- W empik go
Dolina popiołów - ebook
Dolina popiołów - ebook
Ostatnia dekada XIX wieku. Pod Łodzią wybucha seria pożarów. Wszystko wskazuje na to, że ktoś celowo podpala dwory, które kiedyś należały do powstańców styczniowych. Dziś zamieszkują je carscy urzędnicy. Czyżby szykowała się kolejna rewolucja? Sprawę bada znany detektyw Stanisław Berg. Aby odkryć, kto atakuje dwory, musi nie tylko wnikliwie zbadać okoliczności i przyjrzeć się podejrzanym. Tym razem detektyw stoczy walkę z samym sobą i swoją przeszłością...
„Dolina popiołów" to trzeci tom cyklu o Stanisławie Bergu. O wcześniejszych sprawach detektywa przeczytasz w powieściach: „Trzeci bieg Styksu" oraz „Pozdrowienia z Londynu".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-9446-1 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ruscy wyjeżdżają!
Ledwo wyrzucił z siebie te dwa słowa, zacisnął wargi i zmrużył oczy. I jeszcze podrapał się po głowie. Robił tak zawsze, gdy go coś zdenerwowało. Na przykład nagłe wywołanie do odpowiedzi na lekcji matematyki lub fizyki.
Ten egzamin był jednak o wiele trudniejszy.
– Jak Boga kocham. – Uderzył się oburącz w pierś. – Idą won…!
Jeden z tych, dla których przeznaczona była nowina, głośno westchnął. Drugi ni to jęknął, ni to pisnął. Mogło to oznaczać tylko jedno: „Ech, ty, głupi! Przecież wszyscy o tym wiedzą”.
Bo i trudno było nie słyszeć, skoro wiadomości o likwidacji kolejnych garnizonów serwisy informacyjne powtarzały niemal codziennie. Eszelony długie jak nieszczęście ciągnęły na wschód, pustoszały wojskowe osiedla. Nieraz i całe miasta, o których istnieniu wcześniej nawet nie wspominano.
Chwilę po tym, jak ostatni żołnierz w ogromnej okrągłej czapce opuszczał koszary w Białogardzie, Legnicy, Świętoszowie czy Bornem Sulinowie, wchodzili tam Polacy. Sąsiedzi. Dotąd mogli oglądać je tylko przez płot, a częstokroć nawet i to nie…
Teraz znajdowano tam wiele naprawdę ciekawych rzeczy, porzuconych w pośpiechu. Nie wszystko jednak można było sprzedać.
To, czym pogardzili dorośli, wzbudzało zainteresowanie dzieci. Właśnie takich jak trzynastoletni Jacek Niewiadomski, który ponad wszystko chciał się dostać do paczki utworzonej przez jego rówieśników z jednego z osiedli Widzewa, Adama Bąka i Zbyszka Króla.
– I na co nam to? – prychnął pogardliwie ten pierwszy. – Przecież nie pojedziemy pod niemiecką granicę. Zresztą i tak pewnie wszystko, co fajne, zabrali już miejscowi…
– Bardziej się postaraj. – Zbyszek poklepał Niewiadomskiego po ramieniu; lubił go nawet i dawno już zgodziłby się na przyjęcie do paczki, ale zasady były zasadami.
Adam nie odmówił sobie przyjemności zrobienia „parola” niższemu prawie o pół głowy Jackowi. Chłopak zniósł to ze spokojem. Nic nie powiedział. Ani na chwilę też nie spuścił wzroku z kolegów.
– Ruscy wyjeżdżają… – powtórzył raz jeszcze, a gdy Król przewrócił oczami, co robił zawsze, gdy tracił cierpliwość, Niewiadomski dodał nieco już ciszej: – Wyjeżdżają z „Radarów”.
Bąk, który zdążył już wstać z ławki pod blokiem, wyjął ręce z kieszeni piramidek. Zbyszek Król pokręcił z niedowierzaniem głową i zaśmiał się nerwowo.
– Zalewasz?
– Jak Boga kocham! Wczoraj tam byłem. Z pięć ciężarówek poszło. Być może dzisiaj nie ma tam już ani jednego kacapa…
Nie było chyba w Łodzi nastolatka, który nie wiedziałby, gdzie i czym jest wzgórze „Radary”. Plotka głosiła, że właśnie stamtąd Rosjanie kierowali ruchem wszystkich satelitów szpiegowskich krążących nad Europą. I pewnie też rakiet, które w każdej chwili mogły polecieć na zachód. Na szczęście nigdy nie poleciały.
O „Radarach” krążyły legendy. Mówiono, że kogo złapano w pobliżu, ten już nigdy do domu nie wrócił. Syberia bez procesu. Znikały też młode kobiety. Plotkowano również o promieniowaniu większym niż to, które wiatr przywiał znad Czarnobyla. Na porządku dziennym były zakłócenia w radioodbiornikach, w których często słyszano rosyjskie słowa, a nawet i zdania.
– Idziemy tam jeszcze dzisiaj – oświadczył Adam Bąk szeptem, siadając na ławce. – Trzeba powiadomić Marka…
„Nie jestem katechezą. Nie muszę być w szkole!” – zwykł mawiać Marek, gdy go pytano, czemu co rano nie zawsze trafia do szkoły, na lekcje, jak wszyscy.
Był drugoroczny. Powtarzał, ku rozpaczy swojej matki, Leokadii, siódmą klasę. I to aż tutaj, na Widzewie, choć mieszkał na Kościuszki. Z początku podchodzili do niego dość nieufnie, może nawet trochę się go bali. Palił przecież papierosy, miał pryszcze i wąsa, do tego przeklinał. No i ta repeta. Potem zaczął imponować niektórym z chłopców, szczególnie Królowi i Bąkowi.
Jednym z nielicznych przedmiotów, na który chadzał chętnie, było wychowanie fizyczne. Galiński był bowiem zwinny jak, za przeproszeniem, małpa. Do tego silny. Nikt tak jak on nie potrafił wspinać się po linie, nikt nie dorównywał mu na boisku piłkarskim.
Wkrótce stał się nieformalnym przywódcą paczki, do której aspirował Jacek Niewiadomski. Paczki, która w komplecie częściej spotykała się po szkole niż w czasie zajęć.
Chłopcy poszli do parku Widzewskiego, gdzie lubił przesiadywać Marek. Mieli szczęście. Siedział na ławce i palił papierosa. Obojętnym wzrokiem wpatrywał się w staw, po którym pływały kaczki.
– A ten leszcz tu po jaką cholerę? – Skinął głową na czającego się kilka kroków za chłopakami Niewiadomskiego.
– Sprzedał nam ciekawą nowinę – oświadczył Adam, rozglądając się na boki, jakby się bał, że ktoś może podsłuchiwać.
Po chwili Król nachylił się nad uchem nieporuszonego Marka. Chyba jeszcze nigdy czas nie dłużył się Niewiadomskiemu tak jak wtedy. Wysłuchawszy relacji, lewus zgasił papierosa na brzegu ławki, pstryknął niedopałkiem w pobliskie zarośla. Spojrzał bykiem na młodszego kolegę. Wreszcie uśmiechnął się, choć oszczędnie.
– Dobrze, sprawdzimy, co to za teletombola – mruknął, podnosząc się z ławki.
– Pojedziemy taksówką! – Jacek z dumą wyjął z kieszeni spodni zwitek banknotów.
Duży fiat, którego udało im się zatrzymać przy parku, cuchnął dermą, potem i tytoniowym dymem. Taksówkarz, ponury typ, bez słowa przyjął zamówienie. Przez całą drogę nic nie mówił. Tylko bacznie obserwował pasażerów w lusterku wstecznym.
