- W empik go
Dolina marzeń. Odwet. Tom 2 - ebook
Dolina marzeń. Odwet. Tom 2 - ebook
Nadia wraz ze śmiercią babci straciła sojusznika, który chronił ją przed bezwzględną ciotką Aldoną. Szantażowana utratą ukochanych koni, rezygnuje z pracy w stadninie i oddaje się morderczym treningom, przygotowując się do baletowych eliminacji na sceny Broadwayu. Czy znajdzie siłę, by wyrwać się ze zniewolenia?
Tymczasem Jake wciąż tkwi w sieci ciemnych interesów. Przypadkowa rozmowa z sędziwym kapłanem spotkanym w wiejskim kościółku skłania go do przewartościowania życia. Czy jest gotowy zmierzyć się z prawdą? Czy zdoła pomóc Nadii?
Odwet to drugi tom cyklu Dolina marzeń, którego bohaterowie, zranieni przez los, walczą o swoje szczęście i dążą do pozostawienia za sobą traum z przeszłości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67813-22-8 |
Rozmiar pliku: | 526 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zimne warsztatowe ściany. Czarne plamy na dłoniach. Dźwięki spawania i obijanej blachy mieszały się z ożywionymi głosami pracowników. Rozmawiali o swoich rodzinach, polityce, planach na urlop, problemach tak przyziemnych, że aż trudno było tego słuchać. Jake trzymał się na uboczu. Gmerał w samochodowych częściach, zachowując się tak, jakby go nie było wcale. Z zamyślenia wyrwał go dopiero cierpki głos brygadzisty:
– Turner. Do kierownika.
Ten ton nie zwiastował niczego dobrego. Jake ruszył do biura, myśląc o swoich ewentualnych przewinieniach. Gdy wszedł do środka, od razu wyczuł wiszącą w powietrzu nieprzyjemną atmosferę.
– Dzień dobry.
– To się okaże, czy taki dobry. Siadaj. – Kierownik wskazał mu krzesło, nawet na niego nie patrząc. Wzrok utkwił w rozłożonych na swoim biurku papierach. – No i co, Turner? Masz mi coś do powiedzenia? – zadał pytanie z serii tych, na które lepiej było nie odpowiadać. – Nie masz? W takim razie to ja powiem coś tobie. Bo widzisz… Zaistniały pewne okoliczności, które zaistnieć nie powinny i które niezwykle mnie zaskoczyły. Chociaż zaskoczony być nie powinienem, ponieważ okoliczności te tyczą się właśnie twojej osoby. I w związku z tym mam dla ciebie dwie wiadomości. Jedna jest zła, a druga chujowa. Od której mam zacząć? – Uśmiechnął się sztucznie.
Jake przełknął ślinę.
– To może od tej złej…
– Zła wiadomość jest taka, że… jak by ci to powiedzieć… Wylatujesz. Na zbity pysk.
– Że co?! – Niemal poderwał się z miejsca. – Niby dlaczego?!
– Dlatego, że dolałeś kawy zamiast płynu do spryskiwaczy naszemu kontrolerowi jakości. I właśnie to jest ta chujowa wiadomość – dokończył, sycząc.
Jake poczuł, jak robi mu się gorąco. Przypomniał sobie, jak kilka dni wcześniej z premedytacją potraktował klienta, który był wyniosły i pogardliwy.
– Nie… Wcale nie… To był gość od konkurencji. Prowokował mnie.
– Mówił to wszystko celowo, żeby sprawdzić kompetencje pracowników! – wrzasnął kierownik. Nie zwlekając ani chwili, podsunął Jake’owi dokument z wypowiedzeniem jego pracy. – Podpisz tutaj.
– Szefie… Ja nie wiedziałem… Proszę dać mi szansę. Pracuję tutaj prawie cztery lata. To był pierwszy taki incydent.
– A prysznic kabrioletu?
– Drugi – sprostował.
– A jak zaprogramowałeś radio klienta na zapętlające się utwory disco polo?
– No dobra. – Jake wywrócił oczami. – Może zdarzyło mi się kilka razy nawalić, ale przysięgam, że to więcej się nie powtórzy.
– Oczywiście, że nie. Ponieważ wylatujesz.
– Błagam. Nie mam żadnych innych dochodów.
– Urzekła mnie twoja historia. A teraz podpisz.
– Mam małe dziecko na wychowaniu – rzucił pierwszą wymyśloną rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
– Nigdy nie mówiłeś, że masz dziecko.
– Nigdy pan o to nie pytał.
– Racja. – Pokiwał głową tamten. – Nie pytałem też, czy jesteś idiotą, i do dziś bardzo tego żałuję. – Rzucił mu na blat długopis.
Jake zacisnął usta. Dusząc w sobie przekleństwo, podpisał dokumenty i wyszedł, ledwie powstrzymując się przed trzaśnięciem drzwiami. Świetnie. Właśnie stał się wolny na pełen etat. Bezrobotny na całej linii.
Tylko co teraz? W jaki sposób istnieć? Nie chodziło o pieniądze. Nie martwił się o nie, bo przez te wszystkie lata posługi u Rogera zarobił wystarczająco, by móc przetrwać jeszcze wiele miesięcy. Chodziło o to, co począć ze sobą. Gdzie się podziać, by nie zaginąć w tym całym bałaganie świata?
