­ły go swo­istą fi­lo­zo­fią. Był zda­nia, że eg­zy­sten­cja ludz­ka jest rze­czą naj­tań­szą. – Byle im dać dość cza­su – mó­wił – dwo­je lu­dzi po­tra­fi zie­mię całą za­lud­nić.

Naj­istot­niej­sze było jed­nak to, że Kent się śmier­ci nie bał ani w chwi­li obec­nej, ani nig­dy przed­tem. Ale nie zna­czy­ło to, by ży­cia nie ce­nił lub by je ce­nił mniej niż kto­kol­wiek inny. Z pew­no­ścią na­wet nikt nie ko­chał ży­cia tak jak on. Po­god­ny opty­mi­sta, pe­łen wia­ry w przy­szłość i pe­łen pra­gnień, lu­bił słoń­ce, księ­życ i gwiaz­dy, a góry, lasy i pre­rie wiel­bił po pro­stu. Lecz gdy los po­wie­dział mu: ko­niec – miał dość siły woli, by odejść z tego świa­ta bez jęku.

Sie­dział te­raz na łóż­ku, wspar­ty o wy­so­ko spię­trzo­ne po­dusz­ki. Nie schudł zbyt­nio wsku­tek cho­ro­by. Sma­gła płeć szczu­płej, do­brze mo­de­lo­wa­nej twa­rzy co praw­da tro­chę zbla­dła, lecz znać jesz­cze było na niej wpływ wia­tru, słoń­ca i ognisk obo­zo­wych. Bli­skość śmier­ci może tyl­ko nie­co przy­ćmi­ła ja­skra­wy błę­kit oczu. Kent miał trzy­dzie­ści sześć lat, ale nie wy­glą­dał na tyle, mimo iż ja­sne wło­sy na skro­ni prze­ty­ka­ła mu smu­ga si­wi­zny. Sie­dząc, wi­dział przez okno mi­go­tli­wą wstę­gę wiel­kiej rze­ki Ata­ba­ski, to­czą­cej le­ni­wy nurt ku Oce­ano­wi Lo­do­wa­te­mu. Słoń­ce świe­ci­ło ja­skra­wo, to­też Kent wi­dział jesz­cze za wodą gę­sty wał ce­dro­we­go boru, fa­li­ste roz­to­ki wzgórz i do­lin, a sła­by wie­trzyk niósł mu wo­nie łąk i lasu, któ­re od tylu lat uko­chał.

– To moi przy­ja­cie­le naj­lep­si – rzekł do Car­di­ga­na. – Chcę umrzeć pa­trząc na nich!…

Przy­su­nię­to mu więc tap­czan do okna.

Tuż przy łóż­ku cho­re­go sie­dział Car­di­gan. Twarz jego, bar­dziej niż twa­rze resz­ty obec­nych, wy­ra­ża­ła zwąt­pie­nie. Ked­sty, in­spek­tor Pół­noc­no-Za­chod­niej Kró­lew­skiej Kon­nej Po­li­cji, do­wo­dzą­cy dy­wi­zją N. pod nie­obec­ność wła­ści­we­go zwierzch­ni­ka, był bar­dzo bla­dy, bled­szy na­wet od mło­dej dziew­czy­ny, któ­ra sie­dząc w ką­cie przy sto­le, za­pi­sy­wa­ła każ­de po­wie­dzia­ne sło­wo. Sier­żant O'Con­nor spra­wiał wra­że­nie ogłu­szo­ne­go. Drob­ny, gład­ko wy­go­lo­ny mi­sjo­narz ka­to­lic­ki, któ­re­go obec­no­ści w cha­rak­te­rze świad­ka Kent za­żą­dał, sie­dział, moc­no spló­tł­szy pal­ce na ko­la­nach, i w mil­cze­niu do­da­wał usły­sza­ną opo­wieść do in­nych zna­nych mu tra­ge­dii głu­szy.

Wszy­scy oni, z wy­jąt­kiem ste­no­gra­fist­ki, byli przy­ja­ciół­mi Ken­ta – ser­decz­ny­mi przy­ja­ciół­mi. Z ma­łym mi­sjo­na­rzem Kent prze­ga­wę­dził nie­je­den wie­czór; z O'Con­no­rem od­był nie­jed­ną trud­ną wy­pra­wę. Oni to prze­cież schwy­ta­li w do­rze­czu Mac­ken­zie dwu mor­der­ców, Eski­mo­sów, wa­łę­sa­jąc się w tym celu przez czter­na­ście mie­się­cy po naj­dzik­szych ostę­pach le­śnych. Kent bar­dzo lu­bił O'Con­no­ra – jego czer­wo­ną twarz, rude wło­sy, szla­chet­ne ser­ce, to­też nie­zmier­nie cier­piał nad tym, iż przy­jaźń tę obec­nie ła­mie.

Naj­bar­dziej jed­nak wzru­szył Ken­ta in­spek­tor Ked­sty. Do­wód­ca dy­wi­zji N. był czło­wie­kiem nie­zwy­kłym. Sta­rzec sześć­dzie­się­cio­let­ni, o sta­lo­wo­si­wej czu­pry­nie i oczach pra­wie bez­barw­nych, w któ­rych za­zwy­czaj próż­no byś szu­kał wy­ra­zu roz­tkli­wie­nia czy oba­wy – po­sia­dał iście że­la­zne ner­wy. Gru­pa po­li­cyj­na po­zo­sta­ją­ca pod jego roz­ka­za­mi pa­tro­lo­wa­ła prze­strzeń li­czą­cą sześć­set dwa­dzie­ścia ty­się­cy mil kwa­dra­to­wych w naj­dzik­szej czę­ści Ame­ry­ki Pół­noc­nej. Ob­szar ten wy­bie­gał prze­szło dwa ty­sią­ce mil poza sie­dem­dzie­sią­ty sto­pień sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, o trzy i pół stop­nia prze­kra­cza­jąc Krąg Po­lar­ny, a co do wiel­ko­ści czter­na­sto­krot­nie prze­wyż­szał stan Ohio. Otóż Ked­sty był tym, któ­ry wy­ko­ny­wał po­wie­rzo­ne mu za­da­nie le­piej niż kto­kol­wiek inny.