– Zakapuje nas – mruknął Bąk chwilę po tym, jak taksówka zostawiła ich w chmurze spalin na rogu ulic Opolskiej i Nad Niemnem, spory kawałek od miasta. – Zaraz na milicję pojedzie.
– No to trzeba się pospieszyć – rzekł na to Marek. – A milicji już nie ma.
„Radary” były najwyższym wzgórzem w okolicy, moreną o jednym stoku łagodnym, a drugim stromym. Chłopcy szli przez las, drogą z betonowych płyt, na której końcu znajdowała się radziecka baza radiolokacyjna. Maszerowali dość szybko, jednocześnie pilnie nasłuchując głosów ludzkich lub pomruku samochodu, gotowi w każdej chwili czmychnąć na boki. Z tego, co mówił Niewiadomski, radzieckich żołnierzy już tam nie było. Mógł się jednak mylić.
Zatrzymali się, gdy po kilku minutach zobaczyli bramę. Była otwarta. Wokół niej nikogo. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszeli, były śpiew ptaków i szum wiatru w gałęziach drzew. Nie licząc oczywiście bicia ich własnych serc.
– Jakby co, idziemy w zaparte – rzekł Marek półgłosem. – Jeśli któryś ma przy sobie legitymację szkolną, schować do buta. Jak będą gonić, rozdzielamy się. Każdy ucieka sam. Wymyślcie sobie jakieś nazwiska, gdyby złapali. Są pytania?
Jak jeden pokręcili głowami. Jacek trochę niezdarnie ukrywał dokumenty w skarpetce.
– Idziemy! – wydał komendę prowodyr.
Minęli bramę. Także i za nią nie trafili na żadne oznaki życia. Ale gdy ujrzeli leżącą pod ścianą jakiegoś budynku zieloną skrzynię, nie udało im się zapanować nad emocjami. Z krzykiem rzucili się ku znalezisku.
– Patrzcie, jakieś części! Lampy, diody, płytki… – wyliczał rozgorączkowany Bąk.
Jednak po chwili stwierdził, że pochyla się nad skrzynią sam. Reszta rozbiegła się we wszystkie strony w poszukiwaniu zdobyczy. Co raz dobiegał go krzyk któregoś, wspomagany serią przekleństw, które najlepiej tłumaczyły emocje. Już Król wybiegł na środek drogi, taszcząc kolejną, mniejszą skrzynię. Po chwili znalazł się obok niego Bąk, usiłujący zapanować nad kłębem jakichś kolorowych przewodów. Jednocześnie każdy patrzył na to, co znalazł jego kolega.
Wtedy usłyszeli krzyk. Nie wiedzieli, czy to głos Jacka czy Marka. Z początku pomyśleli, że to nowicjusz czegoś się przestraszył, ponieważ ten drugi, jak długo go znali, nigdy nie okazywał słabości. Ale gdy zaraz z jednego z budynków wybiegł Niewiadomski, a wołanie się powtórzyło, wszystko było jasne.
– Złapali go. – To było pierwsze, co przyszło do głowy Zbyszkowi. – Kurwa, złapali…!
W jednej chwili całą trójkę sparaliżował strach. Pierwszy otrząsnął się Jacek.
– Tu nie ma nikogo – powiedział mocnym głosem. – Szukajmy.
Marek krzyknął raz jeszcze, dzięki czemu jego kompanom udało się ustalić, gdzie teraz jest. Pobiegli w stronę stojącego samotnie, parterowego budyneczku, którego ściany zdobiły zatarte częściowo napisy w języku rosyjskim. Nie było tam ani jednego okna. Jedyne drzwi otwarto na oścież. Za nimi czaił się mrok.
– Bez latarki nie damy rady – sapnął Adam, patrząc to do środka, to na kolegów.
– A on dał radę? – warknął Niewiadomski, gromiąc wzrokiem kompanów. – Wchodzimy.
Nie poznawali go. W chwili, gdy Jacek przestąpił próg, Marek znów krzyknął. Nie było to wołanie o pomoc. Raczej krzyk bólu. Może chłopak złamał nogę albo coś go przygniotło? Może znalazł się w zasięgu promieniowania? Bo gdyby nadepnął na minę, usłyszeliby wybuch, a nie jego narzekania…
Trzymając się ściany, zeszli w dół po schodach. Dalej był krótki korytarzyk. Pod podeszwami butów chrzęściły tłuczone szkło i drobne kamyki. Wreszcie idący na przodzie Niewiadomski ujrzał przed sobą nikłe światełko. Nie zatrzymał się. Nawet kiedy dobiegł go dźwięk, który nie przypominał niczego, co dotąd, w całym swym trzynastoletnim życiu, słyszał.
Chwilę później zamarli w bezruchu. Ujrzeli Marka.
Miał przymknięte oczy, wykrzywioną, trudną do rozpoznania twarz. Z jego ust wydobywał się charkot, a ciało, dziwnie wyprężone i drżące, ciało, na które tyle razy spoglądali z podziwem w sali gimnastycznej czy na szkolnym boisku, ciało, na które padało teraz światło z okratowanej, przykurzonej lampy, znajdowało się niemal metr nad ziemią.
Tylko że nic nie łączyło go ani z sufitem, ani z podłogą…1
Pory roku nie miały wpływu na życie towarzyskie w domu Klimienta Siergiejewicza Komarowa. W lipcu tak samo grało się w preferansa, jak w grudniu, a jesień nie ustępowała w liczbie przyjęć wiośnie. Piwniczka zawsze była wypełniona najprzedniejszymi trunkami.
Zresztą powiedzieć „dom” o miejscu, w którym Klimient Siergiejewicz mieszkał wraz z rodziną, czyli żoną Maszą i trzema córkami, było co najmniej niestosowne.
Błogie Szlacheckie, bo tak nazywał się majątek, leżały mniej więcej w połowie drogi między Opocznem a Piotrkowem. Obszerny dwór drewniany, ale na wysokiej podmurówce kamiennej, z gankiem krytym daszkiem, wspartym na kolumienkach, pamiętał stare dobre czasy. Prowadziła do niego szeroka aleja wysadzana klonami i wiązami. Z przeciwnej strony znajdował się przepiękny ogród w stylu angielskim, jeszcze dalej zaś zarybiony staw. Dwór otaczały czworaki, w których mieszkała służba, oraz budynki gospodarcze: wozownia, stajnia, obora, spichlerz i stodółka.
Folwark należał do Komarowa dopiero od roku, ale cała rodzina czuła się tak, jakby mieszkała tutaj od zawsze. Dzieci lubiły bawić się w ogrodzie i nad stawem, pan natomiast chętnie wypuszczał się z dwururką na polowania do pobliskich lasów.
Zarządzanie majątkiem powierzył miejscowemu agronomowi nazwiskiem Śrutwa, co nigdy kija nie żałował, dzięki czemu był skuteczny. Sam Klimient Siergiejewicz nie miał do tego głowy, gdyż na co dzień pracował jako sędzia sądu okręgowego w Opocznie. Szanowano go tam i poważano, bo miał opinię sprawiedliwego arbitra.
Jesień 1893 roku była piękna i bogata. Na stole w jadalni dworu, gdzie skupiało się życie rodzinne, centralne miejsce zajmowała ogromna rzeźbiona misa wypełniona dojrzałymi jabłkami. Wieczorem 12 września, a był to wtorek, żona Komarowa, Masza, kazała pokojówce przestawić misę, aby zrobić miejsce dla graczy. Gośćmi w Błogich mieli być tego dnia dobrzy znajomi rodziny, w większości koledzy Klimienta z pracy, jak on czynownicy. Specjalnie dla nich upieczono ciasta i przyniesiono z piwniczki nalewkę wiśniową.