To był dziwny czas. Rozklekotany jak stary autobus, któremu dodatkowo odpadło koło. Nie potrafił przyjąć do wiadomości faktu, że ma właśnie to życie, na które czekał trzynaście lat. Roger dał mu rok wolności. Cały rok bez oglądania go i wypełniania jego poleceń. Miało być tak pięknie, a tymczasem z drapieżnego wilka Jake stał się kameleonem, będącym tłem, na jakim w danej chwili się znajdował. Gnieździła się w nim wściekłość, nieustanna, nieuzasadniona. Przepełniała go tak bardzo, że nie mieścił jej już w sobie. Ta, którą dziś odczuwał, przynajmniej miała jakiś powód. Wylali go z roboty.
Jego klacz, Tayanna, wydała się zaskoczona przedwczesnym powrotem swojego właściciela. Podeszła do ogrodzenia, gotowa na przejażdżkę, ale był na to zbyt rozemocjonowany. W ostatnim czasie często wracał do domu w takim stanie. Nie radził sobie z pożarami, które wybuchały w nim nawet od najmniejszej iskry. Nie potrafił zapanować nad łatwopalną codziennością.
Dlatego zaczął biegać. To był niezły sposób na uciszenie myśli. A w każdym razie lepszy od sięgania po prochy. Przebrał się w coś luźniejszego, założył na uszy słuchawki, a potem wyszedł z domu na bezkresną ścieżkę i poderwał się do biegu.
Był wieczór. Druga połowa sierpnia. Niebo kołysało słońce do zachodu, a na opływającej złotem ziemi rozciągały się cienie. Biegnąc, skupiał się wyłącznie na własnym oddechu. Tak było najlepiej. Równe uderzenia serca, kilometry uciekające razem z dręczącymi myślami. Emocje rozpłynęły się w powietrzu i wreszcie został sam. Po prostu on – bez afektów, bez ognia, bez nienawiści. Nienawiść jest męcząca, jeśli w żaden sposób nie można się z niej wyleczyć. I pomyśleć, że miało być tak bardzo inaczej.
Kiedy trzy tygodnie temu opuścił bramy swojego piekła, czuł się jak pacjent wkraczający do kliniki uzdrowienia, marzący o przeszczepie duszy. Pamiętał ten pierwszy dzień. Pamiętał bezkresną nadzieję i wszystkie inne uczucia, których dziś już nie było. Przeszczep się nie przyjął. Roger o to zadbał. Zatruł w nim wszystko na nowo. Skaził ciągłą niepewnością, poczuciem zagrożenia, zwątpieniem.
Sprawa Queen, klaczy, którą wyprowadził ze stadniny na jego polecenie, jednak stopniowo przycichała. Pod koniec ubiegłego tygodnia reportaże o kradzieży pojawiły się już tylko w dwóch stacjach telewizyjnych, a wczoraj wspomniała o tym wyłącznie jedna dziennikarka, nie mając lepszego tematu do poruszenia. Policji nie udało się odkryć niczego nowego. Klacz przepadła i wszystko się uspokajało. Wszystko oprócz niego.
Polna ścieżka ostro zakręciła za lasem, a na pustym horyzoncie pojawił się zarys niewielkiego drewnianego kościoła. Biegnąc, patrzył na niego przez dłuższy moment. Widział ludzi wychodzących ze środka, uśmiechniętych, tak bardzo żywych. Ogarniały go dziwne uczucia. Jego krok stawał się coraz wolniejszy, aż wreszcie ustał zupełnie. Oddałby wszystkie lata, które mu pozostały, by chociaż jeszcze raz poczuć się zwyczajnie. By mieć w sobie to samo, co ci wszyscy ludzie wychodzący z drewnianego kościoła niczym ze skarbca, skąd zabrali tyle złota, że w kieszeniach zabrakło już miejsca na lęki o przyszłość. Normując oddech, odprowadził ich wzrokiem wzdłuż polnej drogi, którą sam przybył. Potem powrócił spojrzeniem na kościół.
Nie potrafił racjonalnie uzasadnić powodu, dla którego postanowił wejść do środka. Był zobojętniały, otumaniony zmęczeniem i tymi wszystkimi szalejącymi w nim skrajnościami. We wnętrzu nie było już nikogo. Tylko delikatne poblaski świec padały na witraże, mieszając się ze światłem złotego zachodu, i tworzyły na ścianach istne projekcje zórz polarnych. Drewniana podłoga zaskrzypiała cicho pod jego stopami, kiedy postawiwszy kilka niepewnych kroków, zasiadł w jednej z tylnych ławek. Czuł się nieswojo i trochę żałośnie. Jak nowy uczeń, który dodatkowo nie zdał kilka razy z klasy do klasy. Czuł, że tutaj nie pasuje. Ciężar myśli opadał mu na barki i wywoływał jeszcze większe zmęczenie. Patrzył przez chwilę na krzyż powieszony nad ołtarzem, ale nie zdecydował się głośno o cokolwiek poprosić. Po tylu latach nieobecności byłoby to zbyt bezczelne.
Tylko gdzieś głęboko w środku klęczał umęczoną duszą. Żałował tak wielu rzeczy, że całe jego życie przybierało formę błędu. Queen ciążyła mu na sumieniu bezustannie. I wciąż myślał o Nadii.