Te­raz wszak­że, spo­śród pię­ciu obec­nych męż­czyzn, Ked­sty zdra­dzał naj­więk­szy nie­po­kój. Twarz miał sza­rą jak po­piół.

Głos mu się ła­mał. Pal­ca­mi ner­wo­wo gniótł po­rę­cze fo­te­la, a żyły na­brzmie­wa­ły mu na rę­kach, jak­by mia­ły pęk­nąć. Kent po raz pierw­szy wi­dział, jak się Ked­sty poci.

In­spek­tor dwu­krot­nie otarł chust­ką czo­ło. Nie za­słu­gi­wał już na mia­no, ja­kie nada­li mu In­dia­nie Cree: Mi­ni­sak, czy­li ska­ła. Zbro­ja, któ­rej do­tych­czas nie prze­bił ża­den po­cisk, opa­dła zeń obec­nie. Prze­stał być su­ro­wym, chłod­nym sę­dzią śled­czym, po­stra­chem zbrod­nia­rzy. Z tru­dem tyl­ko pa­no­wał nad ner­wa­mi.

– Wiesz oczy­wi­ście, co to ozna­cza dla ca­łe­go od­dzia­łu? – py­tał gło­sem ni­skim i twar­dym. – Ozna­cza to…

– Nie­ła­skę – ski­nął gło­wą Kent. – Wiem. I bę­dzie to czar­ną pla­mą na nie­ska­la­nej tar­czy na­szej dy­wi­zji. Nic jed­nak nie po­ra­dzę. Za­bi­łem Joh­na Bar­kleya. Czło­wiek, któ­ry sie­dzi w aresz­cie i ma zgi­nąć na szu­bie­ni­cy, jest nie­win­ny. Ro­zu­miem. Przy­kro wam bę­dzie przy­znać, że sier­żant po­li­cji w służ­bie Jego Kró­lew­skiej Mo­ści jest zwy­kłym mor­der­cą. Lecz…

– Wła­śnie że nie zwy­kłym mor­der­cą – prze­rwał Ked­sty. – Ja­keś sam to opi­sał, zbrod­nia po­peł­nio­na była z roz­my­słem, okrop­na, nie­wy­tłu­ma­czal­na. Nie dzia­ła­łeś pod wpły­wem na­głe­go za­mro­cze­nia umy­słu. Mę­czy­łeś swą ofia­rę. To nie do wia­ry, do­praw­dy!

– A jed­nak to praw­da – rzekł Kent.

Ob­ser­wo­wał szczu­płe pal­ce ste­no­gra­fist­ki no­tu­ją­cej sło­wa jego i in­spek­to­ra. Pro­mień słoń­ca mu­skał jej schy­lo­ną gło­wę, za­pa­la­jąc we wło­sach czer­wo­ne ognie. Wtem do­wód­ca dy­wi­zji N. po­chy­lił się nad cho­rym tak bli­sko, że pra­wie do­tknął jego twa­rzy, i szep­nął tak ci­cho, że nie usły­szał nikt z obec­nych.

– Kła­miesz, Kent.

– Nie, mó­wię praw­dę – od­parł Kent.

Ked­sty cof­nął się, znów ocie­ra­jąc kro­pli­sty pot z czo­ła.

– Za­bi­łem Bar­kleya tak wła­śnie, jak to so­bie uło­ży­łem za­wcza­su – cią­gnął da­lej Kent. – Chcia­łem, by ko­na­jąc cier­piał. Nie za­mie­rzam na­to­miast wy­ja­wić, dla­cze­go go za­bi­łem. Ale po­wód był do­sta­tecz­ny…

Za­uwa­żył drże­nie prze­bie­ga­ją­ce w tej chwi­li ple­cy dziew­czy­ny spi­su­ją­cej jego ze­zna­nia.

– Od­ma­wiasz wy­ja­wie­nia mo­ty­wu zbrod­ni?

– Od­ma­wiam sta­now­czo. Po­wiem jed­no: skrzyw­dził mnie tak cięż­ko, że za­słu­żył na śmierć.

– I skła­dasz to ze­zna­nie wie­dząc, że sam masz umrzeć? Cień uśmie­chu prze­mknął po war­gach Ken­ta. Spoj­rzał na

O'Con­no­ra i przez chwi­lę wi­dział w oczach ko­le­gi błysk daw­nej przy­jaź­ni.

– Tak. Dok­tor Car­di­gan mnie uprze­dził. W prze­ciw­nym ra­zie po­zwo­lił­bym ra­czej po­wie­sić oskar­żo­ne­go nie­win­nie. Ale ta kula prze­klę­ta, za­bi­ja­jąc mnie, oca­la ży­cie tam­te­mu.

Ked­sty zwró­cił się do ste­no­gra­fist­ki. Do­bre pół go­dzi­ny od­czy­ty­wa­ła gło­śno ste­no­gram śledz­twa, po czym na ostat­niej stro­ni­cy Kent po­ło­żył swój pod­pis. Wresz­cie Ked­sty wstał.

– Skoń­czy­li­śmy, pa­no­wie – rzekł.

Obec­ni za­czę­li wy­cho­dzić; dziew­czy­na ucie­kła pierw­sza, zde­ner­wo­wa­na do naj­wyż­sze­go stop­nia po­nu­rą sce­ną, w ja­kiej mu­sia­ła uczest­ni­czyć. In­spek­tor był ostat­ni. Car­di­gan za­wa­hał się w pro­gu, jak­by chcąc po­zo­stać, lecz in­spek­tor nie­cier­pli­wie mach­nął nań ręką i sam za­mknął drzwi po­ko­ju. Kent na se­kun­dę jesz­cze po­chwy­cił spoj­rze­nie zwierzch­ni­ka i aż się z wra­że­nia wzdry­gnął. Ked­sty miał w źre­ni­cach nie tyl­ko wy­raz gro­zy, lecz po­nad­to wy­raz za­bo­bon­ne­go lęku.