– Przetrzyj jeszcze raz wszystkie kieliszki – poleciła gospodyni pokojówce, przyglądając się bacznie szkłu pod światło; jej polszczyzna była łamana, ale coraz lepsza. – Znów zostały smugi.
Powóz z pierwszymi gośćmi, a byli to państwo Kropotkinowie, zatrzymał się przed dworkiem punktualnie o szóstej po południu. Potem w alei wiązów i klonów pojawiały się kolejne. Wkrótce pokój stołowy wypełniły śmiech, gwar rozmów, a także dym z fajek i cygar.
– Znakomita ta nalewka! – chwalono.
– I ciasto nie gorsze. Palce lizać, naprawdę! – Ktoś już na lekkim rauszu złożył na dłoni pani domu siarczysty pocałunek.
– Bardzo się cieszę, że smakowało – ucieszyła się żona sędziego, by po chwili się skrzywić. – Niestety, muszę już państwa zostawić. Dziewczynki idą spać. Rano do szkoły, obowiązki…
Choć temu ostatniemu zdaniu towarzyszyły protesty bezpośrednio zainteresowanych, czyli córek, matka w ciągu kilku chwil wypędziła je z salonu.
– Dobranoc państwu, miłego wieczoru – rzuciła jeszcze przez ramię.
Goście zostali sami z gospodarzem. Wyciągnięto wreszcie karty. Kto akurat nie miał ochoty na preferansa, umilał sobie czas pogawędką, siedząc przy inkrustowanym stoliczku pod przepiękną kołtryną, która została tu po poprzednich właścicielach majątku. Za oknami już dawno zapadł zmrok, ale nikomu nie spieszyło się do domu.
Dochodziła pierwsza w nocy, gdy odprowadził wzrokiem ostatni powóz z gośćmi, który odjechał wzdłuż szpaleru drzew w stronę miasta. Blada latarnia uwieszona na lewej burcie chwilę się kołysała, by wreszcie utonąć w mroku. Nastała cisza. Nawet wiatr, który przez cały wieczór pracowicie mierzwił korony wiązów i klonów, ucichł.
On na to właśnie czekał. Potrafił poruszać się niemal bezszelestnie. Nieraz udawało mu się przechytrzyć nie tylko służbę, ale i wyczulone na najcichszy nawet szelest psy. Lubił ciszę. To, co miało się wydarzyć, wymagało należytego skupienia. Nabożnego! Sprawiedliwość, którą wymierzał, zasługiwała na taką oprawę. Na milczenie.
Wychynął z kryjówki, gdzie siedział od zmroku. W kilkunastu krokach zbliżył się do dworu, wdrapał się po wcześniej przygotowanej drabinie na dach i zniknął za kominem.
Pół minuty później był z powrotem na dole. Na powrót zniknął na stronie, skąd po chwili wrócił, niosąc w ręku pięciosztofowy cebrzyk. Przełożył pałąk z lewej ręki do prawej, podniósł naczynie i palcami drugiej ręki ujął za dolną krawędź.
– „…by nikt nie przeprowadzał swego syna ani swej córki przez ogień dla Molocha…” – wyszeptał.
Przechylił cebrzyk. Nieco płynu, które wylało się wprost pod drzwi dworu, zaszeptało coś niezrozumiale, cicho i krótko.
Potem owo krótkie zaklęcie, bo człowiek z wiadrem wyglądał trochę jak ktoś, kto odprawia jakieś dziwne czary, powtarzało się jeszcze kilkanaście razy. Przemieszczał się niczym sprawny ogrodnik podlewający kwiaty wzdłuż ściany dworu, by wreszcie zniknąć za węgłem…
Wrócił po krótkiej chwili. Już bez wiadra, za to z dwiema płonącymi pochodniami, które oświetlały z dwóch stron jego twarz; ta jednak trudna była do rozpoznania za sprawą gęstej brody, a także futrzanej czapy naciśniętej mocno na głowę i kryjącej oczy. Osobnik ten nosił też krótką kurtkę wojskowego kroju.
Znalazłszy się znów przed drzwiami dworku, przyłożył jedną pochodnię do miejsca, gdzie rozpoczął wylewanie płynu z wiadra. Ogień łakomie polizał ścianę. Następnie czynność ta została powtórzona w jeszcze kilku miejscach, za każdym razem z identycznym skutkiem.
Podpalacz przyłożył ogień do grubej wiązki słomy, z której zamierzano wykonać chochoły. Gdy się zajęła, rzucił do środka przez otwarte okno, skąd po minucie, dwóch już ulatywał gęsty dym.
Rychło zaczęły szczekać psy. Zaraz też odezwały się głosy ludzkie.
– Gore! Gore! – krzyczał wysoki mężczyzna sadzący wielkie kroki od strony czworaków.
Także i ze środka dworu dobiegły głosy domowników, płacz dzieci i nawoływania. Ktoś usiłował otworzyć drzwi od wewnątrz, skutecznie blokował je jednak wetknięty pod klamkę gruby trzonek łopaty. Rozległo się walenie i coraz głośniejsze wołanie o pomoc.
– Wody! Dajta, ludzie, wody! – krzyczał już ów wielki chłop do tych, którzy nadbiegali jego śladem ku płonącemu dworowi, podczas gdy podpalacz, przyczajony już za żywopłotem, podziwiał swoje dzieło.
Wtem trzasnęło otwierane okno i pojawiła się w nim mała przerażona dziewczynka.
– Pomóżcie! – krzyknęła rozpaczliwie Masza Komarowa.
Jednak nikt z ludzi, którzy nadbiegli ze czworaków, nie słyszał wołania dziedziczki. Mała zaczęła płakać, w tej samej chwili w głębi dworu coś głucho huknęło. Być może pękł siestrzan.
– Niech pan zabierze dziecko!
Mężczyzna w kurtce wojskowego kroju, który tymczasem wyszedł ze swojej kryjówki, w kilku susach podbiegł do okna, w którym stała kobieta. Zwinnie pochwycił dziewczynkę. Ważyła tyle co nic.
Odskoczył i postawił ją na ziemi, ledwo trzy sążnie od ściany płonącego budynku. W tym samym momencie w oknie pojawiła się kolejna dziewczynka, większa. I ją człowiek ten wziął na ręce, a gdy dołączyła do pierwszej, ujrzał jeszcze jedną. Nie było już jednak za nią jej matki…
– Gasić, do kroćset! Więcej wiader! Ruszajcie się, gnidy, bo poprzetrącam! – wykrzykiwał do ludzi z czworaków jakiś mężczyzna w długim płaszczu; prawdopodobnie był to gnębiący ich na co dzień agronom.
Oni poruszali się jednak coraz wolniej, ryzykując kopniaka lub cios kijem przez plecy. Ich trud był już bowiem daremny. Odsuwali się coraz dalej.
– Zamknij pysk, Śrutwa! – rzucił ktoś odważniejszy, a może po prostu obojętny na to, co go może za to spotkać; nie dziś, to jutro. – Nie widzisz, że to koniec?
Tak było. Dwór w Błogich Szlacheckich płonął jak zapałka i nie można go już było ugasić. Nie pierwszy pożar widzieli ci ludzie i pewnie nie ostatni. Wiedzieli, że kiedy dym opadnie, trudno będzie odróżnić kredens od almarii, a sepst od kantoru. Nic nie wyczytają z alegorii na ścianach. Kilkanaście par oczu patrzyło na to niepodobne do niczego innego misterium.