Mijał dziś dwudziesty drugi dzień od momentu, gdy popełnił kunsztowne samobójstwo na jej oczach: przyznał się do kradzieży klaczy. Od tamtego czasu ich kontakt się uciął. Nie widział jej więcej. Przerwał u niej pracę z Silverem, mustangiem, którego oboje chcieli uratować przed śmiercią. Nadia nie zadzwoniła. Tamtego wieczoru, kiedy odchodził, chyba miał nikłą nadzieję, że ona jednak to zrobi. Że nie przekreśli go tak po prostu, mimo że miała do tego prawo.
Doskonale pamiętał tamtą chwilę. Nie mógł zapomnieć tej płomiennej wściekłości, którą postanowił na niej odreagować. To po prostu się stało. Zbyt wiele ognia skumulowało się w nim jednocześnie, a ona akurat była w pobliżu. Ot tak. Po prostu. Jeszcze te przeklęte ślady po igłach, tkwiące na jego ciele niczym wmurowane pomniki przeszłości. Przestraszył się, kiedy je zobaczyła, i właśnie to odpaliło w nim zapłon. Nie chciał, żeby wiedziała. Nie chciał, żeby postrzegała go jako kogoś, kim od dawna już nie był. Zaatakował ją, bo wolał, by miała go za bezczelnego dupka niż narkomański odpad z marginesu świata.
Ale w tym chaosie pamiętał też punkt krytyczny. Moment finalny, którym przypieczętował wszystko, decydując się wyznać prawdę o Queen. I pamiętał, co powiedział tuż potem. „Zrobisz z tym, co będziesz uważała za słuszne. Decyzja należy do ciebie”. Kiedy nazajutrz wracał z motelu po nocy spędzonej z przypadkową kobietą z baru, spodziewał się koczujących policjantów pod domem. Ale nic się nie wydarzyło. Nikt do niego nie przyszedł. Nadia też nie.
Wiele pytań rodziło się w nim także odnośnie do Silvera, po którego zębach dziś została mu już tylko zasklepiona rana na przedramieniu. Myślał o tym, jak wygląda teraz życie mustanga. Czy oswoił się już z nowym otoczeniem, czy okiełznał własne demony, czy Nadii udało się go do siebie przekonać? Być może tak, skoro nie zadzwoniła. Albo znalazła kogoś innego do pomocy. Kogoś lepszego. Zwyczajnego. Godnego zaufania.
Jeffrey, jego przyjaciel, powiedział mu ostatnio w pseudopocieszeniu, że wolność zaczyna się wtedy, kiedy nie posiada się niczego, na czym człowiekowi zależy. Ale to nieprawda. To nie jest wolność, lecz pusta egzystencja. To bycie wygnanym psem, błąkającym się po ulicy, któremu bezduszny właściciel zapomniał zdjąć obrożę. Nikt nie jest świadomy, że jest bezpański. Nikt nie usłyszy milczącego lęku i samotności. Właśnie tak wyglądała jego nowa rzeczywistość. Trzy tygodnie to za krótko, żeby zdążył oswoić się z poczuciem straty, ale to również wystarczająco długo, by zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje w swym życiu sensu.
Z sideł myśli wyrwał go odgłos kroków. Obok ołtarza przeszedł ksiądz. Zgarbiony i podstarzały, jednak o poczciwym wyglądzie. Spojrzał krótko w jego stronę, zaskoczony, że ktoś siedzi w ławce, a potem zerkał ku Jake’owi jeszcze parokrotnie, jakby intuicyjnie wyczuwał, że ma do czynienia z osobliwym przypadkiem. Uprzątnąwszy coś z ołtarza, przyklęknął i przeżegnał się na wprost krzyża. Po chwili bardzo niespiesznie przeszedł wzdłuż nawy.
– Wszystko w porządku? – Zatrzymał się tuż obok ławki, a Jake poderwał się na nogi jak spłoszone zwierzę. – Spokojnie. Nie musisz wychodzić – przystopował go prędko. Gestem wskazał, by usiadł z powrotem. – Mogę dołączyć?
– To w końcu księdza kościół. – Turner wzruszył obojętnie ramionami.
Kapłan uśmiechnął się i zajął miejsce tuż obok. Młody mężczyzna zerkał na niego kątem oka, niezbyt zadowolony z towarzystwa.
– Upalnie jest ostatnio, wszystko więdnie. Mogłoby wreszcie popadać – zagadnął ksiądz po chwili, jakby nie znajdując żadnego lepszego tematu niż pogoda. Jake przytaknął krótko na odczepnego. – Jesteś przejazdem? Przepraszam, że zwracam się na „ty”, ale nie lubię oficjalnych formuł. Nie będzie ci to przeszkadzać?
– Nie będzie – odrzekł z wymuszoną uprzejmością. Nie bardzo miał ochotę na pogawędki.
– A więc? Jesteś turystą?
– Nie. Mieszkam niedaleko. Ale nie pochodzę stąd. Połowicznie jestem Brytyjczykiem.
– Pytam z ciekawości, ponieważ nigdy wcześniej cię tutaj nie widziałem.
– Bo nigdy wcześniej tutaj nie byłem – odparł bez ogródek, a wówczas znów zapadła krótka cisza.