Chwi­la była nie­za­prze­cze­nie po­nu­ra, mimo to Kent uśmiech­nął się le­ciut­ko. Wie­dział, że zgod­nie z na­ka­zem pra­wa, Ked­sty po­le­ci te­raz sier­żan­to­wi O'Con­nor usta­wić pod jego drzwia­mi po­ste­ru­nek zbroj­ny. Fakt, iż ob­wi­nio­ny lada chwi­la umrze, nie zmie­niał w ni­czym re­gu­la­mi­nu. A Ked­sty był służ­bi­stą aż do prze­sa­dy. Po­przez za­mknię­te drzwi Kent sły­szał nie­wy­raź­ne gło­sy. Ja­kieś kro­ki od­da­la­ły się i ci­chły. Roz­róż­nił cięż­ki tu­pot wiel­kich nóg O'Con­no­ra; O'Con­nor za­wsze czła­pał bu­ta­mi, na­wet na szla­ku.

Wtem po ci­chu drzwi się otwar­ły i wszedł oj­ciec Lay­on­ne, mi­sjo­narz. Kent wie­dział z góry, że tak bę­dzie, gdyż ser­ce ojca

– Nie, nie za­po­mnę – szep­nął mi­sjo­narz i od­wró­cił się.

Drzwi otwo­rzy­ły się i za­mknę­ły za wy­cho­dzą­cym. W oczach Ken­ta bły­snę­ła we­so­ła iskier­ka; za­śmiał się, ście­ra­jąc jed­no­cze­śnie z warg nowe śla­dy krwi. Spryt­nie ro­ze­grał par­tię. A naj­ko­micz­niej­sze w tym wszyst­kim jest to, że nikt na świe­cie ca­łym nie wie praw­dy prócz nie­go sa­me­go – i być może jesz­cze jed­nej oso­by.

– Mu­szą być jed­nak ja­kieś spra­wy oso­bi­ste. Czy nie ze­chciał­byś mi ich po­wie­rzyć?

– Ra­cja – uśmiech­nął się. – Pora zro­bić te­sta­ment. Otóż ku­pi­łem tu nie­gdyś parę skraw­ków zie­mi. Te­raz, kie­dy ko­lej z Ed­mon­ton nie­mal już do nas do­tar­ła, war­tość dzia­łek % sied­miu­set do­la­rów, ja­kie za­pła­ci­łem za nie, pod­sko­czy­ła do dzie­wię­ciu ty­się­cy. Chciał­bym, żeby oj­ciec dział­ki sprze­dał, a pie­nią­dze użył na cel do­bro­czyn­ny. Na wspo­mo­że­nie In­dian przede wszyst­kim. Byli mi za­wsze do­bry­mi brać­mi. Je­śli trze­ba pod­pi­sać ja­kieś peł­no­moc­nic­two, chęt­nie uczy­nię to za­raz.

Oczy ojca Lay­on­ne zwil­got­nia­ły.

– Bóg ci za to za­płać, Jim­my – rzekł uży­wa­jąc zdrob­nia­łe­go imie­nia Ken­ta. – Są­dzę, że prze­ba­czy ci tak­że, je­śli znaj­dziesz w so­bie dość po­ko­ry, by Go o to bła­gać.

– Już mi prze­ba­czył – od­parł Kent wy­glą­da­jąc oknem. – Czu­ję to. Je­stem tego pew­ny, oj­cze.

W głę­bi du­szy mi­sjo­narz mo­dlił się żar­li­wie. Wie­dział, że wia­ra Ken­ta róż­ni się od jego wła­snej, mimo to go­tów był w każ­dej chwi­li udzie­lić ko­na­ją­ce­mu po­cie­chy re­li­gij­nej. Po pew­nym cza­sie wstał; w szczu­płej, ogo­rza­łej twa­rzy Ken­ta siwe oczy pa­trzy­ły od­waż­nie, wo­kół ust zaś igrał po­god­ny uśmiech.

– Mam wiel­ką proś­bę, oj­cze – rzekł Kent. – Choć­by mi zo­stał dzień ży­cia, nie chcę, aby wszy­scy przy­po­mi­na­li mi o tym. Je­śli daw­ni dru­ho­wie jesz­cze za­cho­wa­li dla mnie przy­jaźń, ży­czył­bym so­bie wi­dzieć ich we­so­łych, roz­mow­nych, dow­cip­nych. Chciał­bym pa­lić faj­kę. Chciał­bym do­stać pu­deł­ko cy­gar. Car­di­gan nie może już obec­nie pro­te­sto­wać. Czy oj­ciec mi te rze­czy za­ła­twi? Ojca usłu­cha­ją naj­prę­dzej. I pro­szę mi jesz­cze przed odej­ściem przy­su­nąć tap­czan bli­żej okna.

Oj­ciec Lay­on­ne speł­nił proś­bę w mil­cze­niu. Lecz po­czu­cie obo­wiąz­ku i li­tość wy­dar­ły mu wresz­cie te sło­wa:

– Mój synu, więc się ka­jasz? Więc ża­łu­jesz, żeś za­bił Joh­na Bar­kleya?…

– Nie, nie ża­łu­ję. Mu­sia­łem to zro­bić. Ale pro­szę nie za­po­mnieć o tych cy­ga­rach, oj­cze.

– Nie, nie za­po­mnę – szep­nął mi­sjo­narz i od­wró­cił się.

Drzwi otwo­rzy­ły się i za­mknę­ły za wy­cho­dzą­cym. W oczach Ken­ta bły­snę­ła we­so­ła iskier­ka; za­śmiał się, ście­ra­jąc jed­no­cze­śnie z warg nowe śla­dy krwi. Spryt­nie ro­ze­grał par­tię. A naj­ko­micz­niej­sze w tym wszyst­kim jest to, że nikt na świe­cie ca­łym nie wie praw­dy prócz nie­go sa­me­go – i być może jesz­cze jed­nej oso­by.ROZ­DZIAŁ II DZIEW­CZY­NA NA ŚCIEŻ­CE

Za oknem Ken­ta była wio­sna – cud­na wio­sna Da­le­kiej Pół­no­cy, to­też nie zwa­ża­jąc na śmierć dła­wią­cą mu pier­si, wy­chy­lał się z łóż­ka, wchła­niał won­ne, rześ­kie po­wie­trze i wo­dził wzro­kiem po roz­le­głym kra­jo­bra­zie.