Dopiero płacz dziewczynek ściągnął uwagę ludzi z czworaków. Gdy do nich podbiegli i jęli odciągać, od dworu bił bowiem nieznośny żar, małe wskazywały rączkami na okno, gdzie po raz ostatni widziały swoją matkę i skąd teraz buchał czarny gęsty dym.
Tylko jedna z nich, najmniejsza, w pewnej chwili wskazała kierunek przeciwny. Prawdopodobnie chciała pokazać tego, który wyniósł ją i jej siostry z pożogi. Nikt się jednak tym nie zainteresował.
Zresztą nieznajomego człowieka w wojskowej kurtce już tam nie było.2
Jejsk w Kraju Krasnodarskim znany był w całej Rosji z kąpieliska nad Morzem Azowskim. Z jego uroków korzystali zarówno przyjezdni, jak i miejscowi amatorzy pływania. Także jesienią uliczki i parki miasta nie pustoszały, a to za sprawą kuracjuszy, którzy ściągali tutaj z całego kraju dla podreperowania zdrowia. Jejsk słynął bowiem z wód mineralnych i kąpieli błotnych.
Właśnie z takiej kąpieli miał zamiar skorzystać w niedzielę 1 października Sokrat Karpow, urzędnik carski, który przybył tu przed paroma dniami z samej Moskwy.
Ta niedziela tym tylko miała się różnić od innych niedziel. Rano spał bowiem Karpow aż do ósmej, następnie w restauracji pensjonatu, w którym mieszkał, zażyczył sobie jajecznicy z pięciu jaj i mocnej, osłodzonej kawy. Wreszcie ubrał się w odświętny garnitur, wziął do rąk laseczkę i udał się na mszę do najbliższej cerkwi.
Nie zwracał uwagi na spojrzenia ludzi mijających go lub siedzących obok w ławie świątyni. Przyzwyczaił się już bowiem do tego, że jego twarz wzbudza strach, a nawet i obrzydzenie. Cała poorana była głębokimi bliznami, niemal jak twarz człowieka dotkniętego leprą…
Zawsze gdy opuszczał cerkiew po mszy, wypełniała go lekkość. Wszystko wydawało mu się jasne i przejrzyste. Nic nie budziło wątpliwości.
– Sąd Ostateczny czeka każdego – przekonywał sam siebie na głos.
Także i tej niedzieli Sokrat Karpow opuścił cerkiew z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Rzucił nawet kilka kopiejek sterczącemu pod drzwiami świątyni żebrakowi z jedną nogą. Nie zwracał uwagi na stłumione szepty i to, że wytykają go palcami, a matki zakrywają oczy dzieciom w obawie, że przyśni im się w nocy albo spowoduje _enuresis nocturna._
Nie mógł jednak zignorować młodego, wysokiego mężczyzny, który go śledził. Zauważył go już w cerkwi, bo tamten siedział ledwo dwa rzędy za nim. Nie było w nim nic, co kazałoby mieć się na baczności. Ot, zwyczajny jegomość, może student albo rekrut.
Ale Sokrat Karpow wiedział dobrze, że ten, kto ma złe zamiary, wcale nie nosi przed sobą tablicy, na której wcześniej wypisał je cyrylicą. Ani nie wymachuje rewolwerem, a przynajmniej nie robi tego zbyt wcześnie. I zapewne właśnie dzięki tej wiedzy Karpow jeszcze chodził po tym świecie. I by się lepiej poczuć, potrzebował tylko owej błotnej kąpieli, która być może już na niego czekała. Czy tam dotrze? To zależało od wielu rzeczy.
Znalazłszy się w jednej z alei parku, na którego skraju znajdował się zakład leczniczy, Sokrat Karpow zwolnił kroku. Nieznacznie odchylił głowę, udając, że bardzo interesują go mijane drzewa. Widział w ten sposób, że młodzieniec nadal za nim idzie.
W pewnym momencie przyszło mu do głowy, że może to jakiś dewiant, któremu wpadł w oko; Jejsk był przecie popularnym kurortem, a w kurortach nigdy nie brakowało podobnych osobników, którzy z dala od domów, częstokroć także żon i dzieci, zaspokajali swe brudne żądze. Nawet po sezonie.
– Dwie zimy w lesie pod Kireńskiem i inaczej byś śpiewał – mruknął Karpow pod nosem.
Po chwili ujrzał parkową ławeczkę. Zbliżył się do niej i powolnymi ruchami jął zrzucać z niej opadłe liście, jednocześnie drugą ręką sięgając za pazuchę. Gdy tamten znalazł się na wysokości ławeczki, Karpow gwałtownie się wyprostował. Jednym susem doskoczył do tamtego, wbijając mu pod brodę lufę rewolweru.
– Dlaczego za mną łazisz, cioto? – syknął, krzywiąc się w grymasie złości, przez co jego nabiegła krwią twarz wyglądała jeszcze bardziej koszmarnie.
– Co? – jęknął młodzian. – Ja nie… To pomyłka.
– Dlaczego za mną łazisz? Odpowiadaj, bo ci zrobię trzecią dziurę nie do pary!
Przez kilka chwil trwali nieruchomo na środku parkowej alejki, po której szczęściem nikt nie szedł.
– Przyjechałem z rozkazem – wykrztusił wreszcie młody.
– Co…? – Nacisk Karpowa momentalnie zelżał.
– Przyjechałem z rozkazem – powtórzył nieco już pewniej. – Proszę zabrać broń, panie Karpow.
Usłyszawszy swoje nazwisko, Sokrat cofnął rękę z rewolwerem. Wiedział już, że to swój. Wciąż jednak dyszał. Złość wcale mu nie przechodziła.
– Nie mogłeś po prostu podejść i powiedzieć? – Splunął na ziemię.
– Właśnie miałem to zrobić. Nie chciałem niepokoić pana w pensjonacie…
– Jeszcze chwila, a bym cię wykastrował! Coraz gorzej was szkolą.
– Niech się pan nie denerwuje.
– Jestem spokojny.
– Ośmielę się…
– Papier. – _Urodliwyj_ wyciągnął lewą rękę, podczas gdy prawą chował rewolwer; uspokoił się, ale jeszcze nie do końca. No i ciekaw był wiadomości, którą dostarczył mu umyślny, niechby i idiota. – Ośmielisz się, jak pójdę. Możesz pod tym drzewem.
Emisariusz wyciągnął z kieszeni surduta grubą kopertę, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Karpowa. Ten usiadł na ławeczce, złamał pieczęcie i wyciągnął list. Przebiegł wzrokiem po pierwszej kartce, potem po następnej.
– I tylko z tego powodu przerywacie mój urlop? – Spojrzał bykiem na młodego, ten jednak nieznacznie wzruszył ramionami. – Wiem, nie wasza wina. Jesteście tylko posłańcem. Marnym…
Jeszcze przez chwilę czytał list, po czym starannie umieścił kartki na powrót w kopercie, a tę schował do wewnętrznej kieszeni niedzielnej marynarki.
– Dziękuję, to wszystko – rzucił do posłańca.
Ten uchylił kapelusza i oddalił się parkową aleją w stronę przystanku tramwaju parowego.
Sokrat Karpow westchnął ciężko. Wiedział już, że nie zażyje dziś błotnej kąpieli. Jutro też nie, bo będzie wtedy w drodze na zachód.
– Drżyj, miasteczko Łódź – rzekł cicho, po czym podniósł się z ławki.3
Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin, jeden z najbardziej znanych w Łodzi prywatnych detektywów, nie przepadał za jesienią. Gdy tylko dnie stawały się krótsze, drzewa zmieniały kolor, deszcz padał dłużej i częściej, a mgła mieszała się z dymem z fabrycznych kominów – ogarniała go melancholia. Wtedy też rzadko opuszczał dom. Bywało, że całe dnie przechodził w swojej wiekowej podomce z bordowego zamszu, pod którą miał tylko nocną koszulę.
Kobiety, z którymi dzielił pokoje, czyli gospodyni Melania Jaraczewska oraz Anna Ostrowska, od ponad trzech miesięcy żona, martwiły się. Dwoiły się i troiły, by tę porę roku, skądinąd piękną i bogatą, uczynić znośniejszą dla Żeni, ale nie zawsze się to udawało.
Nie znaczy to, że Jewgiennij Aleksandrowicz nie pracował. Owszem, przyjmował kolejne zlecenia, sprawy trudne i trudniejsze. Łódź wciąż była miastem niespokojnym, więc to, z czym nie mogła sobie poradzić policja, trafiało do rąk prywatnych detektywów. Zajmował się więc szanowny Riepin zarówno sprawami ciężkimi w rodzaju zaginięć ludzi, jak i tymi o nieco lżejszym charakterze, jakimi były bez wątpienia małżeńskie zdrady.
Tylko co można zdziałać, nie ruszając się zza biurka? Nie wszystkie obserwacje, których dokonywały pracujące dla detektywa dzieci, oddawały rzeczywisty stan rzeczy. Nie wszystkie dowody, których dostarczały, można było uznać w toczącym się postępowaniu.
– Ech, żeby przynajmniej mieć przy sobie Stacha… – wzdychał często Riepin, odkładając na bok dokumenty tyczące tej czy innej sprawy, którą rozwiązać się podjął.
Stanisław Berg, jeszcze do niedawna współpracownik Jewgiennija Aleksandrowicza, a wcześniej jego uczeń, od kilku miesięcy prowadził z powodzeniem indywidualną praktykę. Poinformował o tym Riepina dokładnie w dniu jego ślubu z Anną, który odbył się w ostatnią sobotę czerwca, więc obaj życzyli sobie nawzajem wiele szczęścia na nowej drodze życia.
Nie oznaczało to oczywiście zerwania kontaktów, o nie! Berg był stałym gościem w domu starego. Przychodził po radę i czasem do nocy dyskutowali o jakimś ważnym problemie. No i na obiad Stach wpadał co najmniej raz w tygodniu; był wszak kawalerem i raczej nie zanosiło się na to, by w najbliższym czasie sytuacja miała się zmienić, choć liczył już sobie lat trzydzieści.
Jeszcze mniejszą sympatią niż miesiące jesienne Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin darzył poniedziałki. Nic mu wtedy nie szło! A to nie mógł nigdzie znaleźć zapałek, a to urwał się guzik w napoleonkach albo skończył się atrament w kałamarzu.
Nic nie zapowiadało, że poniedziałek 2 października 1893 roku będzie wyjątkiem. Już od rana detektyw chodził podminowany. Obudził się zbyt wcześnie, a potem nie mógł zasnąć. Na dodatek na dworze siąpił deszcz. Nie smakowała mu herbata, a chleb, jak zwykle kupiony w delikatesach Sprzączkowskiego, wydał się czerstwy.
Dlatego dzwonek u drzwi odebrał jako prawdziwe wybawienie.
– Otworzę. – Jaraczewska odłożyła sztućce na brzeg talerzyka, gotowa wstać od stołu, ale Riepin ją powstrzymał.
– Ja to zrobię – powiedział, przełknąwszy kęs. – Nie przeszkadzajcie sobie.
Podniósł się z krzesła i ruszył w kierunku drzwi, po drodze kilkoma ruchami doprowadzając swoją garderobę do jako takiego porządku.
– Już otwieram! – zawołał, bo pukanie się powtórzyło.
Przed drzwiami stał listonosz, młody, może dwudziestoletni. Musiał być to nowy pracownik, gdyż Riepin widział go po raz pierwszy.
– Dzień dobry. – Zasalutował nieśmiało. – List do szanownego pana.
Jewgiennij Aleksandrowicz był trochę zawiedziony. Prawdę mówiąc, spodziewał się nowego klienta albo jeszcze lepiej – klientki. Ale i list postanowił przyjąć z radością.
– Dziękuję panu. – Wręczył chłopakowi jedną z miedzianych ałtin, których kilka zawsze leżało na podorędziu, do wykorzystania w takich i podobnych przypadkach, po czym zamknął drzwi.
Chwilę potem, idąc korytarzem w stronę pokoju jadalnego, pomyślał sobie, że właściwie każda ze spraw, które prowadził w ciągu tych kilkunastu lat kariery prywatnego detektywa, zaczynała się właśnie tak. Od otwarcia drzwi. Owszem, były listy, a potem i telefony. Ale drzwi, prędzej czy później, trzeba było otworzyć.
I właśnie tu, w wąskim korytarzyku, prowadząc petenta do swojego gabinetu, zaczynał Riepin pierwsze obserwacje. Niekiedy, nim usiedli, wiedział już, że ma do czynienia z kłamcą lub hochsztaplerem. Albo zabójcą, który dla zmylenia tropów, cwany lis, sam udał się do detektywa.
Teraz kroczył z listem w dłoni. Nie potrafił, niestety, przeniknąć wzrokiem przez kopertę. Te miał w zwyczaju otwierać przy biurku, za pomocą nożyka z kościaną rączką.
Jednak w tym przypadku nie nastąpiło to tak szybko. Riepin nie wszedł jeszcze do gabinetu, a już doskonale słyszał rozmowę, która toczyła się pod jego oknem. Bez trudu rozpoznał głosy Szmula i Hirsza, dwóch swoich najlepszych pomagierów.
Wyglądało na to, że w oczekiwaniu na przybycie starego chłopcy postanowili rozwiązać jakiś ważny problem. Im byli starsi, tym ich rozmowy były głośniejsze, bardziej zapalczywe.
– Mówię ci, że widziała – twierdził Hirsz.
– Nie mogła mnie zobaczyć – oponował Szmul. – Dobrze się schowałem!
– A ja twierdzę, że tym razem ci się nie udało. A to oznacza, panie hrabio, że cała nasza tygodniowa praca poszła na marne.
I pewnie kłóciliby się jeszcze długo, a może nawet w efekcie wzięli za łby, gdyby nie ujrzeli wchodzącego do gabinetu Riepina. Jak na komendę zdjęli czapiny wyświecone, podarte, ukazując włosy sterczące we wszystkie strony. Każdy przybrał wielce poważny wyraz twarzy. Przybyli tu przecie z nowinami, jakże ważnymi dla sprawy, którą się od pewnego czasu zajmowali.
– Waltzowa zdradza męża – to było podsumowanie wcześniejszej wymiany zdań między chłopcami, a dokonał go sam detektyw, gdy wysłuchał obu. – Teraz już jestem tego pewien.
Następnie usiadł za biurkiem, coś zanotował. Spojrzał na chłopców tak, że już wiedzieli, co mają zrobić. Iść sobie.
Dopiero gdy zamknęło się okno, detektyw otworzył list. Przeczytał go, a następnie odrzucił na blat. Westchnął ciężko, na chwilę ukrył twarz w dłoniach.
Nie wierzę, pomyślał, na głos zaś powiedział:
– A jednak to dobrze, że Stach już na swoim…1
Cukiernia na rogu Piotrkowskiej 76 i Pasażu Meyera, którą Aleksander Roszkowski kupił przed czterema laty od F.G. Reymonda, była w owym czasie jedną z najpopularniejszych w mieście. Upodobali ją sobie szczególnie łódzcy adwokaci, inżynierowie z licznych fabryk, artyści, ale też wszelakiej maści kombinatorzy.
Nie było tu stolika, nawet stojącego w najdalszym i najciemniejszym kącie, na parterze i na piętrze, który nie miałby swego stałego klienta. Mimo że nikt mebli ani ścian, przy których stały, nie oznaczył – szwabachą, cyrylicą czy jakkolwiek inaczej – zawsze szybko i bezbłędnie udawało się odnaleźć pożądaną osobę. Pomyłki zdarzały się rzadko, a i bywało, że ten czy ów lepiej na tym wychodził.
A zatem każdy, kto przekraczał próg cukierni Roszkowskiego, wiedział, dokąd skierować swe kroki, by zasięgnąć prawnej porady albo wywołać specjalistę od maszyn, bo jedna akurat się zepsuła – i to znów, do kroćset, u Grohmana!
Każdy wiedział też, dokąd pójść, by pożyczyć pieniądze na niski procent, a dokąd, by dostać ich więcej i na dłużej, choć sporo drożej. Tam, gdzie nie było okien, urzędowali zwykle pośrednicy, u których zgodzić można było osobę, co za kilkadziesiąt rubli… podpali przynoszącą straty, ale dobrze asekurowaną fabrykę. Z kolei bliżej szynkwasu można było spotkać osobników, którzy ułatwiali uzyskanie kredytu.
Jak zarobić szybko i bez problemu, komu żyrować, a komu za skarby świata, z kim i na jak długo wchodzić w układy, a od kogo trzymać się z daleka, bo nie ma szczęścia – na takie i podobne pytania szukano odpowiedzi przy kilkunastu stolikach cukierni. Inne problemy mieli tylko ci, którzy grali tu w szachy albo w bilard, choć może to tylko pozory.
Jedno zawsze było pewne: spryt i koncept szatański miały zawsze notowania najwyższe, sumienia zaś nikt nie chciał nawet darmo…
– Płacić! – krzyczał ktoś raz po raz, ale słowo to, choć krótkie i przez różne nacje łódzkie zrozumiałe, nie oznaczało zawsze tego samego.
Między stolikami krążyli młodzi, obrotni markerzy. Obrotni nie tylko dlatego, że szybko dostarczali klientowi zamówienie, ale i z tego powodu, że i u nich można było załatwić co nieco. Choćby nieprzyzwoite fotografie z kobietami. A jeśli była taka potrzeba, to i żywe modelki, które uświetniały raut lub szaleńczy kawalerski wieczór. Wszystko było kwestią ceny.
Był środowy poranek, 4 października, świętego Franciszka. Przed kamienicą przy Piotrkowskiej 76 zatrzymała się dorożka. Wyskoczył z niej jegomość w średnim wieku, blondyn, z bujnymi, ale dużo ciemniejszymi niż włosy faworytami. I od razu pośliznął się na mokrym bruku, deszcz bowiem padał w Łodzi przez całą noc.
Na szczęście udało mu się zachować równowagę. Zapłacił fiakrowi, spojrzał na drzwi cukierni.
– Ostatnia nadzieja – mruknął pod wąsem, po czym ruszył ku wejściu.
Ledwo przekroczył próg, uderzył go gwar rozmów i tytoniowy dym, tak gęsty i gryzący, że aż chwycił się za pierś. Przystanął, odruchowo szukając prawą ręką oparcia, ale dłoń nie trafiła na nic. Zamrugał. Przez zmrużone powieki usiłował cokolwiek dostrzec w głębi lokalu.
– Pan życzy stolik? – usłyszał głos, który wydał mu się podobny do rechotu żaby.
Sekundę później stanął przed nim marker.
– Stolik dla pana? – powtórzył na wypadek, gdyby tamten nie dosłyszał pytania, harmider nie cichł bowiem ani na chwilę.
– Tak – odparł gość, po czym dodał, ubiegając być może kolejne pytanie: – Dla jednej osoby.
Marker poprowadził nowo przybyłego w głąb cukierni. Po drodze mężczyzna nie mógł powstrzymać się przed rzucaniem na boki badawczych spojrzeń. Tu ktoś gestykulował tak żywo, że o mało nie zmiótł stojących przed sobą filiżanek i talerzyków z okruchami ciasta.
Gdzie indziej jacyś czterej młodzi mężczyźni o semickich rysach, widząc zbliżającego się intruza, zazdrośnie zakryli ciałami coś, co leżało na krytym perkalową serwetką blacie stolika. Może była to tylko gazeta, może umowa kupna-sprzedaży albo po prostu pieniądze, które za chwilę miały zmienić właściciela. Szeptali przy tym, ale niepodobna było zrozumieć choć słowo.
Nie cofnę się – postanowił w duchu przybysz, mimo że czuł się tu coraz gorzej.
Wreszcie dotarli do stolika. U Roszkowskiego bowiem, tak jak w każdej cukierni, można było zaspokoić po prostu głód i pragnienie. Lokal słynął z pysznego sernika i kawy po turecku. Lano tu także piwo z browaru Goetza w Brzesku.
– Proszę.
Marker odsunął jedno z krzeseł, nie spuszczając oka z gościa, ten zaś rzucił:
– Kawę.
– Coś do tego?
– Nie. To wszystko.
– Służę szanownemu panu.
Gdy marker się oddalił, przybysz przygładził faworyty i po raz kolejny rozejrzał się na boki. Z tej nowej perspektywy lokal wyglądał nieco inaczej. Tylko tumult był wciąż tak samo trudny do zniesienia.
Zapatrzony w jedną z wnęk, skąd co raz dobiegał tubalny śmiech, nie zauważył osobnika, który przystanął przy jego stoliku, by po chwili, jak gdyby nigdy nic, się przysiąść.
– Kredycik pan szanowny życzy? – zapytał półgębkiem.
– Kredycik? – Wąsacz cofnął nieco głowę, zamrugał powiekami jak przed chwilą; sprawiał wrażenie człowieka, który pierwszy raz słyszy podobne słowo.
– Niedrogo, szybko. Ja daję dobre warunki. Lepszego pan tu nie znajdziesz!
Był to szczupły, niepozorny człowieczek o ptasiej twarzy, rzadkich włosach i rozbieganych oczach. Jego niezbyt dokładnie wymyte dłonie lekko drżały. Uwagi nagabywanego, który najpewniej wzięty został za szlagona, nie uszedł nawet jego dawno niezmieniany kołnierzyk.
– Szukam kogoś. – Przybysz wyprostował się jeszcze bardziej.
– Ja czuję, że właśnie mnie pan szukasz.
– Pana?
– Ja czuję, że to pański szczęśliwy dzień. A w taki dzień wyjdzie każdy geszeft.
Tymczasem marker przyniósł kawę. Zamiast jednak ją podać, rzucił nagabującemu ciężkie spojrzenie.
– Ja tu jeszcze będę parę minut. – Sprzedawca kredytów energicznie wstał z miejsca. – Pan pytaj o Berlinera. Ja tu jeszcze będę… – Ostatnie słowa padły już z pewnej odległości.
Marker postawił spodeczek przed klientem.
– Kawa dla szanownego pana.
– Szukam kogoś – powtórzył ten to samo, co przed chwilą Berlinerowi, po czym położył pieniądze obok spodeczka; było to nieco więcej, niż kosztowała tu kawa.
– Tak?
– Berg. Prywatny detektyw.
– Berg?
– Stanisław Berg. Polak.
Chwila ciszy, jeśli można mówić o czymś takim w cukierni Roszkowskiego.
– Sala zielona. – Ręka markera zwinnie zgarnęła pieniądze.
– Dziękuję.
– Ale on urzęduje dopiero od trzeciej – dodał półgębkiem tamten. – Po południu.
Gość nie dał po sobie poznać złości. Powolnym gestem sięgnął po zegarek z dewizką i z roztargnieniem sprawdził godzinę. No tak, dopiero dochodziła ósma rano…
Po chwili ręka gościa ponownie zanurkowała w wewnętrznej kieszeni surduta.
– A wie pan może, gdzie mogę go znaleźć teraz?2
Tłum przed domem sądowym w Świnicach wzbierał z każdą chwilą. Parę minut po ósmej był już tak duży i głośny, że ze znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie sklepików, zakładów krawieckich i szewskich powychodzili zaciekawieni Żydzi.
– A co to takiego, panie Rosenbaum? – zapytał właściciela sklepiku z wszelaką tekstylną tandetą wysoki i chudy aptekarz, powoli zapinając na sobie wyświecony chałat.
Rosenbaum, nim odpowiedział na pytanie średnio lubianego sąsiada, równie niespiesznym ruchem wyjął z kieszeni chustkę z białego (kiedyś) perkalu i głośno smarknął.
– Nie wiem, Jakubie. – Wzruszył ramionami. – Ale dawno czegoś takiego w naszych Świnicach nie widziałem. W Turku czy w samym Sieradzu, to i owszem, zdarzało się.
Ciżbę, która kłębiła się przed domem sądowym, można by było śmiało przyrównać do tej, którą widziało się zazwyczaj w okolicach miejscowego kościoła świętego Kazimierza w czas odpustu. Ludzie rozprawiali o czymś z zapałem w większych i mniejszych grupkach, nad którymi dym tytoniowy mieszał się z parą wydychaną z ust, ranek był bowiem chłodny.
Wytłumaczenie tego stanu rzeczy mogło być tylko jedno: jakąś bliską wielu ludziom sprawę miał tego dnia rozstrzygnąć miejscowy sąd, skoro nazjeżdżało się do Świnic tylu mieszkańców okolicznych wsi, tak mężczyzn, jak i kobiet w kolorowych zapaskach. Tych ostatnich było na oko więcej, a ich jazgot niósł się coraz dalej i był coraz bardziej natarczywy.
– Poślę chłopaka, może się czego wywie – zdecydował Rosenbaum.
I już miał się cofnąć w głąb zakładu, kiedy nagle w ciżbie doszło do zmian. Ludzie zaczęli się odwracać w kierunku wschodniego wylotu uliczki, pokazując coś sobie palcami. Jakaś kobieta wyciągnęła ręce ku niebu, inna złapała się za głowę i dalej nią kołysać mocno na boki ze zbolałą miną, jakby nad świeżym grobem stała.
Kilka chwil później rozległ się stukot końskich kopyt i kół powozu. Kto jeszcze nie znał powodu obecności tłumu przed domem sądowym, teraz dostawał wreszcie odpowiedź: uliczką nadjeżdżała kibitka, którą eskortował patrol złożony z trzech kozaków. Pamiętano tu jeszcze bardzo dobrze ów pojazd okryty złą sławą. To w nich przed trzydziestoma laty znikali najwięksi synowie nieistniejącego państwa, którym zamarzyła się wolność od carskiego knuta…
– Aj waj, to mocna sprawa – zapalił się właściciel kantoru, drobiąc w miejscu jak przed zajętym wychodkiem; rzecz to była bowiem niesłychana w niewielkich Świnicach, leżących niecałe pięćdziesiąt wiorst od miasta Łodzi, w Świnicach, gdzie znakomita większość ludzi żyła spokojnie, cicho i bogobojnie.
Po czym zamknął drzwi na klucz i podążył w kierunku domu sądowego. To samo po krótkiej chwili uczynił krawiec Rosenbaum, a także kilku innych sąsiadów, z rozwianymi brodami, nie mniej przejętych, rozgestykulowanych.
Tymczasem kibitka zatrzymała się z krótkim skrzypnięciem. Kozacy, nie schodząc z koni, zaczęli robić w tłumie szpaler, przez który do gmachu sądu miał się dostać najważniejszy pasażer lub pasażerowie pojazdu. Tłuszcza z łatwością dała się urabiać, choć nie obyło się bez gniewnych pomruków. Czasem ten czy ów z chłopów zaklął siarczyście, jednak nic ponadto. Ludzie, choć niespokojni, czuli, i słusznie, respekt przed kozackimi szablami.
Wkrótce droga została utorowana. Z kozła zeskoczył policjant. Założył pas karabinu na ramię, po czym, nie patrząc na boki, zbliżył się do drzwi kibitki. Chwilę majstrował przy zamku. Uderzył kilka razy otwartą dłonią w drzwi. Te otworzyły się i zgromadzeni ujrzeli najpierw niebieski płaszcz policyjny, potem dopiero bury przyodziewek aresztanta: liche spodnie, zbyt obszerna kurta, czapka z naddartym do połowy daszkiem. Buty nie miały sznurówek.
Był to młodziutki, może piętnastoletni chłopak z gęstą, płową czupryną. Spoglądały spod niej oczy duże, pełne przerażenia. Ręce i nogi krępował mu łańcuch, solidny, że krowę by utrzymał.
– _Poszli_. – Konwojent pchnął go w plecy.
Szli szpalerem. Nie było w tej chwili pary oczy wśród ludzi zgromadzonych przed domem sądowym, która nie spoczywałaby na zakutym w łańcuchy młodzieńcu. Lekko utykał; widać w areszcie, gdzie spędził dwie noce, zdążyli go oćwiczyć. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Żadnego prychnięcia ani nawet westchnienia.
Dopiero gdy policjanci i więzień zniknęli w drzwiach budynku, w tłumie, a liczył on w tej chwili może nawet z pół setki ludzi, na nowo się zagotowało.
– On przecie niewinny! – ryknęła jakaś kobieta.
– Rychtyk, niewinny…! – zawtórowała jej inna.
– Wypuśćta go, wypuśćta! – zawołał gospodarz z twarzą pokraśniałą od słońca, a może od gniewu.
I dalej wyrzekać, coraz głośniej, coraz bardziej zajadle, ale i bezradnie, wygrażać dłońmi żylastymi z zaciśniętymi w kułak palcami, na których krągłe linie na zawsze odznaczyła matka ziemia. Choć sensu to nie miało większego, bo sąd jest sądem, a władza, choć szczerze znienawidzona, władzą.
Drzwi sądu znów się otworzyły i pojawił się w nich woźny.
– Wejdą wszyscy, tylko spokój ma być! – zawołał.
Ktoś widać z przodu odpowiedział mu, że tak właśnie będzie, bo po chwili woźny otworzył drzwi na oścież i tłum zaczął powoli znikać w budynku.
Rosenbaum ze sklepu z tekstylną tandetą postanowił zapytać, o co chodzi. Wybór padł na chłopaka dość młodego, któremu jednak mądrze patrzyło z oczu.
– To Klemens Mańka z Wyganowa – odpowiedział młodzian szybko i z powagą. – Oskarżają go o podpalenie dworu.
– Mówisz o tym pożarze w zeszłym tygodniu? – chciał się upewnić Jakub, który nie wiadomo kiedy znalazł się przy Rosenbaumie.
– Dwudziestego szóstego septembra? – sprecyzował właściciel składu.
– O tym samym – potwierdził przypuszczenia obu Żydów chłopak.
Owszem, słyszeli o tym. Cała okolica słyszała o tej strasznej historii. Wystarczyła chwila, a stary dwór Rembieskich, w którym od pięciu czy sześciu lat mieszkała rodzina rosyjskiego urzędnika państwowego, zmienił się w płonącą pochodnię. Stało się to w nocy i nikt nie miał wątpliwości, że do zaprószenia ognia nie doszło przypadkowo. Zginęli wtedy urzędnik, jego żona i matka, natomiast uratowały się dzieci, syn i córka, z których żadne nie miało nawet dziesięciu lat.
– I co? Mówią, że to ten Mańka? – drążył zaciekawiony Rosenbaum.
Chłopak, któremu mądrze patrzyło z oczu, nie odpowiedział, bo ktoś pociągnął go w stronę drzwi sądu.
– Idźcie lepiej kupczyć dalej w spokoju, Żydkowie – poradził bez gniewu chłop zamykający smutną procesję.
Jednak oni nie mieli zamiaru posłuchać rady. Weszli do środka chwilę po tym, jak za wysokim zamknęły się drzwi. Nie przeszkadzał im zaduch, który w ciągu kilku chwil wypełnił niedużą przecież salę rozpraw, ani tumult, bo dopiero w zamkniętym pomieszczeniu można było poczuć, co znaczy pół setki narodu, gdzie każdy ma coś do powiedzenia i każdy ma rację, jak to wśród Polaków.
– Sąd idzie! – ogłosił w pewnej chwili woźny.
Uciszyło się, ale tylko trochę.
– Cisza, chamy, bo powyrzucam na zbitą mordę! – zawołał już dużo głośniej, wspomagany złością, bo zazwyczaj słuchano tego, co mówi.
To już odniosło skutek: rozmowy ucichły, jak nożem uciął. Po chwili przez boczne drzwi wszedł na salę rozpraw sędzia, którego można było rozpoznać po wielkim złotym łańcuchu, a także po tym, że kroczył pierwszy. Za nim drobili dwaj ławnicy.
Usiedli za stołem nakrytym zielonym suknem. Sekretarz, niemłody i nieduży człowieczek w okrągłych niklowych okularach, położył przed nimi jakąś księgę i plik zapisanych kartek.
– Otwieram rozprawę – rzekł sędzia dostojnym głosem, który wielu obecnym musiał skojarzyć się z głosem księdza, bo ten czy ów uczynił znak krzyża. – Pierwszą i jedyną sprawą, którą dzisiaj w imieniu najjaśniejszego pana, cara Aleksandra III, sąd rozpatrzy, jest podpalenie…
Sędzia przerwał, podniósł do oczu pince-nez, chwilę wertował księgę. Następnie zajrzał do papierów. Widząc te działania, sekretarz sądowy zerwał się z miejsca, gotów nieść pomoc, sędzia jednak powstrzymał go ruchem ręki. Sytuacja została opanowana.
– Oskarżony Klemens Władysławowicz Mańka – czytał monotonnym głosem – urodzony trzynastego września 1878 roku we wsi Wyganów…
Na te słowa chłopak podniósł się z miejsca. Wzrokiem jeszcze bardziej przerażonym niż w chwili, gdy wysiadł z powozu, rozejrzał się po pomieszczeniu. Otworzył bezrozumnie usta. Cicho zadzwoniły poruszone ogniwa łańcucha.
– Powtarzam pytanie – zagrzmiał sędzia. – Czy oskarżony przyznaje się do winy?
– On niewinny! – zawołał ktoś z tłumu.
– Spokój, bo każę opróżnić salę! – zdenerwował się sędzia, a jego złoty łańcuch błysnął złowrogo w promieniu słońca, które zaczynało zaglądać do sali przez okna.
Woźny również wstał, spojrzał spod ściągniętych brwi na publiczność, ale tylko poruszył bezgłośnie wargami. Efekt został bowiem osiągnięty: na sali znów zrobiło się cicho jak w grobie.
– Oskarżony o to, że w nocy z dwudziestego szóstego na dwudziesty siódmy września 1893 roku podłożył ogień pod dwór i budynki gospodarcze będące własnością Denisa Denisowicza Kropotkina, asesora. Istnieje podejrzenie, że Klemens Mańka stoi za podobnym podpaleniem, do którego doszło na terenie guberni piotrkowskiej.
– Ja… ja tego nie zrobił – jęknął tylko Klemens.
– Nie udzieliłem oskarżonemu głosu. – Sędzia spojrzał na Mańkę znad pince-nez. – Widziany na miejscu przestępstwa przez… – Tu nastąpiła lista nazwisk, każde z otcziestwem i miejscem zamieszkania.
Stojący pod samą ścianą krawiec Rosenbaum przestał wysilać słuch po drugim nazwisku, za to jego uwaga skupiła się na siedzącym w ostatnim rzędzie sołtysie Świnic, Wincentym Bąku. Rozmawiał on z jakimś jegomościem, którego ubiór świadczył o tym, że przyjechał z miasta. Może nawet z samego Piotrkowa.
– Szukają kozła ofiarnego, jak zawsze – mruknął Bąk, a tamten słowa te od razu skwapliwie zapisał ołówkiem w grubym notesie. – Chłopak miał nieszczęście znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. A winny, jak pan wie, musi się znaleźć.
– Nie pierwszy raz – zgodził się mężczyzna z notesem.
– Najlepszy jest taki, co nie ma matki ani ojca i w domu rzadko bywa. Wiatr mu bratem, a ziemia siostrą. Znamy my jednak dobrze metody rosyjskich śledczych, którzy potrafią wymóc na każdym przyznanie się do winy. Pan słyszał, że chcą go wrobić we wszystkie te historie…
– Czy oskarżony przyznaje się do winy? – zapytał po raz trzeci sędzia.
Na sali zapanowała cisza wręcz przygniatająca.
Wtem otworzyły się drzwi boczne, przez które kilka chwil wcześniej wszedł sędzia, a za nim ławnicy. Stanął w nich mężczyzna w mundurze; nie był to jednak żaden z tych, którzy przywieźli na rozprawę młodego Polaka. Co więcej, żaden z ludzi zgromadzonych na sali sądowej nie widział go nigdy wcześniej. Jego mundur był starannie wyprasowany, a wysokie buty wyglancowane na wysoki połysk. No i był to oficerski mundur, ale nie policji, tylko żandarmerii.
– Co znowu? – prychnął sędzia, coraz bardziej poirytowany, że mu przeszkadzają w pracy.
Przybysz, a charakteryzował go, dodajmy, czarny, starannie przycięty wąs, zbliżył się do stołu, zasalutował, po czym położył przed urzędnikiem złożoną na dwoje kartkę. Sędzia przeczytał ją. Przez jego twarz przebiegł grymas.
– Wypuścić? – zapytał bezgłośnie, a gdy żandarm skinął głową, odchrząknął i zaczął czytać na głos, z wysiłkiem: – Dzisiaj nad ranem spalił się majątek ziemski w Stawiszynku…
Rosenbaum nie usłyszał ani słowa więcej, gdyż tłum zgromadzony w sali sądowej w Świnicach zaczął krzyczeć. Tym razem był to okrzyk radości.