Kapłan pokiwał głową, a zagłębiając się w myślach, z powrotem przeniósł wzrok na krzyż.
– Kiedy ostatni raz byłeś w kościele? – Gdy odezwał się ponownie, jego głos zabrzmiał inaczej. Łagodnie, ale inaczej.
Jake nie potrafił sprecyzować, w czym tkwiła ta różnica.
– Dobre pytanie.
– Zastanów się. Rok? Dwa lata temu? Może trzy?
– Pokusiłbym się raczej o liczbę trzynaście.
Kapłan nawet nie próbował kryć zdumienia.
– Zazwyczaj pytam ludzi, co ich skłoniło do rezygnacji z Kościoła… Ale w twoim przypadku muszę chyba zapytać, co cię skłoniło, że po tych trzynastu latach zdecydowałeś się tutaj przyjść?
– Sam się nad tym zastanawiam. Właściwie to nawet tutaj nie pasuję.
– Każdy tutaj pasuje. Niezależnie od swojej historii, wieku, statusu ani tego, czy jest kibicem FC Barcelony czy Realu Madryt. Co nie zmienia faktu, że Barcelona górą – dodał.
Jake cicho się zaśmiał, po czym ponownie przygasł.
– Co odpowiadają ci wszyscy ludzie, kiedy ksiądz ich pyta, dlaczego zrezygnowali z Kościoła?
– Różnie. Bardzo różnie. Czasami jest to lenistwo i tłumaczenie się brakiem czasu. Ale czasami powodem są niestety jakieś bardzo złe wydarzenia. Tragedie, które rozegrały się w życiu i zamiast zbliżać ludzi do Boga, często ich od Niego oddalają. Utrata wiary to bardzo przykra i ciężka sprawa – westchnął.
– Ja też dawno temu straciłem wiarę. Ale nie w Boga, tylko w siebie. W sens swojego życia, we wszystko, co robię – rzekł, jakby mimowolnie, w odruchu. Sam nie rozumiał, dlaczego te słowa wypłynęły mu przez usta. – Był ksiądz kiedyś tak bardzo zmęczony, że przez to zmęczenie nie mógł nawet zasnąć? Że nie mógł odróżnić, czy słońce za horyzontem jest początkiem zmierzchu, czy świtu? Zna ksiądz to uczucie?
– Owszem – przytaknął. – Wychowałem się na wsi. Miewałem dni tak wykańczające, że potrzebny był tydzień, aby je odespać.
– A ja niczego nie mogę odespać. Nie mogę się tego pozbyć, bo to sobą jestem tak bardzo zmęczony.
– Masz coś ciężkiego na sumieniu?
– Ja mam bardzo wiele na sumieniu, proszę księdza. Nie jestem dobry. Zrobiłem w życiu dużo złego i być może jeszcze dużo złego będę musiał zrobić.
– Skrzywdziłeś kiedyś kogoś?
– Wielu ludzi.
– Dlaczego to robiłeś?
– Z różnych powodów. Czasami nie miałem wyjścia, a czasami to wyjście było, ale z niego nie korzystałem. Nie należę do spokojnych osób. Noszę w sobie tyle wstrzymywanej agresji i nienawiści, że niekiedy po prostu to ze mnie wychodzi. Zbyt długo już siedzę w ciemności. Stopiłem się z nią w jedną całość i nie potrafię sobie z tym poradzić. Spierdoliłem połowę swojego życia. – Przy ostatnich słowach raptem się ocucił. Zerknął na księdza wyraźnie zmieszany. – Przepraszam.
– Jestem stary i głuchy, więc możesz mówić dalej. – Ksiądz machnął bagatelizująco ręką, a usta Jake’a drgnęły lekko w uśmiechu. Zaczynał lubić tego gościa.
– Jest ktoś, kogo szczerze nienawidzę – odezwał się znów po chwili. – Ktoś, kogo setki razy zamordowałem we własnej głowie, ale wciąż nie zrobiłem tego naprawdę.
– Za co go nienawidzisz?
– Za to, że jestem tym, kim jestem, a momentami staję się jego odbiciem. To przez niego nie czuję się człowiekiem, lecz zwierzęciem, które każdego dnia musi walczyć o przetrwanie. – Tym razem jego głos zabrzmiał ostro. Myśli o Rogerze zawsze wypełniały go płomieniami. – Nie ma ksiądz pojęcia, jak często walczę ze sobą tylko po to, żeby nie pociągnąć za spust.
– Zabicie go byłoby przejawem wielkiego egoizmu.
– Nie, proszę księdza. – Pokręcił głową. – To przez egoizm ja wciąż tego nie zrobiłem. Nie przeżyłbym, gdybym trafił za kraty za zabicie takiej gnidy jak on. Ja po prostu… po prostu ciągle próbuję walczyć…
– O co?
– O siebie. O swoje przegrane życie. O to, żeby nie upaść jeszcze niżej. Miałem wątpliwości, czy istnieje dla mnie jakakolwiek szansa… ale niedawno poczułem, że to ma sens. Że się uda. Poznałem pewną dziewczynę… Nie w takim sensie, jak ksiądz myśli. Po prostu dzięki niej miałem szansę przeżyć coś… innego. Pięknie zwyczajnego. Czułem wtedy, że poza moim codziennym bagnem toczy się też drugie, lepsze życie, i byłem szczęśliwy, mogąc w nim uczestniczyć. Ale nawet to schrzaniłem. – Chaos w jego głowie był tak wielki, że nie potrafił posplatać myśli w zrozumiałe zdania. Sfrustrowany znów poczuł palącą gorycz. – Nie wiem, po co w ogóle to wszystko księdzu mówię.