Przy­po­mi­nał so­bie, jak to on sam do­ra­dzał Car­di­ga­no­wi zbu­do­wa­nie szpi­ta­la na tym wła­śnie wzgó­rzu, da­ją­cym roz­le­gły wi­dok na rze­kę i osa­dę. Był to gmach pry­mi­tyw­ny, po­zba­wio­ny wszel­kich ozdób, nie tyn­ko­wa­ny na­wet, lecz jak­że sil­nie i słod­ko wo­nie­ją­cy so­śni­ną. Z wnę­trza biła wprost na­dzie­ja i po­go­da. Ja­sne bel­ko­wa­nie ścian, peł­ne krą­głych sę­ków, to znów zło­tych i bru­nat­nych plam ży­wicz­nych, mó­wi­ło ra­do­śnie o ży­ciu nie­znisz­czal­nym; dzię­cio­ły z po­bli­skiej kniei przy­la­ty­wa­ły kuć drze­wo, jak gdy­by sta­no­wi­ło ono nadal część lasu, rude wie­wiór­ki har­co­wa­ły po da­chu, aż dud­nił za­baw­nie pod mięk­kim cwa­łem ła­pek.

– Chy­ba tyl­ko nie­do­łę­ga ja­kiś mógł­by tu umrzeć ma­jąc tyle pięk­na przed oczy­ma – mó­wił Kent przed ro­kiem, gdy wraz z przy­ja­cie­lem obie­ra­li miej­sce pod bu­do­wę szpi­ta­la. A te­raz on sam był tym ko­na­ją­cym nie­do­łę­gą…

Wzro­kiem obej­mo­wał po­łu­dnio­wą stro­nę, część wscho­du i za­cho­du, a we wszyst­kich tych kie­run­kach nie było wi­dać koń­ca kniei. Pusz­cza sta­ła się niby ol­brzy­mie, pięk­nie cie­nio­wa­ne mo­rze, żło­bio­na wgłę­bie­nia­mi do­lin, zje­żo­na szczy­ta­mi pa­gór­ków, aż na ho­ry­zon­cie zie­lo­ne czu­by drzew wspie­ra­ły błę­kit­ny strop nie­ba. Ken­ta nie­jed­no­krot­nie bo­la­ło ser­ce na wspo­mnie­nie dwóch wą­skich szyn sta­lo­wych, metr za me­trem i mila za milą peł­zną­cych od stro­ny od­da­lo­ne­go o pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów Ed­mon­ton. Jego zda­niem, rów­na­ło się to świę­to­kradz­twu, prze­stęp­stwu wo­bec przy­ro­dy, znę­ca­niu się nad knie­ją. Dla Ken­ta pusz­cza była czymś wię­cej niż zwy­kłym zbio­ro­wi­skiem so­sen, jo­deł, ce­drów, to­po­li i brzóz, czymś wię­cej niż set­ką je­zior, rzek i błot. Była czymś szcze­gól­nym. Ko­chał ją bar­dziej niż lu­dzi. Wiel­bił po pro­stu. Sama jej obec­ność, szept wia­tru, w ga­łę­ziach, blask słoń­ca w li­sto­wiu do­da­wa­ły mu otu­chy w go­dzi­nie śmier­ci.

Prze­niósł po­tem oczy bli­żej, na osa­dę, któ­rej dom­ki gnieź­dzi­ły się nad rze­ką po­ły­sku­ją­cą o małe ćwierć mili. Nie tak daw­no i tu rów­nież szu­mia­ła pusz­cza. Lecz i te­raz jesz­cze Atha­ba­ska Lan­ding sta­no­wi­ło wro­ta otwar­te na bez­miar Da­le­kiej Pół­no­cy. Domy, z rzad­ka roz­sia­ne, były skle­co­ne pry­mi­tyw­nie, z le­d­wo cio­sa­nych bali. Ot i w tej chwi­li na­wet do­bie­gał go szum tar­ta­ku tną­ce­go le­ni­wie cięż­kie pnie. Nad bu­dyn­kiem To­wa­rzy­stwa Za­to­ki Hud­so­na ło­po­tał star­ga­ny i wy­pło­wia­ły sztan­dar ame­ry­kań­ski. Sze­ro­kie bar­ki, ła­dow­ne to­wa­rem aż po wrę­by, od­bi­ja­ły wła­śnie od brze­gu, szu­ka­jąc by­strzej­sze­go nur­tu. Prąd niósł je zra­zu wol­no, po­tem co­raz szyb­ciej, pió­ra wio­seł mi­go­ta­ły w słoń­cu, a za­ło­ga na całe gar­dło rzu­ca­ła w nie­bo ulu­bio­ną dzi­ką nutę: Pieśń po­dróż­ni­ków.

Ken­ta zdła­wi­ło coś za krtań, omal szlo­chem nie wy­buch­nął. Miał ocho­tę wy­chy­lić się przez okno i krzyk­nąć po­dróż­nym sło­wa po­że­gna­nia. Wie­dział, że od­jeż­dża­ją­cych cze­ka­ją całe mie­sią­ce swo­bod­nej eg­zy­sten­cji pod otwar­tym nie­bem. Zmo­żo­ny tę­sk­no­tą i wzru­sze­niem, Kent prze­chy­lił się w tył, na po­dusz­ki, i po­wie­ka­mi za­krył oczy.

Myśl ja­skra­wo i wy­raź­nie ma­lo­wa­ła mu to, co tra­ci. Ju­tro lub po­ju­trze umrze, a tym­cza­sem za­ło­ga pły­nąć bę­dzie co­raz da­lej, przez po­ro­hy Atha­ba­ski, przez Wo­do­spad śmier­ci, wa­żyć się zu­chwa­le na prze­by­cie strasz­nych wi­rów Pasz­czy Dia­beł – skiej i ry­czą­cych cze­lu­ści Czar­ne­go. Prze­le­cą Atha­ba­skę i Rze­kę Nie­wol­ni­czą, wyj­dą na wspa­nia­łą Mac­ken­zie, pły­nąć będą, aż wy­świech­ta­ny o ska­ły kil ostat­niej bar­ki za­kosz­tu­je sło­nych wód mor­skie­go przy­pły­wu. Zo­ba­czą Oce­an Lo­do­wa­ty… Gdy tym­cza­sem on, Ja­mes Kent – umrze.