– Jesteś samotny?
– Nie. Mam kilku kumpli… Konia… Spotykam się z różnymi kobietami… – wymienił z krótkimi pauzami. Niczego więcej już nie wymyślił.
– A więc jesteś samotny. Samotny i kompletnie zagubiony. – Kapłan rozumnie pokiwał głową. Zamyśliwszy się przez chwilę, głęboko odetchnął. – Jak już wspominałem, wychowywałem się na wsi. Pamiętam tamtejsze psy na łańcuchach przy budzie. Patrzyły w taki sposób, że zanim zaczęły warczeć, człowiek już z daleka widział, że ostrzegają, by się do nich nie zbliżać. Ty masz w sobie coś bardzo podobnego, jakbyś celowo próbował zrazić do siebie ludzi. Kiedy tylko cię tu zobaczyłem, wiedziałem, że wcale nie chcesz, bym podchodził.
– Dlaczego więc ksiądz podszedł?
– Bo nawet do tych psów trzeba podejść mimo wszystko, żeby je odwiązać, kiedy za bardzo zaplączą się w łańcuch – odpowiedział. Jake zamilkł. Ksiądz zgasił go tym całkowicie. – Masz żal do świata i do wszystkiego, co cię w życiu spotkało. Zamknąłeś się w jakiejś fortecy i pewnie uzasadniasz ten fakt niechęcią do otoczenia, ale ja myślę, że jest inaczej. Mówi się, że niekiedy budujemy wokół siebie mury nie po to, by się przed czymś obronić, lecz żeby sprawdzić, kto spróbuje je przekroczyć. Doceniaj ludzi, którzy będą mieli do tego odwagę, bo to znaczy, że widzą w tobie człowieka, a nie półdzikiego psa na łańcuchu.
Na parę długich chwil znów zapadła cisza. Ciężka, szumiąca, wgryzająca się w ciało i duszę. Jake siedział w milczeniu, wpatrując się w kapłana jak dziecko w abstrakcyjny obrazek, a echo jego słów odbijało się w jego głowie. W normalnych okolicznościach wkurzyłby się za takie chrzanienie, ale teraz czuł po prostu nicość. Jakby wydrążono go na wylot.
– Powinienem już iść – wykrzesał wreszcie z siebie. Podniósł się z miejsca i wyszedł z ławki. Był dziwnie osłabiony, odrętwiały. Czuł lekkie zawroty głowy, może od tych witrażowych zórz polarnych albo przez fakt, że swój ostatni posiłek zjadł rano, jednak to wszystko było niczym w porównaniu do uderzenia, jakie otrzymał chwilę potem.
– Bóg odpuszcza ci grzechy. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Usłyszawszy za sobą te słowa, zamarł.
– Słucham? – Miał wrażenie, że się przesłyszał.
Starzec spokojnie podniósł na niego wzrok.
– Tego potrzebowałeś, przychodząc dziś tutaj. Spowiedzi – oznajmił tonem lekarza głoszącego diagnozę. – Nie jesteś ciemnością i nie jesteś złym człowiekiem. Żałujesz. Słychać to w każdym twoim słowie. Masz w sobie więcej pokory niż ludzie, którzy ustawiają się tu do konfesjonału i właśnie dlatego możesz wyjść stąd z czystą kartą. Potrzebujesz się od tego balastu uwolnić. Być może będzie to tylko chwilowe, ale chciałbym, żebyś to poczuł. Bo właśnie to jest twój największy przełom. To, że tutaj jesteś. – Uśmiechnął się poczciwie. Jake stał oniemiały, z totalną pustką w głowie, nie mając pojęcia, co powinien teraz powiedzieć, ale ksiądz nie czekał na żadne słowa. – Zdradzisz mi, jak ci na imię?
– Jake…
– Wpadaj tutaj czasem. A z tą dziewczyną może nie wszystko jeszcze schrzanione, hm? – Mrugnął z uśmiechem, a potem uklęknął i pogrążył się w modlitwie.
Kiedy Jake wyszedł na zewnątrz, czuł się tak, jakby właśnie zaliczył przejażdżkę na rollercoasterze. Musiała minąć dłuższa chwila, nim całkowicie doszedł do siebie. Jego uczucia, myśli, emocje… Wcześniej tak chaotyczne, teraz wreszcie zaczynały układać się w spójną całość. Kształtować jakąś wizję, ideę. Wiarę, że nie wszystko zostało przegrane.
W końcu podjął decyzję. Pójdzie do Nadii. Zrobi to pod pretekstem zobaczenia Silvera, a potem niech się dzieje wola nieba.
*
Gdy dotarł na miejsce, serce łomotało mu z nerwów. Była późna godzina, a podwórze spowijała ciemność. Nie był w stanie wypatrzyć w niej czarnego jak noc mustanga, ale z wnętrza stajni wydobywała się smuga światła. Ruszył w tamtą stronę. Nie miał żadnego planu na spotkanie z Nadią, wiedział jednak, że tak łatwo nie odpuści. Zasługiwał na rozmowę. Przyznał się do winy. Powiedział prawdę, choć wcale nie musiał. Zapłacił olbrzymią cenę za to, by być wobec niej szczerym. A ona? A ona nic. Nie zrobiła niczego. Nie zadzwoniła. Nie zapytała o powód. Nawet nie pofatygowała się, by nazwać go skończonym dupkiem. Już chyba wolałby, żeby doniosła na niego na policję, niż zignorowała tak, jakby nigdy nie istniał.
Wkroczył do stajni żwawym i pewnym krokiem, by już samym wejściem dać jej do zrozumienia, jak bardzo jest wkurzony na obecny stan rzeczy. Ale w środku nikogo nie było. Tylko konie wyjrzały na niego z boksów i powitały parsknięciami. Stał przez chwilę, zdezorientowany, na środku holu. Miał wrażenie, że coś się tutaj zmieniło. Panował dziwny nieporządek, ale nie ten typowy, stajenny, spowodowany pracą i obecnością koni. Ten nieład zdawał się wynikać z czyjejś nieobecności. Przypominał mu pewien dziecięcy pokój w Sheffield, który już nigdy przez nikogo nie został zamieszkany.
– Jake? Co ty tu robisz?
Wzdrygnął się, kiedy ciszę przerwało pytanie podszyte czymś z pogranicza zaskoczenia i lęku. Odwrócił się i spojrzał na osobę, która właśnie wychodziła z siodlarni. Usłyszał jej głos, wiedział, że to ona, ale jej nie rozpoznał. Nadia stała w progu, w półcieniu, ale nie przypominała siebie. Była blada, wręcz porcelanowa jak lalka, która może się roztrzaskać podczas jednego nieostrożnego ruchu. Usta, przez które z dziwnym trudem wciągała powietrze, miała tak samo blade, a oczy matowe. Odnosił wrażenie, że stoi przed nim ktoś zupełnie inny, nieudolnie odziany w jej znajomą powłokę.
– Ja… Ja… chciałem…
– Nie powinieneś tutaj być. – Powiedziała to w dziwny sposób, z lękiem, którego nie potrafił zrozumieć. To jego się obawiała? Czy aż tak bardzo straciła do niego zaufanie? Nim zdążył o cokolwiek zapytać, od strony podwórza rozległ się nieprzyjemnie ostry kobiecy głos:
– Nadia, długo jeszcze zamierzasz siedzieć w tej oborze?
Widział, jak dziewczyna wstrzymuje oddech. W jej mętnych źrenicach pojawiła się iskra paniki, która rozogniła się jeszcze bardziej w momencie, gdy do środka weszła dystyngowana kobieta.
Na kilka chwil zapadło grobowe milczenie. Nie wiedział, czym było spowodowane. Nie rozumiał też tego nadnaturalnego zimna, które wkroczyło wraz z damą do wnętrza stajni. Było w niej coś emanującego chłodem. Lodowate spojrzenie. Na oko miała nie więcej niż czterdzieści pięć lat, a jej wizerunek przepełniony był szykiem i elegancją. Złociste loki upięte miała wysoko, na jej szyi i dłoniach błyszczały biżuteryjne ozdoby, a mocny makijaż podkreślał ostre rysy twarzy. Wyglądała jak arystokratka, a kontrast, jaki zaistniał teraz pomiędzy nią a Nadią, aż raził w oczy. Dwie skrajności, dwa odrębne bieguny. Porcelanowa Nadia zdawała się kruszyć. Nieznajoma kobieta stała wyniośle niczym skała. Unosząc brew, popatrzyła na niego w zaintrygowaniu.
– A któż to? – zapytała.
– Kolega z Anglii. Nie zna języka – prędko odpowiedziała za niego Nadia. Zdezorientowany przeniósł na nią spojrzenie. Że co? Co ona wygaduje?
– Kolega z Anglii? – Kobieta nieufnie zmierzyła go wzrokiem. – A co on tutaj robi?
– Wpadł w odwiedziny. Nie wiedziałam, że przyjdzie – wytłumaczyła się nerwowo niczym dziecko przed ojcem, który trzymał już w dłoni pas.
– Powiedz mu, że jest późno, a ty nie masz czasu na schadzki. – Kobieta splotła ręce na piersiach i czekała na przekazanie mu tej informacji.
Nadia przełknęła ślinę. Jej dłonie odruchowo zacisnęły się na rąbku bluzki, a oczy bardzo niepewnie powędrowały z powrotem na Jake’a.
– Musisz już iść… – zwróciła się do niego po angielsku.
Patrzył na nią tak skołowany, że nawet nie drgnął.
– Co się dzieje? – Również odezwał się w swym ojczystym języku, utrzymując podaną przez nią wersję.
– Nic. Po prostu idź.
– Chcę z tobą porozmawiać.
– Nie mamy o czym.
– Myślę, że jednak mamy – odparł bardziej stanowczo.
Nadia zamilkła. Jej spojrzenie było tak nienaturalnie obce, puste, rozdarte. Nie potrafił nic z niego odczytać.
– Ile jeszcze mam czekać? – niecierpliwiła się przyglądająca się im kobieta.
– Już wychodzi – odpowiedziała prędko Nadia i znów zwróciła się do Jake’a po angielsku: – Zadzwonię do ciebie i porozmawiamy.