Otwo­rzył oczy i uśmiech­nął się bla­do. Ba­rek było szes­na­ście, a jak wie­dział, naj­więk­szą kie­ro­wał Piotr Ros­sand. Wy­obra­żał so­bie do­sko­na­le, jak po­tęż­na, ogo­rza­ła pierś Pio­tra dud­ni stro­fa­mi pie­śni. O ty­siąc mil stąd żona na nie­go cze­ka.

Rad był pra­wie, gdy bar­ki umknę­ły poza ob­ręb wzro­ku, a pie­śni wio­śla­rzy umil­kły w od­da­le­niu. Na­słu­chi­wał znów le­ni­we­go brzę­cze­nia tar­ta­ku; po­nad gło­wą, na gon­tach da­chu har­co­wa­ła wie­wiór­ka, mięk­ko i za­baw­nie dud­niąc po­lot­ny­mi łap­ka­mi. Pla­ma słoń­ca pa­dła na koł­drę. Sil­niej­szy po­wiew wia­tru przy­niósł słod­ką woń ży­wi­cy. Wtem drzwi się otwar­ły i wszedł Car­di­gan.

Dok­tor przy­wi­tał Ken­ta z tą samą co zwy­kle ser­decz­no­ścią. Nie po­tra­fił wszak­że ukryć za­tro­ska­ne­go wy­ra­zu twa­rzy. Przy­niósł faj­kę i ty­toń. Po­ło­żył je na sto­li­ku przy łóż­ku, po czym przy­tknął ucho do pier­si cho­re­go.

– Zda­je­mi się, że chwi­la­mi sam na­wet sły­szę ja­kiś szmer – ozwał się Kent. – Jest go­rzej, praw­da?

Car­di­gan twier­dzą­co ski­nął gło­wą.

– Pa­le­nie może nie­co rzecz przy­śpie­szyć – rzekł. – Je­że­li jed­nak chcesz ko­niecz­nie…

Kent wy­cią­gnął rękę po ty­toń i faj­kę.

– War­to za­ry­zy­ko­wać. Dzię­ku­ję, sta­ry.

Na­bił faj­kę. Car­di­gan po­tarł za­pał­kę. Po raz pierw­szy od dwóch ty­go­dni Kent wy­pu­ścił spo­mię­dzy warg kłąb dymu.

– Bar­ki od­pły­nę­ły już na pół­noc – ode­zwał się.

– To­war prze­zna­czo­ny prze­waż­nie dla Mac­ken­zie – od­parł Car­di­gan. – Da­le­ka dro­ga!

– Naj­pięk­niej­sza na ca­łej pół­no­cy. Przed trze­ma laty O'Con­nor i ja od­by­li­śmy ją z ka­pi­ta­nem Fol­let­te. Pa­mię­tasz, Fol­let­te i La­do­uceur? Ko­cha­li obaj tę samą dziew­czy­nę, a jako do­brzy przy­ja­cie­le po­sta­no­wi­li uczci­wie roz­strzy­gnąć spór. Mie­li prze­pły­nąć Wo­do­spad Śmier­ci. Kto pierw­szy wyj­dzie na brzeg, do tego dziew­czy­na na­le­ży. I wiesz, Car­di­gan, co się sta­ło? Fol­let­te przy­był pierw­szy, lecz z gło­wą strza­ska­ną o ska­ły. Umarł na miej­scu. Ale La­do­uceur po dziś dzień nie po­jął dziew­czy­ny za żonę. Twier­dzi, że prze­grał za­kład, i boi się ze­msty zza gro­bu w ra­zie na­ru­sze­nia umo­wy.

Urwał na­słu­chu­jąc. Z sie­ni do­cho­dzi­ły cięż­kie kro­ki, co­raz bliż­sze.

– O'Con­nor – rzekł Kent.

Car­di­gan zbli­żył się do drzwi i otwo­rzył je, wła­śnie w chwi­li gdy O'Con­nor za­mie­rzał pu­kać. Kie­dy drzwi za­mknę­ły się z po­wro­tem, sier­żant po­zo­stał sam na sam z Ken­tem. W jed­nej po­tęż­nej gar­ści trzy­mał pu­deł­ko cy­gar, w dru­giej pęk ja­skra­wo­czer­wo­nych kwia­tów.

– Oj­ciec Lay­on­ne mi to dał, gdy tu sze­dłem – wy­ja­śnił kła­dąc na sto­li­ku jed­no i dru­gie. – Poza tym… poza tym na­ru­szam re­gu­la­min przy­cho­dząc tu i mó­wiąc to, co za­mie­rzam po­wie­dzieć. Nig­dy nie za­rzu­ca­łem ci kłam­stwa, Jim­my, ale te­raz twier­dzę, że je­steś łgarz.

Chwy­cił dło­nie Ken­ta, miaż­dżąc je w uści­sku trwa­łej przy­jaź­ni. Kent drgnął; czym­że był jed­nak ból chwi­lo­wy wo­bec ol­brzy­miej ra­do­ści, jaką jed­no­cze­śnie od­czuł. Bał się prze­cież bar­dzo, że O'Con­nor, na rów­ni z Ked­sty'm, od­su­nie się od zbrod­nia­rza. Za­uwa­żył jed­nak w twa­rzy i w oczach dru­ha nie­zwy­kły wy­raz. Sier­żant, któ­re­go trud­no było wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi, zdra­dzał sil­ne zde­ner­wo­wa­nie.

– Nie wiem do­praw­dy, co wi­dzie­li inni, gdy skła­da­łeś swe ze­zna­nia, Kent. Być może, ja doj­rza­łem wię­cej, po­nie­waż pół­to­ra roku spę­dzi­łem na włó­czę­dze z tobą. Wiem, żeś kła­mał. Co za grę pro­wa­dzisz, sta­ry?

Kent burk­nął coś pod no­sem. – Czy znów za­mie­rzasz mnie drę­czyć? – spy­tał wzdy­cha­jąc.

O'Con­nor jął spa­ce­ro­wać po izbie tam i z po­wro­tem. Kent wi­dy­wał go już tak cho­dzą­ce­go, ile­kroć miał ja­kiś trud­ny pro­blem do roz­wią­za­nia.

– Ty nie za­bi­łeś Joh­na Bar­kleya! – na­cie­rał O'Con­nor. – Ani ja w to nie wie­rzę, ani na­wet in­spek­tor Ked­sty. Mimo to rzecz dziw­na…

– Co ta­kie­go?

– Ked­sty w bły­ska­wicz­nym tem­pie robi uży­tek z two­ich ze­znań. Nie wie­rzę, żeby to było zgod­ne z re­gu­la­mi­nem. A jed­nak on się nie­sły­cha­nie śpie­szy. Kent, chcę wie­dzieć, mu­szę wie­dzieć, czy to ty za­bi­łeś Bar­kleya.

– O'Con­nor, je­że­li po­da­jesz w wąt­pli­wość sło­wa umie­ra­ją­ce­go, to zna­czy, że masz mały sza­cu­nek dla śmier­ci!

– Ach, to tyl­ko wy­krę­ty. Za­bi­łeś go? Po­wiedz!

– Tak.

O'Con­nor siadł cięż­ko i pa­znok­ciem prze­ciął opa­skę na pu­deł­ku cy­gar.

– Czy mogę za­pa­lić z tobą? – spy­tał. – To mi uspo­koi ner­wy. Od rana same nie­spo­dzian­ki, i to jesz­cze ja­kie. Poza tym ta dziew­czy­na…

– Dziew­czy­na! – wy­krzyk­nął Kent. Siadł wy­pro­sto­wa­ny i wle­pił oczy w O'Con­no­ra. Sier­żant rów­nież upar­cie ba­dał go wzro­kiem.

– No tak, ty jej nie znasz – rzekł wresz­cie, za­pa­la­jąc cy­ga­ro. – Ja tak­że nie. Nie wi­dzia­łem jej nig­dy przed­tem. I dla­te­go to Ked­sty tak bar­dzo mnie dzi­wi. Mó­wię ci, to coś nie­po­ję­te­go zu­peł­nie. Rano nie wie­rzył two­im ze­zna­niom, a jed­nak wstrzą­śnię­ty był do głę­bi. Cią­gnął mnie ze sobą do domu. Żyły na­brzmia­ły mu na kar­ku do gru­bo­ści mego ma­łe­go pal­ca. Ale rap­tem zmie­nił zda­nie i pro­sił, by­śmy ra­zem szli do biu­ra. Jak wiesz, dro­ga wie­dzie przez to­po­lo­wy za­gaj­nik. I tam wła­śnie sta­ło się to naj­dziw­niej­sze.

Ne je­stem ko­bie­cia­rzem, Kent, trud­no by mi więc było ją opi­sać. Ale gdy ją uj­rza­łem, jak sta­ła na środ­ku ścież­ki, o dwa, trzy me­try od nas, na jej wi­dok, mó­wię ci, sta­ną­łem jak wry­ty. Ked­sty za­trzy­mał się rów­nież. Sły­sza­łem, jak wy­dał coś niby stęk­nię­cie, taki dziw­ny dźwięk, jak­by go ktoś nie­spo­dzie­wa­nie ude­rzył. Nie mogę ci na­wet opi­sać, jak ta dziew­czy­na była ubra­na, gdyż nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem rów­nie pięk­nej twa­rzy, wło­sów i oczu. Nie po­tra­fi­łem od niej wzro­ku ode­rwać. Wpa­try­wa­łem się jak wa­riat. Ale ona nie zwra­ca­ła na mnie naj­mniej­szej uwa­gi, jak gdy­bym był tyl­ko po­wie­trzem czy nie­wi­dzial­nym cie­niem.

Pa­trzy­ła tyl­ko na in­spek­to­ra Ked­sty i tak pa­trząc mi­nę­ła nas zwol­na. Nie wy­mó­wi­ła ani sło­wa, ani słó­wecz­ka. Prze­cho­dzi­ła tak bli­sko, że mógł­bym jej ręką do­tknąć, i ani na se­kun­dę nie od­wró­ci­ła oczu od in­spek­to­ra. Gdy zni­kła, po­my­śla­łem, że za­cho­wa­li­śmy się jak dur­nie; prze­cież nie pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzie­li­śmy ład­ną twa­rzycz­kę. Chcia­łem to wła­śnie sta­re­mu po­wie­dzieć, gdy…

O'Con­nor po­chy­lił się nad łóż­kiem cho­re­go i tak moc­no ści­snął zę­ba­mi cy­ga­ro, że pra­wie prze­ciął je na dwie czę­ści.

– Słu­chaj, Kent, przy­się­gam, Ked­sty był bia­ły jak wap­no! W twa­rzy nie po­zo­sta­ła mu ani kro­pla krwi, a wpa­try­wał się wciąż przed sie­bie, jak­by dziew­czy­na tkwi­ła tam nadal. Po­tem stęk­nął jak czło­wiek dła­wio­ny zmo­rą i wy­ją­kał:

„Sier­żan­cie, za­po­mnia­łem o rze­czy bar­dzo waż­nej. Mu­szę się raz jesz­cze zo­ba­czyć z dok­to­rem Car­di­ga­nem. Upo­waż­niam pana do na­tych­mia­sto­we­go wy­pusz­cze­nia na wol­ność McTrig­ge­ra”.

O'Con­nor urwał, ocze­ku­jąc od Ken­ta słów nie­do­wie­rza­nia. Lecz gdy cho­ry mil­czał, sier­żant spy­tał zno­wu:

– Jak są­dzisz, Kent, czy to po­le­ce­nie zga­dza się z li­te­rą pra­wa?