– Nie. Chcę pogadać w cztery oczy. – Nie miał pojęcia, skąd wzięła się w nim nagle ta nieustępliwość. Może to przez tę jej chorobliwą bladość albo głos podszyty lękiem. Wiedział, że coś jest nie tak. Coś cholernie nie tak. Przez telefon zbyt łatwo mogłaby go oszukać.
– Jake, proszę. Wracaj do domu…
– Nie pozwolę się zbyć. Nie tym razem. Nie chcesz utrzymywać ze mną kontaktu? W porządku. Rozumiem. Ale ten ostatni raz musisz się ze mną spotkać.
– Nadia, do cholery, o czym ty z nim ciągle dyskutujesz?! Masz jeszcze przećwiczyć wszystko na jutrzejsze zajęcia! – Stojąca w progu kobieta podniosła ton.
Nadia zadrżała i chciała znów wybłagać od niego odejście, ale tym razem nie dopuścił jej do słowa.
– Jutro o tej porze będę czekał na przystanku przy końcu ulicy. Jeśli nie przyjdziesz, ja znów przyjdę tutaj i nie będę dłużej odgrywał tej szopki, udając, że nie znam języka. Skoro nie będę mógł porozmawiać z tobą, to porozmawiam z nią – dodał ostro, rzucając znaczące spojrzenie w kierunku kobiety.
Nadia zamilkła. Patrzyła na niego tak, jakby przebijał ją właśnie na wylot. Zignorował to. Musiał. Nie mówiąc nic więcej, wyszedł ze stajni.
*
Nie przyjdzie. Nie przyjdzie, nie ma opcji. Spojrzał na zegarek po raz dziesiąty. Zbliżała się północ. Powinna być tutaj godzinę temu. Nie przyjdzie. To było do przewidzenia.
Z irytacją usiadł na przystankowej ławce. Obok przemknął właśnie ostatni autobus. Kierowca zwolnił, spoglądając na niego przez szybę, ale widząc, że nie zamierza wsiadać, odjechał, nawet się nie zatrzymując. Warkot silnika oddalił się, ginąc za zakrętem, i znów nastała cisza. Pustka. Został tylko on, ciemność i zdjęcia wspomnień, których nie był w stanie spalić nawet płomieniami gniewu.
Obraz Nadii siedział mu w głowie jak drzazga. Nie mógł przestać o niej myśleć. Dlaczego była taka inna? Taka wyssana z życia. I dlaczego rozmawiała z nim po angielsku, twierdząc, że nie zna języka? Wyglądała, jakby bała się tamtej kobiety. Była struchlała, kiedy tylko na nią patrzyła. W głowie kłębiły mu się dziesiątki pytań i czuł frustrację, że na żadne z nich nie będzie mu dane poznać dziś odpowiedzi. Zaczął się zastanawiać, co powinien teraz zrobić, jak się zachować, jak dowiedzieć się czegoś więcej…
I właśnie wtedy ją zobaczył. Przyszła. Naprawdę przyszła, choć w pierwszej chwili znowu zwątpił, czy to faktycznie ona. W księżycowym świetle była jeszcze bardziej papierowa niż wczoraj. Podniósł się na równe nogi, jakby zobaczył zbliżającą się zjawę. Stres ścisnął mu żołądek tak silnie, że aż zabolało. Nie potrafił stwierdzić, dlaczego tak bardzo przeżywa to spotkanie. Może dlatego, że mogła to być jego jedyna szansa?
Nadia podeszła do niego powoli i niepewnie. Wyglądała jak wygłodniałe zwierzę zbliżające się do człowieka, który w jednej dłoni trzyma kawałek mięsa, a w drugiej kij gotowy do uderzenia. Jej widok chwycił go za serce. Co się z nią stało? Czy to przez niego była dziś taka?
– Wiem, że się spóźniłam, ale nie mogłam wyrwać się wcześniej – odezwała się wreszcie. Jej głos był tak samo chłodny jak ten wieczór.
– Nie ma sprawy. Cieszę się, że w ogóle przyszłaś.
– Nie miałam wyboru, skoro postanowiłeś mi grozić.
Zakłopotany na moment spuścił wzrok.
– Musiałem cię jakoś nakłonić do spotkania. Przecież wiesz, że bym cię nie wydał.
– Nie wiem. Jak się okazało, niewiele mi o tobie wiadomo – odrzekła aż zanadto wymownie.
Rozumiał, o czym mówi, ale to przemilczał.
– Usiądź. Skoro już tutaj przyszłaś, to porozmawiajmy. Albo przynajmniej spróbujmy. – Wskazał na przystankową ławkę.
Ucieszył się, że nie zaprotestowała. Westchnęła tylko ciężko, a potem usiadła i czekała na dalszy rozwój tego spotkania. Zajął miejsce obok, w takiej odległości, by móc swobodnie ją obserwować. Ona na niego nie patrzyła. Wzrok opuściła w ziemię i milczała. Była taka blada. Taka przygasła. Taka wątła. Jakby roztrzaskała się na kawałki i teraz nie wiedziała, jak z powrotem siebie posklejać. Wydawała mu się w jeszcze gorszym stanie niż wczoraj. Zaczął nawet przypuszczać, że jest na coś chora. Coś zakłuło go mocno pod wpływem tej myśli, ale nie miał śmiałości zapytać ją o to bezpośrednio.
– Wszystko dobrze? – zaczął jako pierwszy, choć zdawał sobie sprawę, jak bezsensowne jest to pytanie. – Wydajesz się bardzo przemęczona… i przybita… – ciągnął, starając się jak najdelikatniej dobierać słowa. Nie chciał jej spłoszyć ani wywierać presji i zmarnować szansy na rozmowę, ale ona wciąż milczała. Nie mógł już znieść tej niepewności. – Proszę, Nadia. Porozmawiaj ze mną. Wiem, że dałem ciała. Wiem, że zawaliłem wszystko, co było możliwe, ale teraz nie chodzi już tylko o mnie. Ja po prostu muszę wiedzieć, co jest grane. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest dobrze i czy…
– Babcia nie żyje – oznajmiła nagle niczym strzałem z dubeltówki.
– Jak to nie żyje…?
– Rak płuc – odpowiedziała jednym krótkim komunikatem, beznamiętnie jak zaprogramowana.
Przez kolejną bezkresną chwilę nie potrafił wykrzesać z siebie nawet pół słowa. Wiedział, jak bardzo babcia była ważna dla Nadii.
– Nie wiem, co powiedzieć… – Wypuścił z ust powietrze. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego. Nie miał pojęcia, jak powinien się teraz zachować, nie przygotował mowy na taką ewentualność, nie był dobry w okazywaniu współczucia, mimo że naprawdę je odczuwał. Ale Nadia chyba nawet na to nie czekała. Była obok, ale jakby nie było jej wcale. Jakby istniała gdzie indziej. Została tylko ta ciężka cisza wisząca nad nimi i równie ciężkie elementy układanki, które powoli zaczynały łączyć się w całość. – Ta kobieta to była twoja mama?
– Nie. Ciotka. Siostra mamy.
– Dlaczego powiedziałaś jej, że nie znam języka?
– Bo ona nie zna angielskiego, a ja nie chciałam, żeby z tobą rozmawiała.
– Dlaczego?
– Po prostu nie – odrzekła dosadnie, a on odpuścił. Dziś wystarczyło, że zechciała mówić cokolwiek.
– Nadia… Wiem, że pewnie nie masz teraz do tego głowy, ale… co z Silverem?
– Nic. To już koniec.
– Nie rozumiem?
– A co tu jest do rozumienia, Jake? – Dopiero wówczas przeniosła na niego spojrzenie. – Dobrze wiesz, że to i tak nie miało sensu. Od początku było na wszystko za późno.
– Nie wierzę, że tak myślisz.
– A ja nie wierzę, że ty myślisz inaczej. – Jej usta zadrżały przy ostatnich słowach. Podniosła się. – Muszę już wracać. Ciotka nie wie, że wyszłam. Jeśli się obudzi i zorientuje, że nie ma mnie w domu, to będę mieć problemy.
– Nadia, pozwól mi dalej się nim zajmować – wypalił raptem, także podrywając się na nogi. Gdyby nie ta porcelanowa matowość w jej oczach, pewnie miałaby w nich teraz spore zaskoczenie.
– Po co? – zapytała w taki sposób, że aż było to do niej niepodobne.
– Chcę nadal próbować mu pomóc. I tobie też.
– Ty nie rozumiesz, Jake. Tego wszystkiego już nie ma.
– Czego nie ma?
– Celu. Sensu. Tego, w co próbowałam wierzyć.
– Oczywiście, że jest. Nadal może być. Mogę ci dalej pomagać. Tobie i Silverowi – odrzekł z taką gorliwością, że Nadia zawahała się przed kolejnym zaprzeczeniem. Milknąc na moment, spuściła wzrok.
– To nie jest już zależne ode mnie.
– A od kogo?
– Od mojej ciotki.
– Daj spokój. – Posłał jej wątpiące spojrzenie. – Przecież to twoje konie. Ty o nich decydujesz.
– To skomplikowane, nie zrozumiesz. Porozmawiam z nią o tym i do ciebie zadzwonię.
– Nie zadzwonisz – odparł wszechwiedząco. Już raz czekał na jej telefon, choć ona zapewne nie miała o tym pojęcia. Nie zniesie tej niepewności po raz kolejny. – Nie muszę podejmować pracy na tych samych warunkach co wcześniej. Nie chcę od ciebie pieniędzy. Chcę tylko, żebyś umożliwiła mi kontakt z Silverem. Nie skreślaj go, Nadia. Wiem, że jest ci teraz trudno, ale go nie skreślaj…
– Jake – przerwała mu. – To nie jest zależne ode mnie – powtórzyła. – Porozmawiam o tym z ciotką i dam ci znać.
– Obiecaj.
– Obiecuję.
Nie był pewien, czy może jej wierzyć, ale i tak nie miał wyboru. Jeśli jednak nie zadzwoni i jest to ich ostatnie spotkanie, pragnął poznać jeszcze jedną odpowiedź.
– Nadia. – Zatrzymał ją w momencie, kiedy zamierzała odejść. – Nie doniosłaś na mnie policji. Dlaczego?
– Bo myślę, że nie wszystko jest takie, jak z pozoru może się wydawać. Albo po prostu jestem naiwna. – Spojrzała mu prosto w oczy i odeszła.