– Nie­zu­peł­nie. Ale sko­ro po­cho­dzi z ust in­spek­to­ra, jest praw­ne samo przez się.

– To­też usłu­cha­łem go – burk­nął sier­żant. – Ach, gdy­byś wi­dział McTrig­ge­ra! Kie­dy po­wie­dzia­łem mu, że jest wol­ny, i otwo­rzy­łem drzwi, wy­szedł po omac­ku, jak śle­piec. A po­tem po­wę­dro­wał do biu­ra. Mó­wił, że za­cze­ka na in­spek­to­ra…

– No a Ked­sty?

O'Con­nor ze­rwał się z krze­sła i jął prze­bie­gać po­kój, cięż­ko czła­piąc bu­ta­mi.

– Po­le­ciał w ślad za dziew­czy­ną! – wy­buch­nął. – Nie mógł nic in­ne­go zro­bić. Skła­mał mó­wiąc o Car­di­ga­nie. Nie by­ło­by w tym nic ta­jem­ni­cze­go, gdy­by nie fakt, że on ma lat sześć­dzie­siąt, a ona nie­speł­na dwa­dzie­ścia. Jest bar­dzo pięk­na. Ale prze­cież nie z po­wo­du jej uro­dy tak zbladł, jak­by miał ze­mdleć. Mó­wię ci, w cią­gu dzie­się­ciu se­kund po­sta­rzał o dzie­sięć lat co naj­mniej. Oczy jej prze­ra­zi­ły go bar­dziej niż lufa re­wol­we­ru. I za­raz po­my­ślał o McTrig­ge­rze, czło­wie­ku, któ­re­go two­je ze­zna­nie oca­li­ło od szu­bie­ni­cy. Czyż nie dziw­ne jest to wszyst­ko, po­cząw­szy od twe­go ze­zna­nia?

– Zu­peł­nie się z tobą zga­dzam – przy­znał Kent. – Od daw­na już to so­bie roz­wa­ży­łem. Wi­dzisz, taki dro­biazg jak kula, a ile spro­wa­dzi­ła zmian. Gdy­bym bo­wiem tej kuli w pierś nie do­stał, nie zło­żył­bym ze­znań i nie­win­ny czło­wiek zgi­nął­by na szu­bie­ni­cy. Ale zro­zum, Ked­sty jest obec­nie wstrzą­śnię­ty. Zda­rza się prze­cież po raz pierw­szy, żeby czło­nek Pół­noc­no-Za­chod­niej Kró­lew­skiej Kon­nej Po­li­cji tak swój ho­nor spla­mił, i trze­ba pe­cha, że to pa­dło wła­śnie na dy­wi­zję na­sze­go sta­re­go. Cóż dziw­ne­go, że stra­cił gło­wę. Co do dziew­czy­ny zaś…

Wzru­szył ra­mio­na­mi usi­łu­jąc się ro­ze­śmiać.

– Być może, przy­by­ła po pro­stu dziś rano na jed­nej z ło­dzi pły­ną­cych w górę rze­ki. Czyś nig­dy nie za­uwa­żył, O'Con­nor, że słoń­ce prze­sia­ne przez li­ście to­po­li daje nie­raz wid­mo­we oświe­tle­nie?

– Owszem, za­uwa­ży­łem to, gdy li­ście są roz­wi­nię­te zu­peł­nie, ale nie wten­czas, gdy na drze­wach są same pąki. Je­śli nasz sta­ry zbladł, to je­dy­nie z po­wo­du dziew­czy­ny. Jej oczy go urze­kły. Ach, że­byś te oczy wi­dział; ist­ne fioł­ki peł­ne zło­tych iskier. My­śla­łem do­tych­czas, że tyl­ko czar­ne źre­ni­ce mogą tak pło­nąć. W in­spek­to­ra jak­by pio­run tra­fił. A co naj­waż­niej­sze, ist­nie­je tu ja­kiś zwią­zek ze ska­zań­cem sie­dzą­cym w celi. Ked­sty na­tych­miast po­my­ślał o nim.

– To istot­nie cie­ka­we – za­uwa­żył Kent. – Więc ta blon­dy­necz­ka…

– Ależ ona wca­le nie jest blon­dyn­ką! Nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łem nic rów­nie czar­ne­go jak jej wło­sy. Co za cza­ro­dziej­ka! Gdy­byś ją raz uj­rzał, do śmier­ci byś pa­mię­tał. Z pew­no­ścią nie była do­tąd w Atha­ba­ska Lan­ding ani w oko­li­cy, gdyż sły­sza­no by o niej. Zja­wi­ła się nie bez po­wo­du, są­dzę zaś, że osią­gnę­ła swój cel, gdy McTrig­ger wy­szedł z wię­zie­nia.

– To bar­dzo praw­do­po­dob­ne – przy­znał Kent. – Twier­dzi­łem za­wsze, że je­steś naj­lep­szym de­tek­ty­wem w na­szej dy­wi­zji, Buc­ky. Spra­wa jest jed­nak moc­no za­gma­twa­na. Szczę­ście, że nie mam z nią nic wspól­ne­go.

O'Con­nor uśmiech­nął się zło­wiesz­czo.

– Nie masz nic wspól­ne­go? Ha, je­stem może śle­py, głu­pi i po­sia­dam zbyt buj­ną fan­ta­zję, ale oto, co ci po­wiem: Coś mi się wy­da­je, że z chwi­lą gdy Ked­sty dziew­czy­nę uj­rzał, rad był jak naj­prę­dzej McTrig­ge­ra uwol­nić, a cie­bie po­wie­sić na jego miej­scu. Poj­mu­jesz?

Bla­dy uśmiech prze­le­ciał po twa­rzy Ken­ta, rysy jego stward­nia­ły. Ski­nął gło­wą w kie­run­ku cy­gar.

– Spró­bu­ję, jak mi też to bę­dzie sma­ko­wać po faj­ce – rzekł i przy­ciął zę­ba­mi czu­bek cy­ga­ra. – Za­po­mi­nasz, Buc­ky, że ja nie będę wi­siał. Nie mam cza­su. Car­di­gan po­wie­dział, że do­ży­ję do ju­tra wie­czór. Naj­wy­żej do po­ju­trza rano. Czy wi­dzia­łeś, jak szku­ty Ros­san­da od­pły­wa­ły na pół­noc? To mi przy­po­mnia­ło na­szą jaz­dę sprzed trzech lat…

O'Con­nor chwy­cił dło­nią rękę Ken­ta i aż się wzdry­gnął czu­jąc jej chłód. Mil­cząc wstał i wyj­rzał oknem. Po­tem pod­szedł do drzwi.

– Zo­ba­czy­my się znów ju­tro – rzekł. – Przyj­dę cię od­wie­dzić. Je­śli się do­wiem cze­goś no­we­go o tej dziew­czy­nie, to ci po­wtó­rzę.

Usi­ło­wał par­sk­nąć śmie­chem, lecz głos mu się za­ła­mał, więc tyl­ko uczy­nił nie­wy­raź­ny gest dło­nią.

Kent na­słu­chi­wał po­tem czła­pa­nia jego cięż­kich kro­ków, wol­no od­da­la­ją­cych się w ko­ry­ta­rzu.ROZ­DZIAŁ III W OCZE­KI­WA­NIU ŚMIER­CI

Kent wpa­trzył się znów w le­żą­cy za oknem kra­jo­braz. Le­d­wie wszak­że O'Con­nor wy­szedł, świat cały uległ na­głej zmia­nie i mimo po­sta­no­wie­nia, by do koń­ca utrzy­mać ner­wy na wo­dzy, cho­ry uczuł, jak ogar­nia go i po­chła­nia nie­wy­mow­ne przy­gnę­bie­nie.

Roz­le­gły prze­stwór kniei zmie­niał szyb­ko ton i bar­wę pod wpły­wem nad­cią­ga­ją­cej bu­rzy. Gasł ja­skra­wy ko­lo­ryt do­lin i pa­gór­ków. Po­nu­ra czerń za­ję­ła miej­sce mi­go­tli­wej zie­le­ni. Ściem­nia­ły so­sny, jo­dły i ce­dry. Zło­te i srebr­ne bły­ski to­pól oraz brzóz uto­nę­ły w jed­no­li­tej sza­rzyź­nie. Mrok co­raz głęb­szy, co­raz bar­dziej zło­wiesz­czy, niby we­lo­nem okrył rze­kę, któ­ra przed chwi­lą jesz­cze od­bi­ja­ła prze­pych słoń­ca i sma­głe twa­rze wio­śla­rzy. A wraz z mro­kiem, bli­ski już i wy­raź­ny, nad­la­ty­wał grzmot.

Pod­nie­co­ny po­przed­nio wy­zna­niem przed­śmiert­nym, Kent do­znał obec­nie po raz pierw­szy uczu­cia sa­mot­no­ści. Sa­mot­ność przy­gnia­ta­ła go po pro­stu. Nie bał się śmier­ci nadal, lecz część jego sto­icy­zmu zni­kła. Roz­wa­żał, że trud­no jest jed­nak ko­nać sa­me­mu. Cię­żar w pier­si do­ku­czał mu bar­dziej niż przed go­dzi­ną lub dwie­ma, my­ślał więc, że strasz­no bę­dzie odejść w nie­zna­ne o zmro­ku lub nocą. Ma­rzył o po­wro­cie O'Con­no­ra; Car­di­ga­na albo ojca Lay­on­ne po­wi­tał­by okrzy­ka­mi ra­do­ści. Naj­bar­dziej wszak­że w tej mę­czą­cej chwi­li tę­sk­nił do ko­bie­ty, owej naj­de­li­kat­niej­szej z istot nio­są­cej z sobą jed­nak za­wsze tyle siły i otu­chy.

Wal­czył z wła­snym na­stro­jem. Pa­mię­tał, jak go dok­tor Car­di­gan uprze­dzał, że na­dej­dą chwi­le ogrom­ne­go przy­gnę­bie­nia. Pod ręką miał dzwo­nek, lecz zły na sie­bie za oka­zy­wa­ne tchó­rzo­stwo, nie chciał ni­ko­go wzy­wać. Cy­ga­ro mu zga­sło, więc je po­now­nie za­pa­lił. Usi­ło­wał skie­ro­wać myśl ku ta­jem­ni­czej dziew­czy­nie, któ­rą Ked­sty i O'Con­nor spo­tka­li w to­po­lo­wym za­gaj­ni­ku. To znów wy­obra­żał so­bie, jak McTrig­ger, cu­dem wy­ba­wio­ny od szu­bie­ni­cy, cze­ka w biu­rze po­li­cyj­nym na po­wrót in­spek­to­ra. Aż wresz­cie roz­pę­ta­ła się bu­rza.

Deszcz lu­nął jak z ce­bra, le­d­wie zaś za­bęb­nił po da­chu, drzwi się otwo­rzy­ły i do izby wpadł Car­di­gan. Spie­szył za­mknąć okno. Za­ba­wił po­tem przy cho­rym do­bre pół go­dzi­ny. Po jego wyj­ściu mło­dy Mer­cer, je­den z dwu asy­sten­tów dok­to­ra, od­wie­dzał Ken­ta pa­ro­krot­nie. Pod wie­czór, gdy za­czę­ło się już wy­po­ga­dzać, wró­cił oj­ciec Lay­on­ne nio­sąc te­sta­ment go­to­wy do pod­pi­su. Po­zo­stał do za­cho­du słoń­ca. O zmierz­chu Mer­cer przy­niósł cho­re­mu ko­la­cję.

Po ko­la­cji Kent za­uwa­żył, że Car­di­gan po­dwa­ja czuj­ność. Dok­tor czte­ro­krot­nie osłu­chi­wał pierś pa­cjen­ta, lecz gdy Kent za­dał py­ta­nie naj­waż­niej­sze, Car­di­gan prze­czą­co ru­szył gło­wą.

– Nie, Kent, nie jest go­rzej. Wąt­pię, by to się sta­ło dziś w nocy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: