Dolina Światła - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Dolina Światła - ebook
Szesnastoletni Marcel trafia do odciętego od świata sanatorium położonego w dolinie pełnej niezwykłych sekretów. Oprócz choroby przybija go sytuacja rodzinna - ojciec został właśnie oskarżony o malwersacje. Marcel szybko przekonuje się, że w zamkniętej społeczności sanatorium trudno o spokojną atmosferę. Jego rówieśnicy żyją tu w świecie pełnym intryg, namiętnych uczuć, wstydliwych tajemnic i przemocy. A jednak to właśnie w Dolinie Światła Marcel dojrzeje, odzyska spokój ducha i, co najważniejsze, pozna smak gorącej, prawdziwej miłości.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7568-986-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Doktor Jael podał mi rękę.
– Witamy cię w Dolinie Światła – powiedział głębokim, dźwięcznym głosem, kontrastującym z sylwetką olbrzyma i twarzą kwadratową, jakby wyrąbaną siekierą w drewnie. – Na pewno będziesz tutaj szczęśliwy.
Staliśmy w hallu wyłożonym kaflową mozaiką zimnej bieli i brązu, sufit był z przydymionego szkła, pod ścianami biegły wąskie czarne ławy.
Ojciec nie patrzył na mnie. Chciałem coś do niego powiedzieć, zawołać rozpaczliwie, ale krtań była sucha, bezgłośna. Na znak doktora Jaela ojciec zrobił krok w moją stronę, położył mi ręce na ramionach:
– Do zobaczenia, Marcel. Przestrzegaj wszystkich zaleceń, bądź posłuszny panu doktorowi. Pisuj do domu raz na tydzień. Gdybyś czegoś potrzebował…
– Nie będzie potrzebował niczego – łagodnie przerwał mu doktor Jael. – Mamy tu wszystko, co może być potrzebne chłopcu.
Ojciec poruszył wargami; nie znosił, gdy mu przerywano, teraz jednak kornie pochylił głowę, przytaknął westchnieniem, że rozumie.
– Kiedy mnie stąd zabierzesz? – szepnąłem, przytulając się do niego, tak żeby nie usłyszał doktor Jael.
Uśmiechnął się do mnie nienaturalnie, z wysiłkiem.
– Wkrótce, synu. Bądź dzielny.
– Boję się o ciebie…
Twarz ojca stwardniała, pojawił się na niej gniewny grymas:
– Nonsens. Za mnie nie będziesz się wstydził. Bywaj.
Skinął doktorowi i odwróciwszy się na pięcie jak żołnierz, wyprostowany, sprężysty, wymaszerował z hallu.
Doktor Jael wziął mnie za rękę i poprowadził do innych drzwi, później wysokim i wąskim korytarzem do swojego gabinetu: lodowata biel lakierowanych mebli z metalu, kraty w oknach, na parapecie okiennym rząd pelargonii w doniczkach, nad biurkiem, w czarnych ramach, portret Pasteura. Usiadłem na obrotowym krzesełku, posłuszny skinieniu doktora Jaela, który odwrócił się do mnie plecami i pokręciwszy pierścieniem cyfrowego mechanizmu, otworzył sejf. Wyjął stamtąd ogromną księgę w płóciennej oprawie. Usiadł za biurkiem i położył ją przed sobą. Nieśpiesznie znalazł czystą stronę, z górnej kieszonki nakrochmalonego fartucha wyjął wieczne pióro, obok położył moją kartę informacyjną ze szpitala:
– Nazywasz się…
– Marceli Jung – dokończyłem cicho.
– Lat szesnaście, uczeń, pochodzenie inteligenckie…
Pióro skrzypiało na grubym, gładkim papierze, przez biurko widziałem, jak rodzą się szybko pasemka mikroskopijnych literek: doktor Jael coś przepisywał z karty informacyjnej. Skończył; podniósł na mnie jasne, wielkie oczy, a ja pod tym spojrzeniem poczułem się raptem obnażony i bezbronny jak preparat pod mikroskopem.
Uśmiechnął się przyjaźnie:
– Kochasz swój dom? Nigdy nie przychodziło ci do głowy, żeby stamtąd uciec?
– Nigdy – odparłem.
– Trochę smutno, gdy nie ma rodzeństwa.
– Mama nie mogła mieć więcej dzieci. Dobrze mi w domu.
– Zawsze było? – spytał doktor Jael, nie odrywając ode mnie wzroku. – Wyobrażam sobie, co musi odczuwać dziecko, a potem dorastający chłopiec, gdy prawie nie widuje rodziców. Oboje na poważnych stanowiskach, ciągle zajęci, nieobecni, pochłonięci własnymi sprawami. Jeśli rozmowa, to pośpieszna, trochę sztywna, mentorska: „Jak w szkole? Masz może problem? Co byś chciał dostać na urodziny? Chyba za mało się uczysz, z chemii weźmiemy ci korepetytora. Musisz uprawiać jakiś sport, to rozwija. Nie wolno czytać do północy. Bądź grzeczny dla cioci, nie chcemy słyszeć o kłótniach”.
– Nie mam cioci – powiedziałem.
– Ja miałem. – Doktor Jael uśmiechnął się. – Rodzice byli naukowcami, to bardzo zajęci ludzie, żyją w swoich światach. Czułem się samotny.
– Nie narzekam na samotność, panie doktorze – odparłem sucho.
– Rozumiem. – Uśmiech był trochę smutny, zadumany. – Za nic bym się wtedy nie przyznał, że mi źle. Udawałem przed kolegami szczęśliwca. Zresztą przed sobą także. Słynni rodzice, utytułowani, nazwiska w gazetach. Zagraniczne prezenty, przywożone z kongresów, najnowsze płyty, modne ubrania, zawsze pod dostatkiem pieniędzy. Mogłem stawiać kolegom lody, kiedy tylko chciałem, zapraszać koleżanki do drogich dyskotek. Gdybym zawył jak pies, wzięliby mnie za wariata. – Doktor Jael urwał, spojrzał w okno, za którym falowała w słońcu zielona dolina. – A tak mi się chciało wyć chwilami!… Budziłem się w nocy i widziałem zjawy w ciemnych kątach, galaretowate upiory z mackami jak ośmiornice. Wołałem mamę, ale nie było jej w domu. Moczyłem się w łóżku, tak jak ty…
– Skąd pan wie? – wyrwało mi się.
– Nie tylko stąd – doktor Jael wskazał na moją kartę informacyjną. – Wystarczy obejrzeć twoje rysunki. Masz obolałą wyobraźnię i ciężko ci z tym, jak mnie niegdyś. Dlatego cię rozumiem, Marcel. Wiesz, jak się uwolniłem od upiorów?
– To nie ma nic wspólnego z moją chorobą – powiedziałem, nie patrząc na lekarza.
– Skąd można wiedzieć? Jesteśmy harmonijną kompozycją, każdy element ma znaczenie. Trudno ustalić, który gra rolę decydującą, medycyna głowi się nad tym od dawna. Najważniejsze to poznać samego siebie, dotrzeć do źródeł.
– Kto panu pokazał moje rysunki? – spytałem.
– Musiało upłynąć sporo czasu, nim zrozumiałem, że mój skryty żal do rodziców nie ma sensu – powiedział doktor Jael. – „Nie prosiłem się na świat”, znasz to, prawda? Krzyk rozpaczy… Ale i oni się nie prosili, prawu natury podlegamy wszyscy jednakowo. – Wyszedł zza biurka, zbliżył się, położył mi na ramieniu olbrzymią, ciężką dłoń: – Cierpiałem tak jak ty, dlatego cię rozumiem, Marcel. To boli, mieć i nie mieć rodziców. Człowiek wolałby dostać pasem, niż słuchać zimnych pouczeń. Marzyłem o bracie, siostrze, którym mógłbym się zwierzyć. Zazdrościłem do szału kolegom mającym rodzeństwo, nawet wymyśliłem sobie starszego brata…
– Ja też – szepnąłem.
– Cierpienie i samotność wzbogacają wewnętrznie. Ty wypowiadasz się w rysunkach, ja pisałem wiersze. Kiedyś ojciec je znalazł i wyśmiał mnie…
Przypomniałem sobie: ojciec z moim szkicownikiem w ręku. Chowałem szkicownik pod materacem, skąd go wziął? „Zamiast rysować obrzydlistwa, przyłożyłbyś się do chemii! Znowu dwója. Czym, do licha, zasłużyłem, żeby się wstydzić za ciebie?! Źle ci w domu? Może lepszy byłby internat! Dobrze by ci zrobił surowy nadzór pedagogów, muszę pomówić o tym z matką, tutaj masz za dużo swobody”. Chciałem mu odpowiedzieć, że mam gdzieś taką swobodę, ale nie odważyłem się, milczałem…
Uśmiechnąłem się do doktora Jaela. Przez sweter czułem ciepło płynące z jego dłoni.
– Nie mam żalu do ojca – powiedziałem. – On bardzo ciężko pracuje, odpowiada za wszystko. Jest nerwowy, prawie nie sypia, pali papierosa za papierosem. Ludzie go podziwiają. Nigdy nie osiągnę tego co on.
– Dlaczego tak myślisz?
– Nie mam silnej woli. Zawsze wahania, wątpliwości…
– Każdy miewa wątpliwości, Marcelu.
– Nie mój ojciec.
– Boisz się go?
Czułem dziwną senność, jakbym kołysał się w słońcu na powierzchni ciepłej wody, słuchał szelestu fal.
– Mama… podwładni… On taki jest. Nigdy mnie nie uderzył. Jeśli chce ukarać, milczy przez tydzień, czasem dłużej, patrzy, jakbym był ze szkła… Ja nie umiem przepraszać.
– Ja też nie umiałem – powiedział cicho doktor Jael. – Zwłaszcza gdy nie czułem się winien. Najbardziej boli niesprawiedliwość.
Przytaknąłem lekkim poruszeniem głowy.
– Ale oni nie wiedzieli – powiedziałem. – Naprawdę myśleli, że ich okłamuję. Czasem kłamałem, jak każdy.
– Jak każdy – zgodził się doktor Jael. – Kiedy pierwszy raz dostałeś krwotoku, byłeś szczęśliwy.
– Skąd pan wie?
– Marzyłem, żeby ciężko zachorować i udało mi się, wiesz? Zimą półnagi spędziłem noc na balkonie. Dostałem zapalenia płuc. Byłem wtedy najważniejszy w domu, rodzice drżeli o mnie, całymi dniami siedzieli przy moim łóżku. Piękne dni!
– Ja nic nie zrobiłem, żeby mieć krwotok.
– To jasne. Ale zauważ, że dopiero wtedy zaprzyjaźniłeś się z ojcem. Nie przypuszczałeś, że tak się tobą przejmie.
– Na pewno i przedtem mnie kochał…
– Tak. Kocha się psy, koty, nasturcje. Własne dzieci przede wszystkim. Uczucia niewiele jednak znaczą, jeżeli nie ma wzajemnej bliskości, intymnego kontaktu. Tego nam brakowało, i mnie, i tobie.
Doktor Jael przespacerował się po gabinecie, przystanął nad biurkiem, zrobił w księdze jakąś szybką notatkę. Poruszyłem się w obrotowym krzesełku, skrzypnęła śruba, zamarłem.
– Długo tu będę? – zapytałem doktora.
– Może bardzo krótko. W jakiejś mierze zależy to od ciebie. Niewykluczone, że sam zechcesz pozostać tu dłużej, znamy podobne przypadki, z Doliną Światła niekiedy trudno się rozstać. Dlaczego boisz się o ojca?
Zaskoczył mnie tym pytaniem, jak gdyby wyrwał ze snu. Usłyszał? Przecież powiedziałem to szeptem, prosto do ucha, stał daleko od nas: w żaden sposób nie mógł usłyszeć.
– Ja? – udałem zdziwienie.
– Przeżyłem coś podobnego – powiedział doktor Jael, wpatrując się w biały arkusz księgi. – Mój ojciec opublikował pracę naukową, którą uznano za plagiat. Posądzono go, że skopiował cudze odkrycie. Rzecz nabrała rozgłosu, nawet pisano o tym w gazetach. Przeżyłem w szkole piekło: syn szalbierza, oszusta… Nie ugiąłem się. Miałem niezachwianą pewność, że to niemożliwe. Było to już po mojej chorobie, kiedy poznałem ojca blisko, zrozumieliśmy się, wiedziałem, jaki jest. Nawet pobiłem się o niego z chłopcami. – Doktor Jael uśmiechnął się do mnie, mrużąc oczy. – Całe miesiące udręki…
– I co? – spytałem niecierpliwie.
– Czasem ludzie błądzą, nie wiedząc o tym. Ważne są intencje i to, jak my ich widzimy. Ocena innych rzadko bywa obiektywna, warunkują ją okoliczności, na które nie mamy wpływu. Trzeba wytrwać w wierze.
Przyglądał mi się z boku, a ja usłyszałem nagle dzwonek alarmowy: badanie? Próba pociągnięcia za język? Może i on…
– Mój ojciec nie błądził – powiedziałem. – Nie potrzebuje wyrozumiałości. Da sobie radę z łajdakami.
– Jasne, że poradzi sobie – szybko przytaknął doktor Jael. – Możesz być o niego zupełnie spokojny.
– Jestem, panie doktorze.
– Ty też wyszedłeś cało z pomówienia, pamiętasz? Nikt w klasie nie uwierzył, że ukradłeś koleżance angielski kalkulator.
Cofnąłem się na krzesełku, omal nie tracąc równowagi. Zrobiło mi się duszno, jak gdyby z gabinetu wypompowano raptem całe powietrze. Kto mu o tym powiedział, dlaczego, jakim prawem? Chyba że czyta w myślach, bo przed chwilą, gdy powiedziałem, że ojciec da sobie radę z łajdakami, pamięć na sekundę odtworzyła zdarzenie z kalkulatorem i moją bezradność, załamanie: chciałem wtedy skończyć ze sobą.
Chłodna powściągliwość klasy, nieruchome milczenie, gdy z mojej torby wypadł kalkulator; ani słóweczka, żadnego komentarza. Gdyby padło „złodziej!”, mógłbym się bronić, coś wyjaśniać, przysiąc – po co mi kalkulator Magdaleny, skoro mam własny, ktoś zrobił świński dowcip, niech się lepiej przyzna. Ale ta cisza, ta obojętność nasycona skrytym zażenowaniem, jakby niechcący podejrzeli czyjąś nagość i pośpiesznie odwracali głowy. Co ty, Marcel, musiałeś zgarnąć do torby przez nieuwagę, hej, idziemy na basen?
– Nie było pomówienia, panie doktorze.
– Oczywiście, Marcel. Czyjś niesmaczny dowcip. Ale wyobrażam sobie, jak ciężko musiałeś to przeżyć. Od tamtego zdarzenia zacząłeś cierpieć na bezsenność, a gdy zasypiałeś, majaczyły ci się koszmary, krzyczałeś przez sen, wzywałeś matkę na ratunek. Każdy ma w życiorysie przypadek, na wspomnienie którego przeszywa go dreszcz. Ja mam ich kilka, nie dają się zapomnieć. Na przykład, ukradłem matce jej kromkę chleba, po zjedzeniu własnej. Była wojna, głód. Rozpłakała się, gdy odkryła kradzież, a ja nie zrozumiałem jej płaczu i chciałem nie żyć. Dopiero znacznie później pojąłem, że wybuchnęła płaczem, uświadomiwszy sobie, jak straszny musi być głód dla jej dziecka, i że nic nie może na to poradzić. Niezawiniona degradacja i poniżenie… – Doktor Jael pochylił się, zajrzał mi w oczy: – W Dolinie Światła leczymy duszę i ciało, Marcelu. Będzie ci dobrze z nami, znajdziesz prawdziwych przyjaciół. Każdy chce wyzdrowieć jak najszybciej, a my robimy wszystko, żebyście wracali do zdrowia. Ważne jest przestrzeganie regulaminu, bo od tego zależy skuteczność kuracji. Podstawową terapią jest radość życia. Cieszyć się wszystkim, nie myśleć o rzeczach przykrych! Nie ma skuteczniejszego leku na fizyczne schorzenia.
Kiwnąłem głową, że rozumiem.
– Chciałbym o coś zapytać – odezwałem się po pauzie, nie patrząc na doktora Jaela.
– Pytaj.
– Odpowie mi pan szczerze?
– Ja nigdy nie kłamię, Marcelu.
– Chcę wiedzieć, czy na pewno wyzdrowieję.
– Tak.
Na polecenie doktora Jaela rozebrałem się i wyciągnąłem na białej, chłodnej otomanie. Badał mnie długo.
– …Skąd tu mnisi buddyjscy?
Zapewne przywędrowali z Tatarami, albo wcześniej jeszcze, tak przynajmniej głosi legenda, którą opowiadają o Białym Lamie okoliczni mieszkańcy: wraz z grupką mnichów zbudował klasztor w Dolinie Światła, najmując robotników z różnych stron, z Italii nawet, i płacąc im kosztownościami przywiezionymi z Tybetu. Resztę kosztowności, a były ich ponoć całe skrzynie, Biały Lama ukrył w lochach klasztoru. Nie odnaleźli ich późniejsi najeźdźcy barbarzyńscy, którzy wielekroć plądrowali klasztor, aż go wreszcie spalili, a buddyjskich mnichów wymordowali. Na starych fundamentach wzniesiono nowy budynek klasztorny, tym razem chrześcijański, później przemieniono go w szpital, a dziś jest to sanatorium: mikroklimat w Dolinie Światła ma podobno nadzwyczajne właściwości lecznicze. Niektórzy twierdzą, że sam gmach wpływa ozdrowieńczo na chorych, bowiem wzniesiony został w miejscu o szczególnym rodzaju promieniowania ziemskiego czy też magnetycznego. Biały Lama nie przypadkiem postawił tu swój klasztor.
Trzeci, z Rady Trzech, przerwał swoją opowieść, abyśmy mogli z krużganku przypatrywać się pejzażowi Doliny. Wyglądała jak wklęsłe zielonozłote lustro, skupiające promienie słońca.
– Pięknie tutaj – powiedziałem.
Trzeci przytaknął:
– Łąki zakwitają u nas o miesiąc wcześniej, lato trwa długo, a jesień przechodzi w wiosnę. Prawie nie znamy zimy. Śnieg spada rzadko i zaraz topnieje w słońcu. Prawie każdy dzień jest słoneczny.
– Jak to możliwe? – spytałem.
– Nie wiem – odparł. – Wokół Doliny są chmury, a tutaj świeci słońce. Sam zobaczysz. Musielibyśmy zapytać Białego Lamę.
– Zapytać?
Trzeci uśmiechnął się; był drobny, rudokędzierzawy, o twarzy wiejskiej, szerokiej, z wyrazem dziecięcej naiwności. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego właśnie jego wybrano niegdyś do Rady Trzech, która spełniała tu rolę samorządu o rozległych uprawnieniach: podobno doktor Jael nie wtrącał się do spraw kuracjuszy, przyznając im pełną autonomię.
– Pojawia się czasem. Białowłosy starzec w habicie, z kozią bródką. Ostatnio widziano go po zmierzchu, jak zbierał w parku zioła. Kiedy Piotr spróbował do niego podejść, rozpłynął się w powietrzu.
– Nie wierzę – powiedziałem.
– Ja też nie wierzyłem – powiedział Trzeci. – Chodź, pokażę ci naszą sypialnię.
Weszliśmy do sypialni przez taras zastawiony pustymi leżakami: o tej porze wszyscy kuracjusze byli na przechadzce w parku, dla mnie Rada Trzech uczyniła wyjątek, abym zapoznał się z sanatorium. Wprowadzenie nowych należało do obowiązków Trzeciego.
Sypialnia była przestronna i słoneczna, z dwoma rzędami biało lakierowanych łóżek i małych szafeczek między nimi. Osiem łóżek przykrytych błękitnymi pledami w kwieciste wzorki.
– To jest twoje. – Trzeci wskazał na łóżko pod oknem. – Wolne od tygodnia.
– Kto zajmował je przedtem? – spytałem.
– Marian.
– Wyzdrowiał i wrócił do domu?
– Nigdy tak nie pytaj – powiedział Trzeci, a jego niebieskie oczy na moment pociemniały. – Lubiliśmy Mariana, miał piękny głos. Śpiewał nam przy ognisku. Byłoby dobrze, gdybyśmy i ciebie mogli polubić.
– Długo tu jesteś?
– U nas nie ma „długo” ani „krótko”. Nikt nie liczy dni. Może zauważyłeś, że w sanatorium nie ma ani jednego kalendarza. Nie są nam potrzebne.
Spojrzałem w twarz Trzeciemu:
– Głupstwa pleciesz. Ja chcę tu być krótko i wrócić do domu.
Roześmiał się, szczerząc nierówne, bardzo mocne zęby. Zbrzydł w tym uśmiechu, twarz przybrała jakiś zwierzęcy wyraz.
– Masz pieniądze? Chyba nie zapomną ci przysłać. W klubie jest kiosk, można tam kupić fajne rzeczy. Czasami będę od ciebie pożyczał. Nikomu innemu pożyczać już nie musisz, zapamiętaj to.
– A tobie muszę? – spytałem, mrużąc oczy.
Poklepał mnie po ramieniu; przerastałem go niemal o głowę, pomimo choroby miałbym jeszcze dość sił, by znokautować to chuchro o kurzej szyjce i przygarbionych plecach.
– Zaprzyjaźnimy się – usłyszałem. – Nie znajdziesz tu lepszego przyjaciela ode mnie. Wkrótce sam się o tym przekonasz. Wiele mogę.
– Są jeszcze Pierwszy i Drugi – powiedziałem z uśmieszkiem.
– O, tak! – zgodził się szybko. – Pierwszy to wspaniały człowiek, wszyscy przepadamy za nim. Jeśli ci ktoś powie, że zadziera nosa, daj mi tylko znać. Albo że nie zawsze jest sprawiedliwy.
– Nie rozumiem. Jeżeli wszyscy za nim przepadają…
– Zawiść – przerwał mi. – Łódek na stawie, rowerów czy szachownic nie wystarcza równocześnie dla wszystkich chętnych. Kolejność ustala Rada. Wyznaczamy też dyżurnych, grupy do sprzątania terenu, do pomocy w kuchni. Rozdzielamy bilety do kina, nadajemy tytuły honorowe, typujemy do nagród za wzorową postawę. Doktor Jael nigdy nie kwestionuje naszych postanowień.
– Jak często wybiera się Radę? – spytałem.
Trzeci wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni dwie gumy do żucia, jedną dał mnie, drugą włożył do ust, cmoknął z przyjemnością.
– Raz na zawsze – odparł. – Gdy jeden z Trzech opuszcza sanatorium, robimy wybory uzupełniające. Taka jest praktyka. W teorii nowe wybory ogłasza się, jeśli Rada traci zaufanie doktora Jaela albo żądają tego dwie trzecie kuracjuszy. W historii sanatorium nie zdarzyło się jednak nic podobnego.
– Dziwne… – mruknąłem.
Trzeci roześmiał się, znów klepnął mnie po ramieniu:
– Dbamy, żeby nie zawieść doktora. A zmowa dwóch trzecich to ciężka sprawa, nie da się utrzymać w sekrecie. Nie tolerujemy spisków, intryg, konspiracji. Tu panuje ład i porządek, przekonasz się. Kochamy nasze sanatorium.
Przemierzyliśmy salę gimnastyczną, klubową, biblioteczną, przez grubą szybę zajrzeliśmy do gabinetu zabiegowego wypełnionego medyczną aparaturą. Wszędzie podłogi i ściany pokryte były mozaiką białych i brązowych kafli. Żadnych dekoracji, obrazów, tylko gdzieniegdzie kwiaty w wazonach z piaskowca.
– Ale chcecie przecież wyzdrowieć – powiedziałem. – Tutaj jest się z konieczności. Kiedy spodziewasz się wyjść?
– Widziałeś sejf w gabinecie doktora. Księgę, którą w nim trzyma. W tej księdze jest wszystko o nas. Nawet Siostra Przełożona nie ma prawa do niej zajrzeć. Co dziesięć dni robią mi transfuzję, dostaję pół litra krwi, i potem doktor Jael mówi, że jest wyraźna poprawa. Rzeczywiście czuję się wtedy lepiej. Tobie też będą robić transfuzje.
– Skąd wiesz? – spytałem.
Trzeci nie odpowiedział. Wyszliśmy na taras po drugiej, wschodniej stronie budynku, rozległy, pod szklanym dachem, zastawiony palmami w drewnianych donicach. Widać stąd było miasto na skraju Doliny, kolorowe jak tęcza, ze smukłą kościelną wieżyczką, opadające schodkami po stoku.
– Mają tam dyskotekę ze stroboskopem, ładne dziewczyny przychodzą – powiedział Trzeci.
– Wolno nam?
– Za zgodą doktora, jeżeli Rada wystawi przepustkę. Na godzinkę, dwie. Można się fajnie zabawić. Wezmę cię kiedyś, gdy zostaniemy przyjaciółmi.
Zadźwięczał gong, echem powrócił z Doliny. Sygnał na obiad.
Nie mogłem zasnąć; przez otwarte okno płynęło do sypialni chłodne, ostre powietrze, blask księżycowy wyrysował na ścianie smugę srebra. Kiedy wpatrzyłem się w nią, zobaczyłem profil starca z kozią bródką.
Zamknąłem oczy. Usłyszałem głosy rodziców. Sprzeczali się o coś, padały słowa: szef, odwołać, kontrola, przed sądem…
Wzdrygnąłem się; usiadłem na łóżku i poczułem chłód, piżama była mokra od potu, włosy pozlepiane, opadające na oczy.
– Nie możesz spać? – usłyszałem.
Mój sąsiad, Piotr, uniósł się na łokciu i patrzył na mnie.
– Głupstwo – mruknąłem.
– Ja też z początku nie mogłem tu sypiać. Najgorszych jest kilka pierwszych nocy. I księżyc. Biały Lama pokazuje się tylko przy księżycu.
– Wierzysz w bajki?
– Nie. Ale sam go widziałem, jak ciebie teraz.
– Może widziałeś kogoś. Na pewno nie był to żaden Lama.
Położyłem się na plecach i zapatrzyłem w sufit. Też połyskiwał srebrzyście od księżycowego światła. Oddechy śpiących mieszały się ze sobą, tworząc nierytmiczny chrapliwy poszum.
– Jesteś bardzo chory? – usłyszałem szept Piotra.
– Mam anemię, jak wy wszyscy. Nic groźnego, za miesiąc wrócę do domu.
– Każdy na początku tak myśli. Tylko Milczucha jest pewna, że nigdy stąd nie wyjdzie. U nas nie ma błahych przypadków, doktor Jael nie przyjmuje takich.
– Czy wy się tu wszyscy nawzajem straszycie? – spytałem ponuro.
– O to samo zapytał mnie Marian pierwszej nocy. – Odniosłem wrażenie, że Piotr się uśmiecha. – Też nie mógł spać, wiercił się, widocznie Trzeci za dużo mu powiedział.
– No i co?
– Nie był z nami długo. Uważaj na Ewkę, Marcel. To niebezpieczna dziewczyna. Zawsze interesują ją nowi.
Przypomniałem sobie długonogą blondynkę o figurze z żurnala, zielonooką, uśmiechniętą. Usiadła obok mnie przy kolacji, rozmawialiśmy o muzyce pop, chwaliłem się płytami, które mi ojciec przywiózł ostatnio z Paryża; okazało się, że ma w domu te wszystkie płyty i wiele innych, o których nawet nie słyszałem.
– Strasznie tu dużo życzliwych – powiedziałem do Piotra. – Jakbym szedł ze świecą przez arsenał z bombami. A mnie się u was całkiem podoba.
– Oczywiście – szybko zgodził się Piotr – mnie także, zapewniam cię, możesz to powtórzyć Trzeciemu.
– Że co?! – aż się poderwałem na łóżku.
Zobaczyłem, że się przeraził. Patrzył na mnie oczami okrągłymi jak guziki.
– Nie chciałem cię obrazić – wyszeptał. – Rada powinna wiedzieć o wszystkim, taki jest obyczaj. Pierwszy uważa, że niesprawiedliwość bierze się z niewiedzy, bez złej intencji można kogoś skrzywdzić. Dlatego ich informujemy.
– Powtórzysz Radzie naszą rozmowę? – spytałem z uśmieszkiem.
– Nie było nic ważnego…
– A to, że mi się u was podoba? – zakpiłem.
Piotr usiadł na łóżku, przechylił się w moją stronę:
– Jeszcze nie rozumiesz, Marcel. W szkole jest inaczej, tam się tylko bywa, a nawet można przenieść się do innej szkoły. Tutaj nie uciekniemy od siebie. Dlatego muszą obowiązywać szczególne prawa. Z początku mogą budzić niesmak, ale przekonasz się, że są mądre.
– Na pewno – zrobiłem oko do Piotra. – Komu to mam powtórzyć? Może wpadnie ci osobista pochwała od Pierwszego.
Nie odpowiedział. W księżycowej jasności coś mu błyszczało na policzkach. Zrobiło mi się głupio.
– Przepraszam – mruknąłem. – Czuję się tu jak w pułapce. Pierwszy raz jestem w sanatorium.
– To ja przepraszam – odezwał się cicho Piotr. – Nagadałem ci głupstw. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę… Gdyby nie Kucharz, dawno bym uciekł. Gdziekolwiek, byle daleko stąd.
– Nie do domu? – zdziwiłem się.
– Rodzice przywieźliby mnie z powrotem, dla mojego dobra. Dawniej myślałem, że ucieknę do Barbary, to moja dziewczyna, chodziliśmy ze sobą. Ale jej już nie ma. Cztery moje listy bez odpowiedzi.
Przypomniałem sobie Joannę, jej codzienne wizyty w szpitalu, frezje, które mi przynosiła ukradkiem: do szpitala nie wolno przynosić kwiatów. Chowałem je w szafce przy łóżku. Gdy mój sąsiad wychodził na korytarz lub do łazienki, całowaliśmy się. Zapewniała, że nic się między nami nie zmieni, że będzie czekała na mój powrót z sanatorium, i choćby to trwało nawet dwa miesiące, z żadnym chłopakiem nie wyjdzie, nie spojrzy na żadnego. Przysięgała z przejęciem, żarem, moją dłoń tuliła do policzka. Przed chorobą nie wyobrażałem sobie, że Joanna potrafi tak kochać. Jej ojciec leczył mnie pół roku, potem wziął do szpitala na oddział, gdzie był ordynatorem; dlatego Joanna mogła przychodzić o każdej porze, zostawać do późna.
Czy odpisze na mój list? Obliczyłem: swój wrzuciłem dziś do skrzynki przy bramie sanatoryjnej, otrzyma go najpóźniej we czwartek, w piątek odpisze i wyśle, nadejdzie więc w poniedziałek; gdyby napisała natychmiast, mógłbym go dostać już w sobotę, ale listu nie pisze się na łapu-capu, powinien być przemyślany, wyczerpujący. Poniedziałek będzie w sam raz. Całe pięć dni czekania, prawie wieczność…
– Nic nie wiadomo – powiedziałem do Piotra. – Listy mogły się zawieruszyć, napisz jeszcze jeden.
– To samo mówi Kucharz, ale ja nie wierzę. Dziewczyny są niewiele warte. Kiedy cię nie ma, zapominają; zaraz znajduje się inny.
– Możesz później żałować, że tak o niej myślałeś.
– Chciałbym.
Umilkliśmy. Widocznie chmura połknęła księżyc, bo w sali pociemniało, ze ściany znikł srebrzysty profil starca. Chciałem usnąć i nie mogłem. Pod łóżkiem coś dygotało mięsiście, poczułem mdły zapach wodorostów, zaraz pod kołdrę wcisną się śliskie macki… Kurczowo podkuliłem nogi.
– Weź.
Otworzyłem oczy, usiadłem. Na dłoni Piotra bielało coś okrągłego.
– Co to?
– Pigułka. Będzie ci cudownie i zaraz uśniesz. Dostałem ją od Trzeciego za dodatkowe dyżury w kuchni. On nie wie, że ja tam lubię dyżurować. Jeśli przysłużysz się Trzeciemu, też da ci pigułkę, wtedy mi zwrócisz.
– Nie można o nią poprosić doktora? – zapytałem, przełykając gorzką tabletkę.
– Coś ty. Ona jest tylko dla tych, których przenoszą do Sali 13. Tak słyszałem. Do nich nie wolno wchodzić.
Chciałem zapytać, dlaczego nie wolno, ale nie zdążyłem: ogarnęła mnie ciepła błogość, jakbym kołysał się w łodzi na słonecznym oceanie, wdychając aromat frezji i słuchając szeptów Joanny, jej miłosnych zapewnień, czując na oczach, policzkach i wargach pieszczotliwe muśnięcia jej ust, zasnąłem z uśmiechem.
Co dzień to samo: pobudka, zabiegi, potem śniadanie, kąpiel słoneczna na leżakach, obiad i czas wolny na powietrzu dla tych, którzy nie mają dyżuru – wyprawy w parkową gęstwinę, przejażdżki łódkami po stawie, siatkówka, badminton, zabawa przy ognisku.
Trzeci przedstawił mnie Pierwszemu. Uścisnąłem szczupłą dłoń o długich wąskich palcach, odpowiedziałem uśmiechem na życzliwy uśmiech. Pierwszy był wysoki, jeszcze wyższy ode mnie, ciemne włosy miał krótko przystrzyżone, na mój widok przerwał lekturę Don Kichota i wstał z ławki pod kasztanowcem.
– Witam cię w naszym gronie – powiedział. – Oczarowałeś Trzeciego, nie może się ciebie nachwalić. Mówi, że masz charakter i talent.
– Jaki talent? – zdziwiłem się.
– Malarski. Dotąd nie było wśród nas nikogo takiego. Nareszcie wydamy piękną gazetkę ścienną. Od bohomazów Pawła robiło się wszystkim niedobrze.
– Skąd wiesz, że rysuję? – zwróciłem się do Trzeciego.
– Rada powierzyła ci funkcję naczelnego grafika – powiedział Pierwszy, jakby nie spostrzegł mojego zaskoczenia. – Duża sprawa, Marcel. Na funkcję czeka się u nas bardzo długo, jesteś absolutnym wyjątkiem. Była propozycja, abyś na początek został pomocnikiem Pawła, ale Trzeci przekonał nas, że zasługujesz na szczególne wyróżnienie. Uchwała Rady jest jednomyślna.
– Dziękuję – powiedziałem. – Nie mam pojęcia, czym zasłużyłem sobie na to. Ani w jaki sposób dowiedzieliście się, że umiem rysować.
Pierwszy uśmiechnął się uprzejmie, trochę zdawkowo i siadł na ławce pod kasztanowcem, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Wrócił do lektury Don Kichota. Nadszedł Drugi – barczysty osiłek z kwadratową szczęką – i podał mu wysoką szklankę koktajlu mlecznego. Pierwszy podziękował mu roztargnionym skinieniem.
Ruszyłem w głąb parku; na okrągłej polance Ewka, Milczucha i Piotr układali stos z gałęzi, przygotowując przedwieczorne ognisko. Zanim się do nich zbliżyłem, dogonił mnie Trzeci:
– Zadowolony jesteś? Wiedziałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Funkcyjni zwolnieni są od dyżurów, nie będziesz musiał obierać kartofli ani zamiatać sal.
– Pytałem cię o coś.
– Skąd wiem, że masz talent? – Trzeci zaśmiał się. – Ja wiem wszystko. Po prostu wszystko. – Uśmiech nagle zniknął, oczy Trzeciego zwęziły się: – Wszystko o każdym, i nie dociekaj skąd.
– Jeżeli doktor Jael…
– Doktor Jael nie ma z tym nic wspólnego – uciął. – Potrafiłbyś narysować portret?
– Rysowałem kolegów w szkole, raczej karykatury.
– O tym nie ma mowy. Portret Pierwszego musi być piękny, bez wynaturzeń. Umieścimy go na czołówce w gazetce ściennej, tuż ponad jego apelem do kolegów. Apel powinien być w efektownej winiecie, może w wieńcu z wawrzynów, żeby od razu rzucał się w oczy.
– Myślałem, że to ja mam decydować o oprawie plastycznej gazetki.
– Jasne. Tylko ci doradzam. Znam gusty Pierwszego. Pozować do portretu nie będzie, ale możesz go szkicować ukradkiem, kiedy czyta w parku. Uwielbia czytanie, zwłaszcza klasykę i powieści historyczne. Zna na pamięć dzieje rzymskich cezarów. Machnij go z książką w ręku, to mu się spodoba… – Trzeci mrugnął do mnie, a może wydało mi się tylko, że przymrużył oko; skinął głową i zawrócił w stronę ławki pod kasztanowcem.
Zgarnąłem po drodze kilka suchych gałęzi i połamawszy je na kolanie, dorzuciłem do stosu, tam gdzie wskazał mi Piotr. Ewka kucnęła przy mnie, wepchnęła w głąb stosu naręcz igliwia, poczułem na policzku muśnięcie jej jasnozłotych włosów.
– Czego chcieli od ciebie? – spytała, ruchem głowy wskazując na ławkę pod kasztanowcem. – Pewnie wcisnęli ci porcję dyżurów. Nowym wyznaczają najgorsze, taki mają zwyczaj.
Uśmiechnąłem się:
– Nie mogę narzekać. Będę robił gazetkę ścienną.
– Aha, dali cię do pomocy Pawłowi. Masz szczęście, Marcel.
– Mianowali mnie naczelnym grafikiem – powiedziałem obojętnie, podnosząc się z kucek. – O której jest ognisko?
Nie spodziewałem się takiej reakcji. Ewka, Milczucha i Piotr patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami, nieruchomo, pełni niedowierzania.
– Bujasz – pierwsza odezwała się Ewka.
– Co w tym nadzwyczajnego? – spytałem. – Potrafię nieźle rysować.
– Paweł też dobrze rysuje – powiedział Piotr. – To będzie cios dla niego. Nie zasłużył sobie…
– Trzeci – mruknęła Milczucha; śniada, smolistowłosa, przypominała Cygankę. – Nie lubi go.
– Sprawa jest otwarta. – Wzruszyłem ramionami. – Jeszcze mogę odmówić.
– Pierwszemu?! – Piotr wytrzeszczył oczy. – Chyba żartujesz…
– Wcale nie – odparłem. – Nie zależy mi ani trochę, żeby być jakimś naczelnym grafikiem piśmidła ściennego. Przyjechałem do sanatorium na leczenie.
Ewka parsknęła śmiechem, opalonym nagim ramieniem objęła mnie wpół:
– Słyszeliście? Ale ubaw! Marcelowi nie zależy na funkcji, pójdzie do Pierwszego i odmówi, ha, ha, ha! Cudowny jesteś, staruszku!
Śmiejąc się, niby niechcący, oparła mi głowę na ramieniu. Przez moment miałem wrażenie, że to Joanna; ocknąłem się, wykonałem półobrót, a Ewka jakby pojęła: cofnęła głowę i zdjęła rękę z mego biodra.
Nadchodził Paweł. Podszedł prosto do mnie z wyciągniętą ręką:
– Gratuluję.
Uśmiech na jego wargach był sztuczny, spojrzenie miał martwe. Samymi wargami nie można się szczerze uśmiechać.
– Nie ma czego – powiedziałem. – Będziemy razem robić gazetkę.
Poruszył przecząco głową i pokazał mi kartkę papieru:
– Dostałem już grafik dyżurów. Znajdziesz sobie kogo innego do pomocy. Milczucha ma zdolności plastyczne, Rada chyba się zgodzi, żeby ci pomagała.
Wyjąłem z ręki kartkę i przedarłem na pół.
– Zgodzi się na ciebie – powiedziałem.
Szok: w oczach całej czwórki zobaczyłem przestrach. Piotr rozejrzał się szybko, jakby się chciał upewnić, że nikt nie widział tego, co zrobiłem. Podniósł z ziemi obie połówki i podał Pawłowi:
– Podkleisz, nie zauważą…
– Czy wyście powariowali? – spytałem gniewnie. – Bać się doktora, to bym jeszcze zrozumiał, ale ich? Waszych kolegów? Przecież sami wybraliście Radę. To oni powinni zabiegać o nasze względy, jeśli chcą być znowu wybrani!
– On jest kompletnie szalony – sapnął Piotr, znowu się rozglądając niespokojnie. – Musisz zrozumieć, Marcel, koniecznie musisz…
– Daj mu spokój – rzuciła Milczucha.
– Ona chce zostać pomocnicą naczelnego – powiedziała Ewka, śmiejąc się, i jej dłoń znowu spoczęła na moim biodrze. – Miałaby z głowy dyżury w stołówce przy obiadach. Nie tak, Milczucha?
– Nie.
– Łżesz, Cyganeczko. Wiem, że nie lubisz roznoszenia talerzy z zupą. Zawsze rozlewasz.
Milczucha nie odpowiedziała. Zostawiła nas i ruszyła nieśpiesznie na skraj polany po gałęzie. Była chudziutka, niemal przeźroczysta. Ewka wzięła mnie za rękę i pociągnęła w przeciwnym kierunku, ku topolowej alei, która stopniowo zwężała się, przechodząc w dziką gęstwinę krzewów z kluczącą między nimi ścieżką.
– Dokąd idziemy? – spytałem.
– Pokażę ci ruiny północnego skrzydła klasztoru. Tam najczęściej pojawia się Biały Lama.
Przystanęła, oddychając z trudem. Mnie też brakowało powietrza po szybkim marszu, oparłem się o topolowy pień. Czoło miałem wilgotne od potu.
– Chyba w to nie wierzysz – wysapałem, usiłując wyrównać oddech.
Gdzieś w górze kląskało ptactwo, pachniało nasłonecznioną wilgocią liści i butwiejącym igliwiem. Ewka miała na sobie obcisłe czarne sztruksy i różową bluzkę z głębokim wycięciem: ciemnobrunatna opalenizna kontrastowała z różowością jedwabiu, włosy, potargane trochę, łagodnie spływały na ramiona.
– Pocałujesz mnie?
Posępnie stwierdziłem, że mam na to ochotę; próbowałem wyobrazić sobie Joannę, skoncentrować się na myśleniu o niej, lecz nic z tego nie wychodziło.
– Chyba nie wierzysz w tego Lamę – wymamrotałem, odwracając wzrok.
Ewka zaśmiała się, pokazując równiutkie, lśniące zęby. Mogłaby reklamować pastę Colgate w zagranicznym tygodniku.
– Przekonasz się, kiedy sam zobaczysz – powiedziała. – To nie takie trudne. Wystarczy przyjść tutaj w księżycową noc, jeśli nie jesteś strachliwy.
– Myślę, że nie jestem.
– On nikomu nie robi krzywdy. Przypuszczam, że pilnuje wejścia do podziemi klasztornych, którego nikt dotąd nie odnalazł. Kucharz szuka już drugi rok. Mówią, że po to najął się do pracy w sanatorium.
Żmijowata ścieżka wyprowadziła nas ku rumowisku porośniętemu mchami: gigantyczne bloki kamienne, wykruszone resztki murów, schody prowadzące donikąd. Wspiąłem się na najwyższy stopień i zobaczyłem Dolinę – zdawało się, że słoneczne światło nie spływa z góry, lecz promieniuje z niej samej, bijąc ku niebu zielonozłotym strumieniem. Na dnie czaszy piętrzyły się trzy rozłożyste, potężne stare dęby, jak trójka skamieniałych olbrzymów. Odetchnąłem głęboko. Wyobraziłem sobie, że jestem ptakiem: uderzam skrzydłami i wzbijam się w powietrze, niesiony prądami szybuję łagodnie, krążąc nad Doliną Światła.
– Skąd przypuszczenie, że wejście do lochów jest tutaj? – zapytałem Ewkę.
– Tak twierdzi Kucharz. Podobno ma bardzo starą mapę Doliny, ale jej nie pokazywał.
Ewka weszła na schody i stanęła przy mnie. Byliśmy prawie tego samego wzrostu, barkiem czułem ciepło jej ramienia.
– Wspaniały krajobraz – powiedziałem, żeby coś powiedzieć, ponieważ znowu poczułem się nieswojo od tego ciepła, bliskości, ziołowego zapachu włosów.
– Boisz się mnie?
– Nikogo się nie boję – mruknąłem; odsunąłbym się od niej, ale nie było gdzie; może zresztą wcale bym tego nie zrobił.
– Drżysz. Przecież nie jest zimno. Na pewno chcesz mnie pocałować.
– Dlaczego mamy się całować? – spytałem sucho, bo gardło ścisnął mi nagły skurcz.
Ewka objęła mnie za szyję, przytuliła mocno i zajrzała mi w oczy.
– Teraz dobrze – wyszeptała – nie jesteśmy sami. Czuję cię całego, blisko, i nie boję się, tak jak ty, niczego się nie boję…
Położyła mi głowę na ramieniu. Zacząłem wolniutko głaskać puszyste, miękkie włosy, uświadamiając sobie równie powoli, lecz coraz wyraźniej, czego Ewka szuka w tym gwałtownym uścisku, przed czym choćby na chwilę pragnie uciec.
– Nie będziesz się więcej bać – powiedziałem cicho. – Nikt cię tutaj nie skrzywdzi, masz moje słowo.
Oderwała się ode mnie, prawie odepchnęła.
– Głupi jesteś – usłyszałem. – Przed czym chcesz mnie obronić?! Przed gorączką? Coraz częstszym przetaczaniem krwi? Inwazją leukocytów? Może przed wyrokiem zapisanym w księdze Jaela?!
I uciekła, zostawiwszy mnie na najwyższym stopniu schodów prowadzących donikąd.
Leżałem na otomanie w gabinecie zabiegowym, a z odwróconej butelki na stojaku cienką plastikową rurką spływała do mojej żyły krew rzadkiej grupy AB ze znakiem ujemnym. Podobno ta grupa powszechna jest wśród ludów śródziemnomorskich, ale nie tutaj. Skąd się wywodzą Jungowie? I ojciec, i ja cery mamy śniade, włosy i oczy ciemne, gwałtowny temperament, który trzeba kontrolować: ojciec opanował tę sztukę do perfekcji, ja jeszcze nie. W przeddzień wyjazdu do sanatorium wyznałem mu, że mimo woli słuchałem jego rozmowy z matką i że w szkole już mówią o specjalnej kontroli u niego, zdumiewających odkryciach, surowych konsekwencjach. Śmiał się; powiedział, że ludzie przepadają za sensacjami, a ten kto kieruje tysiącami ludzi, musi być narażony na obmowę, czasem nienawiść. To wszystko.
– Jak się czujemy? – doktor Jael przysiadł na taborecie i zmierzył mi tętno, spoglądając na wielki staroświecki zegarek z kutą bransoletą ze srebra. – Wracasz do zdrowia, Marcelu.
Wczoraj miałem krwotok. Nie jest to chyba sygnałem powrotu do zdrowia. Po transfuzji czekają mnie trzy dni leżenia w łóżku, ilość tabletek również się podwoiła.
– Dziękuję – odparłem. – Chyba niedługo odeśle mnie pan do domu.
Doktor Jael roześmiał się, pogłaskał mnie po włosach:
– Wczoraj powiedziałem to Alfredowi i omal się nie rozbeczał. Wcale nie z radości. Wielu naszych kuracjuszy za nic nie chce opuścić Doliny Światła. Staramy się iść im na rękę, gdy to możliwe, ale miejsc jest mało, na skierowanie czeka się miesiącami. Miałeś szczęście, że zostałeś przyjęty natychmiast.
– Ojciec to załatwił… – mruknąłem.
– Oczywiście – pogodnie zgodził się doktor Jael. – Trafiłeś do nas tak szybko w drodze wyjątku, mamy dług wdzięczności wobec twojego ojca. Ofiarował sanatorium najnowszy model aparatury rentgenowskiej.
– Dlaczego pan mi to mówi?
– Zapytałeś.
– Na moje miejsce czekał ktoś od miesięcy. Pewnie bardziej niż ja potrzebuje kuracji.
Doktor Jael znowu pogłaskał mnie po włosach, wygładził zmiętą poduszkę:
– To szlachetne, Marcelu. Cieszę się, że tak myślisz. Świat wymaga wielu korekt. Tu, w Dolinie Światła, próbujemy eksperymentować, pozostawiając wam samym decyzje niemal we wszystkich sprawach. Ćwiczcie!
– O wszystkim decyduje Rada Trzech – powiedziałem.
Roześmiał się tubalnie, hałaśliwie:
– Przecież pochodzi z wyboru! I nieprawda. Najwyższą władzą jest Walne Zebranie Kuracjuszy, jego postanowieniom Rada musi się podporządkować. Nie wiedziałeś?
Podniósł się z taboretu, nie czekając na moją odpowiedź. Jego toporna kwadratowa twarz wyrażała rozbawienie. Do gabinetu zajrzała Siostra Przełożona i głosem bezosobowym zakomunikowała doktorowi, że jest proszony do Sali 13. Zabrała ze sobą sterylizator ze strzykawkami, maskę tlenową i parawan.
W nocy obudził mnie krzyk: musiał dolecieć z Sali 13, sąsiadującej z separatką, w której mnie umieszczono po transfuzji. Był nieludzki, na granicy ultradźwięku, wwiercił się w mózg jak śruba. Trwał nie dłużej niż sekundę. Potem usłyszałem kroki, szepty, szmer otwieranych drzwi i piskliwe skrzypienie rolek wytaczanego łóżka.
Wstałem. Przez szparę w drzwiach wyjrzałem na korytarz. Nieruchomy kształt na łóżku przykryty był prześcieradłem.
Kucharz w białym kołpaku wszedł bezszelestnie do separatki i postawił przede mną filiżankę bulionu na tacy. Był niski i drobny, o ciemnej twarzy pokrytej kanałami zmarszczek, z rzadką siwą bródką i bardzo nieśmiałym uśmiechem:
– Chyba cię nie obudziłem, Marcelu? Masz pozdrowienia od Piotra, dyżuruje dziś w kuchni, razem z Milczuchą. Milczucha też cię pozdrawia.
– Niech pan chwilkę posiedzi ze mną – poprosiłem.
Zawahał się, ale usiadł, właściwie przysiadł na krawędzi krzesła.
– Nie wolno mi – powiedział. – Doktor Jael mógłby się gniewać.
– O tej porze nie przyjdzie, robi poranny obchód – zapewniłem Kucharza. – Dzisiejszej nocy ktoś umarł.
– W sanatorium nikt nie umiera, Marcelu. Przywidziało ci się albo przyśniło.
– Doktor Jael każe tak mówić?
– Skosztuj bulionu. Przyrządziłem go na specjalny sposób, zaraz powrócą ci siły.
Upiłem posłusznie łyk gorącego płynu: smakował jak rosół z kurczęcia, doprawiony aromatycznymi ziołami, aż zakręciło mi się w głowie. Choć był gorący, wcale mnie nie parzył i wypiłem go duszkiem, do dna. Zdumiewające – poczułem nagły przypływ sił, jakby ktoś gwałtownie naładował wyczerpaną baterię.
Usiadłem na łóżku, zaskoczony, nie dowierzając:
– Co to było?…
Kucharz zmieszał się, skubnął białą bródkę.
– Napar tybetański – odparł szeptem, jakby się bał, że ktoś nas podsłucha. – Nasz sekret, Marcelu, nikt nie może wiedzieć. Pili go starcy w trzynastowiecznych buddyjskich klasztorach, podobno przywracał im młodość. Miał również wpływ na korzystną reinkarnację, jeśli towarzyszyły temu odpowiednie modły i umartwienia. – Uśmiechnął się do mnie: – Nikt nie chce się odrodzić jako karaluch, powiedzmy, albo ropucha…
Nie zrozumiałem. Nigdy nie słyszałem o reinkarnacji. Kucharz, wciąż uśmiechając się nieśmiało i zerkając na drzwi, wyłożył mi podstawy buddyzmu: gdy człowiek umiera, jego duch przenosi się do nowo narodzonej istoty. Nie musi to być człowiek, ale lepiej, żeby był. Czasami pamięta się poprzednie wcielenia lub są znaki, po których można poznać, kto w kogo się wcielił i na tej zasadzie wybiera się w Tybecie dalajlamę, przywódcę buddyjskiego. Odnajduje się go wśród niemowląt narodzonych w chwili, gdy zmarł.
– To właśnie znaczy nieśmiertelność – dokończył. – Tutaj, na ziemi.
– Ale pod warunkiem że zachowuje się pamięć.
– Niekiedy tylko przeczucie – powiedział Kucharz. – Mglisty cień jakiegoś wspomnienia, wrażenie, że coś już kiedyś było. Nie zdarzyło ci się nigdy?
– Owszem – przyznałem po pauzie. – Zdawało mi się parę razy, że poznaję miejsca, których nie mogłem znać. Albo że jakaś sytuacja się powtarza.
– To dość powszechne. Ludzie nie tłumaczą tego jako dowodu na istnienie reinkarnacji. Wolą wierzyć w złudzenia.
– Dawno pan tu jest?
Kucharz uśmiechnął się dziwnie. Miał oczy jak szparki i wystające kości policzkowe, opinająca je skóra pokryta była jakby nalotem opalenizny.
– Chyba tak – odparł. – Ale niedługo już odejdę, mój czas się zbliża.
Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby mu to powiedzieć. Może nagła myśl:
– Pan tu szuka skarbów Białego Lamy. Skrzyń z kosztownościami, które ukrył w podziemiach klasztoru.
Kucharz roześmiał się, mrugnął do mnie.
– Brawo, Marcel – odparł. – Nic się przed tobą nie ukryje. Zawsze byłem biedny, więc teraz chcę zostać bogaty i sam mieć kucharza. Kawior, serdelki z chrzanem, sportowy mercedes, pałac z antykami. Ho, ho! Niech tylko znajdę te kosztowności! Masz u mnie odrzutową awionetkę i bezpłatną kartę wstępu do wszystkich cyrków świata.
Ja też parsknąłem śmiechem, ale zaraz spoważniałem:
– Wszyscy wiedzą, że szuka pan wejścia do podziemi.
Kucharz wstał, poprawił kołpak. Wziął ode mnie tacę z filiżanką po naparze tybetańskim.
– Pan wierzy w reinkarnację? – zapytałem, kiedy już był w drzwiach.
Przystanął. Znowu mrugnął do mnie:
– Skup się. Może przypomnisz sobie, kim byłeś w poprzednim wcieleniu. Wtedy porozmawiamy.
Wyszedł. Zamknąłem oczy i spróbowałem skoncentrować się, ale Kucharzowa rada nie przyniosła efektu. Widziałem Joannę. Trochę mgliście. Uświadomiłem sobie, że jest już wtorek i nie mam od niej listu. Coś tu nie grało: dałbym głowę, że odpisała najpóźniej nazajutrz.
Gdy do separatki zajrzała Siostra Przełożona, aby mi zmierzyć temperaturę i uraczyć porcją kolorowych tabletek, zapytałem, czy była już poczta. Odparła, że tak, i dodała:
– Nie przejmuj się. Czasem listy idą długo. Trzydzieści sześć i pięć, doskonale.
– Mógłbym już wstać? Czuję się całkiem zdrowy.
– Jutro.
W drzwiach minęła się z Trzecim; chciała mu coś powiedzieć, i domyśliłem się co: wizyty na oddziale zabiegowym były niedozwolone. Nie powiedziała jednak, odeszła w milczeniu, zaciskając usta. Trzeci usiadł na moim łóżku, poczęstował listkiem miętowej gumy do żucia i zapytał:
– Jak żyjesz, naczelny? Pierwszy dopytuje się o gazetkę ścienną.
– Jutro wstaję – odparłem.
– Za trzy dni musi być gazetka. Dostaniesz do pomocy Ewkę, ona ma pismo kaligraficzne, została przez nas zatwierdzona.
– Wolałbym Milczuchę – powiedziałem. – Widziałem jej album z rysunkami. Dobra jest.
Trzeci zainteresował się, aż mu oczy błysnęły:
– Karykatury, co?
– Uhm – potwierdziłem.
– Czyje?
– Różne.
– A przed Radą się wyparła. Powiedziała, że nie ma żadnego albumu. Szukaliśmy… Musiała dobrze schować.
– Jej sprawa – mruknąłem.
– Oczywiście – szybko zgodził się Trzeci, częstując mnie znowu gumą do żucia. – Chciałbym zobaczyć ten album, zupełnie prywatnie, rozumiesz. Zorganizuj to.
– Zwróć się do niej.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Oczy Trzeciego były zimne, badawcze. Potem uśmiechnął się, klepnął mnie po ramieniu:
– W porządku, Marcel. Równy facet z ciebie.
– Dostanę Milczuchę do pomocy?
Pochylił się nade mną.
– Gdyby to zależało ode mnie… – wyszeptał. – Decyzja Pierwszego. Nie zmieni, taki już jest. O innym powiedziano by, że uparty jak osioł, ale w jego przypadku… rozumiesz. Mocny człowiek nie uchyla własnych postanowień.
– Szkoda. Nie potrzebuję Ewki do pomocy.
Trzeci zamyślił się, objął dłonią podbródek. Przez chwilę w milczeniu żuł gumę, wydmuchał z niej balon, wciągnął do ust z klaśnięciem.
– Może coś jeszcze da się zrobić – powiedział. – Czy w albumie Milczuchy widziałeś karykaturę Pierwszego?
– A bo co? – spytałem.
– Kiedyś może się przydać – odparł tajemniczo. – Pożycz setkę na tydzień, idziemy dziś z Drugim do miasta. Warto mu postawić lody z owocami…
Zrobił minę, której nie zrozumiałem. Wyjąłem portfelik spod poduszki i dałem mu banknot.
Doktor Jael podał mi rękę.
– Witamy cię w Dolinie Światła – powiedział głębokim, dźwięcznym głosem, kontrastującym z sylwetką olbrzyma i twarzą kwadratową, jakby wyrąbaną siekierą w drewnie. – Na pewno będziesz tutaj szczęśliwy.
Staliśmy w hallu wyłożonym kaflową mozaiką zimnej bieli i brązu, sufit był z przydymionego szkła, pod ścianami biegły wąskie czarne ławy.
Ojciec nie patrzył na mnie. Chciałem coś do niego powiedzieć, zawołać rozpaczliwie, ale krtań była sucha, bezgłośna. Na znak doktora Jaela ojciec zrobił krok w moją stronę, położył mi ręce na ramionach:
– Do zobaczenia, Marcel. Przestrzegaj wszystkich zaleceń, bądź posłuszny panu doktorowi. Pisuj do domu raz na tydzień. Gdybyś czegoś potrzebował…
– Nie będzie potrzebował niczego – łagodnie przerwał mu doktor Jael. – Mamy tu wszystko, co może być potrzebne chłopcu.
Ojciec poruszył wargami; nie znosił, gdy mu przerywano, teraz jednak kornie pochylił głowę, przytaknął westchnieniem, że rozumie.
– Kiedy mnie stąd zabierzesz? – szepnąłem, przytulając się do niego, tak żeby nie usłyszał doktor Jael.
Uśmiechnął się do mnie nienaturalnie, z wysiłkiem.
– Wkrótce, synu. Bądź dzielny.
– Boję się o ciebie…
Twarz ojca stwardniała, pojawił się na niej gniewny grymas:
– Nonsens. Za mnie nie będziesz się wstydził. Bywaj.
Skinął doktorowi i odwróciwszy się na pięcie jak żołnierz, wyprostowany, sprężysty, wymaszerował z hallu.
Doktor Jael wziął mnie za rękę i poprowadził do innych drzwi, później wysokim i wąskim korytarzem do swojego gabinetu: lodowata biel lakierowanych mebli z metalu, kraty w oknach, na parapecie okiennym rząd pelargonii w doniczkach, nad biurkiem, w czarnych ramach, portret Pasteura. Usiadłem na obrotowym krzesełku, posłuszny skinieniu doktora Jaela, który odwrócił się do mnie plecami i pokręciwszy pierścieniem cyfrowego mechanizmu, otworzył sejf. Wyjął stamtąd ogromną księgę w płóciennej oprawie. Usiadł za biurkiem i położył ją przed sobą. Nieśpiesznie znalazł czystą stronę, z górnej kieszonki nakrochmalonego fartucha wyjął wieczne pióro, obok położył moją kartę informacyjną ze szpitala:
– Nazywasz się…
– Marceli Jung – dokończyłem cicho.
– Lat szesnaście, uczeń, pochodzenie inteligenckie…
Pióro skrzypiało na grubym, gładkim papierze, przez biurko widziałem, jak rodzą się szybko pasemka mikroskopijnych literek: doktor Jael coś przepisywał z karty informacyjnej. Skończył; podniósł na mnie jasne, wielkie oczy, a ja pod tym spojrzeniem poczułem się raptem obnażony i bezbronny jak preparat pod mikroskopem.
Uśmiechnął się przyjaźnie:
– Kochasz swój dom? Nigdy nie przychodziło ci do głowy, żeby stamtąd uciec?
– Nigdy – odparłem.
– Trochę smutno, gdy nie ma rodzeństwa.
– Mama nie mogła mieć więcej dzieci. Dobrze mi w domu.
– Zawsze było? – spytał doktor Jael, nie odrywając ode mnie wzroku. – Wyobrażam sobie, co musi odczuwać dziecko, a potem dorastający chłopiec, gdy prawie nie widuje rodziców. Oboje na poważnych stanowiskach, ciągle zajęci, nieobecni, pochłonięci własnymi sprawami. Jeśli rozmowa, to pośpieszna, trochę sztywna, mentorska: „Jak w szkole? Masz może problem? Co byś chciał dostać na urodziny? Chyba za mało się uczysz, z chemii weźmiemy ci korepetytora. Musisz uprawiać jakiś sport, to rozwija. Nie wolno czytać do północy. Bądź grzeczny dla cioci, nie chcemy słyszeć o kłótniach”.
– Nie mam cioci – powiedziałem.
– Ja miałem. – Doktor Jael uśmiechnął się. – Rodzice byli naukowcami, to bardzo zajęci ludzie, żyją w swoich światach. Czułem się samotny.
– Nie narzekam na samotność, panie doktorze – odparłem sucho.
– Rozumiem. – Uśmiech był trochę smutny, zadumany. – Za nic bym się wtedy nie przyznał, że mi źle. Udawałem przed kolegami szczęśliwca. Zresztą przed sobą także. Słynni rodzice, utytułowani, nazwiska w gazetach. Zagraniczne prezenty, przywożone z kongresów, najnowsze płyty, modne ubrania, zawsze pod dostatkiem pieniędzy. Mogłem stawiać kolegom lody, kiedy tylko chciałem, zapraszać koleżanki do drogich dyskotek. Gdybym zawył jak pies, wzięliby mnie za wariata. – Doktor Jael urwał, spojrzał w okno, za którym falowała w słońcu zielona dolina. – A tak mi się chciało wyć chwilami!… Budziłem się w nocy i widziałem zjawy w ciemnych kątach, galaretowate upiory z mackami jak ośmiornice. Wołałem mamę, ale nie było jej w domu. Moczyłem się w łóżku, tak jak ty…
– Skąd pan wie? – wyrwało mi się.
– Nie tylko stąd – doktor Jael wskazał na moją kartę informacyjną. – Wystarczy obejrzeć twoje rysunki. Masz obolałą wyobraźnię i ciężko ci z tym, jak mnie niegdyś. Dlatego cię rozumiem, Marcel. Wiesz, jak się uwolniłem od upiorów?
– To nie ma nic wspólnego z moją chorobą – powiedziałem, nie patrząc na lekarza.
– Skąd można wiedzieć? Jesteśmy harmonijną kompozycją, każdy element ma znaczenie. Trudno ustalić, który gra rolę decydującą, medycyna głowi się nad tym od dawna. Najważniejsze to poznać samego siebie, dotrzeć do źródeł.
– Kto panu pokazał moje rysunki? – spytałem.
– Musiało upłynąć sporo czasu, nim zrozumiałem, że mój skryty żal do rodziców nie ma sensu – powiedział doktor Jael. – „Nie prosiłem się na świat”, znasz to, prawda? Krzyk rozpaczy… Ale i oni się nie prosili, prawu natury podlegamy wszyscy jednakowo. – Wyszedł zza biurka, zbliżył się, położył mi na ramieniu olbrzymią, ciężką dłoń: – Cierpiałem tak jak ty, dlatego cię rozumiem, Marcel. To boli, mieć i nie mieć rodziców. Człowiek wolałby dostać pasem, niż słuchać zimnych pouczeń. Marzyłem o bracie, siostrze, którym mógłbym się zwierzyć. Zazdrościłem do szału kolegom mającym rodzeństwo, nawet wymyśliłem sobie starszego brata…
– Ja też – szepnąłem.
– Cierpienie i samotność wzbogacają wewnętrznie. Ty wypowiadasz się w rysunkach, ja pisałem wiersze. Kiedyś ojciec je znalazł i wyśmiał mnie…
Przypomniałem sobie: ojciec z moim szkicownikiem w ręku. Chowałem szkicownik pod materacem, skąd go wziął? „Zamiast rysować obrzydlistwa, przyłożyłbyś się do chemii! Znowu dwója. Czym, do licha, zasłużyłem, żeby się wstydzić za ciebie?! Źle ci w domu? Może lepszy byłby internat! Dobrze by ci zrobił surowy nadzór pedagogów, muszę pomówić o tym z matką, tutaj masz za dużo swobody”. Chciałem mu odpowiedzieć, że mam gdzieś taką swobodę, ale nie odważyłem się, milczałem…
Uśmiechnąłem się do doktora Jaela. Przez sweter czułem ciepło płynące z jego dłoni.
– Nie mam żalu do ojca – powiedziałem. – On bardzo ciężko pracuje, odpowiada za wszystko. Jest nerwowy, prawie nie sypia, pali papierosa za papierosem. Ludzie go podziwiają. Nigdy nie osiągnę tego co on.
– Dlaczego tak myślisz?
– Nie mam silnej woli. Zawsze wahania, wątpliwości…
– Każdy miewa wątpliwości, Marcelu.
– Nie mój ojciec.
– Boisz się go?
Czułem dziwną senność, jakbym kołysał się w słońcu na powierzchni ciepłej wody, słuchał szelestu fal.
– Mama… podwładni… On taki jest. Nigdy mnie nie uderzył. Jeśli chce ukarać, milczy przez tydzień, czasem dłużej, patrzy, jakbym był ze szkła… Ja nie umiem przepraszać.
– Ja też nie umiałem – powiedział cicho doktor Jael. – Zwłaszcza gdy nie czułem się winien. Najbardziej boli niesprawiedliwość.
Przytaknąłem lekkim poruszeniem głowy.
– Ale oni nie wiedzieli – powiedziałem. – Naprawdę myśleli, że ich okłamuję. Czasem kłamałem, jak każdy.
– Jak każdy – zgodził się doktor Jael. – Kiedy pierwszy raz dostałeś krwotoku, byłeś szczęśliwy.
– Skąd pan wie?
– Marzyłem, żeby ciężko zachorować i udało mi się, wiesz? Zimą półnagi spędziłem noc na balkonie. Dostałem zapalenia płuc. Byłem wtedy najważniejszy w domu, rodzice drżeli o mnie, całymi dniami siedzieli przy moim łóżku. Piękne dni!
– Ja nic nie zrobiłem, żeby mieć krwotok.
– To jasne. Ale zauważ, że dopiero wtedy zaprzyjaźniłeś się z ojcem. Nie przypuszczałeś, że tak się tobą przejmie.
– Na pewno i przedtem mnie kochał…
– Tak. Kocha się psy, koty, nasturcje. Własne dzieci przede wszystkim. Uczucia niewiele jednak znaczą, jeżeli nie ma wzajemnej bliskości, intymnego kontaktu. Tego nam brakowało, i mnie, i tobie.
Doktor Jael przespacerował się po gabinecie, przystanął nad biurkiem, zrobił w księdze jakąś szybką notatkę. Poruszyłem się w obrotowym krzesełku, skrzypnęła śruba, zamarłem.
– Długo tu będę? – zapytałem doktora.
– Może bardzo krótko. W jakiejś mierze zależy to od ciebie. Niewykluczone, że sam zechcesz pozostać tu dłużej, znamy podobne przypadki, z Doliną Światła niekiedy trudno się rozstać. Dlaczego boisz się o ojca?
Zaskoczył mnie tym pytaniem, jak gdyby wyrwał ze snu. Usłyszał? Przecież powiedziałem to szeptem, prosto do ucha, stał daleko od nas: w żaden sposób nie mógł usłyszeć.
– Ja? – udałem zdziwienie.
– Przeżyłem coś podobnego – powiedział doktor Jael, wpatrując się w biały arkusz księgi. – Mój ojciec opublikował pracę naukową, którą uznano za plagiat. Posądzono go, że skopiował cudze odkrycie. Rzecz nabrała rozgłosu, nawet pisano o tym w gazetach. Przeżyłem w szkole piekło: syn szalbierza, oszusta… Nie ugiąłem się. Miałem niezachwianą pewność, że to niemożliwe. Było to już po mojej chorobie, kiedy poznałem ojca blisko, zrozumieliśmy się, wiedziałem, jaki jest. Nawet pobiłem się o niego z chłopcami. – Doktor Jael uśmiechnął się do mnie, mrużąc oczy. – Całe miesiące udręki…
– I co? – spytałem niecierpliwie.
– Czasem ludzie błądzą, nie wiedząc o tym. Ważne są intencje i to, jak my ich widzimy. Ocena innych rzadko bywa obiektywna, warunkują ją okoliczności, na które nie mamy wpływu. Trzeba wytrwać w wierze.
Przyglądał mi się z boku, a ja usłyszałem nagle dzwonek alarmowy: badanie? Próba pociągnięcia za język? Może i on…
– Mój ojciec nie błądził – powiedziałem. – Nie potrzebuje wyrozumiałości. Da sobie radę z łajdakami.
– Jasne, że poradzi sobie – szybko przytaknął doktor Jael. – Możesz być o niego zupełnie spokojny.
– Jestem, panie doktorze.
– Ty też wyszedłeś cało z pomówienia, pamiętasz? Nikt w klasie nie uwierzył, że ukradłeś koleżance angielski kalkulator.
Cofnąłem się na krzesełku, omal nie tracąc równowagi. Zrobiło mi się duszno, jak gdyby z gabinetu wypompowano raptem całe powietrze. Kto mu o tym powiedział, dlaczego, jakim prawem? Chyba że czyta w myślach, bo przed chwilą, gdy powiedziałem, że ojciec da sobie radę z łajdakami, pamięć na sekundę odtworzyła zdarzenie z kalkulatorem i moją bezradność, załamanie: chciałem wtedy skończyć ze sobą.
Chłodna powściągliwość klasy, nieruchome milczenie, gdy z mojej torby wypadł kalkulator; ani słóweczka, żadnego komentarza. Gdyby padło „złodziej!”, mógłbym się bronić, coś wyjaśniać, przysiąc – po co mi kalkulator Magdaleny, skoro mam własny, ktoś zrobił świński dowcip, niech się lepiej przyzna. Ale ta cisza, ta obojętność nasycona skrytym zażenowaniem, jakby niechcący podejrzeli czyjąś nagość i pośpiesznie odwracali głowy. Co ty, Marcel, musiałeś zgarnąć do torby przez nieuwagę, hej, idziemy na basen?
– Nie było pomówienia, panie doktorze.
– Oczywiście, Marcel. Czyjś niesmaczny dowcip. Ale wyobrażam sobie, jak ciężko musiałeś to przeżyć. Od tamtego zdarzenia zacząłeś cierpieć na bezsenność, a gdy zasypiałeś, majaczyły ci się koszmary, krzyczałeś przez sen, wzywałeś matkę na ratunek. Każdy ma w życiorysie przypadek, na wspomnienie którego przeszywa go dreszcz. Ja mam ich kilka, nie dają się zapomnieć. Na przykład, ukradłem matce jej kromkę chleba, po zjedzeniu własnej. Była wojna, głód. Rozpłakała się, gdy odkryła kradzież, a ja nie zrozumiałem jej płaczu i chciałem nie żyć. Dopiero znacznie później pojąłem, że wybuchnęła płaczem, uświadomiwszy sobie, jak straszny musi być głód dla jej dziecka, i że nic nie może na to poradzić. Niezawiniona degradacja i poniżenie… – Doktor Jael pochylił się, zajrzał mi w oczy: – W Dolinie Światła leczymy duszę i ciało, Marcelu. Będzie ci dobrze z nami, znajdziesz prawdziwych przyjaciół. Każdy chce wyzdrowieć jak najszybciej, a my robimy wszystko, żebyście wracali do zdrowia. Ważne jest przestrzeganie regulaminu, bo od tego zależy skuteczność kuracji. Podstawową terapią jest radość życia. Cieszyć się wszystkim, nie myśleć o rzeczach przykrych! Nie ma skuteczniejszego leku na fizyczne schorzenia.
Kiwnąłem głową, że rozumiem.
– Chciałbym o coś zapytać – odezwałem się po pauzie, nie patrząc na doktora Jaela.
– Pytaj.
– Odpowie mi pan szczerze?
– Ja nigdy nie kłamię, Marcelu.
– Chcę wiedzieć, czy na pewno wyzdrowieję.
– Tak.
Na polecenie doktora Jaela rozebrałem się i wyciągnąłem na białej, chłodnej otomanie. Badał mnie długo.
– …Skąd tu mnisi buddyjscy?
Zapewne przywędrowali z Tatarami, albo wcześniej jeszcze, tak przynajmniej głosi legenda, którą opowiadają o Białym Lamie okoliczni mieszkańcy: wraz z grupką mnichów zbudował klasztor w Dolinie Światła, najmując robotników z różnych stron, z Italii nawet, i płacąc im kosztownościami przywiezionymi z Tybetu. Resztę kosztowności, a były ich ponoć całe skrzynie, Biały Lama ukrył w lochach klasztoru. Nie odnaleźli ich późniejsi najeźdźcy barbarzyńscy, którzy wielekroć plądrowali klasztor, aż go wreszcie spalili, a buddyjskich mnichów wymordowali. Na starych fundamentach wzniesiono nowy budynek klasztorny, tym razem chrześcijański, później przemieniono go w szpital, a dziś jest to sanatorium: mikroklimat w Dolinie Światła ma podobno nadzwyczajne właściwości lecznicze. Niektórzy twierdzą, że sam gmach wpływa ozdrowieńczo na chorych, bowiem wzniesiony został w miejscu o szczególnym rodzaju promieniowania ziemskiego czy też magnetycznego. Biały Lama nie przypadkiem postawił tu swój klasztor.
Trzeci, z Rady Trzech, przerwał swoją opowieść, abyśmy mogli z krużganku przypatrywać się pejzażowi Doliny. Wyglądała jak wklęsłe zielonozłote lustro, skupiające promienie słońca.
– Pięknie tutaj – powiedziałem.
Trzeci przytaknął:
– Łąki zakwitają u nas o miesiąc wcześniej, lato trwa długo, a jesień przechodzi w wiosnę. Prawie nie znamy zimy. Śnieg spada rzadko i zaraz topnieje w słońcu. Prawie każdy dzień jest słoneczny.
– Jak to możliwe? – spytałem.
– Nie wiem – odparł. – Wokół Doliny są chmury, a tutaj świeci słońce. Sam zobaczysz. Musielibyśmy zapytać Białego Lamę.
– Zapytać?
Trzeci uśmiechnął się; był drobny, rudokędzierzawy, o twarzy wiejskiej, szerokiej, z wyrazem dziecięcej naiwności. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego właśnie jego wybrano niegdyś do Rady Trzech, która spełniała tu rolę samorządu o rozległych uprawnieniach: podobno doktor Jael nie wtrącał się do spraw kuracjuszy, przyznając im pełną autonomię.
– Pojawia się czasem. Białowłosy starzec w habicie, z kozią bródką. Ostatnio widziano go po zmierzchu, jak zbierał w parku zioła. Kiedy Piotr spróbował do niego podejść, rozpłynął się w powietrzu.
– Nie wierzę – powiedziałem.
– Ja też nie wierzyłem – powiedział Trzeci. – Chodź, pokażę ci naszą sypialnię.
Weszliśmy do sypialni przez taras zastawiony pustymi leżakami: o tej porze wszyscy kuracjusze byli na przechadzce w parku, dla mnie Rada Trzech uczyniła wyjątek, abym zapoznał się z sanatorium. Wprowadzenie nowych należało do obowiązków Trzeciego.
Sypialnia była przestronna i słoneczna, z dwoma rzędami biało lakierowanych łóżek i małych szafeczek między nimi. Osiem łóżek przykrytych błękitnymi pledami w kwieciste wzorki.
– To jest twoje. – Trzeci wskazał na łóżko pod oknem. – Wolne od tygodnia.
– Kto zajmował je przedtem? – spytałem.
– Marian.
– Wyzdrowiał i wrócił do domu?
– Nigdy tak nie pytaj – powiedział Trzeci, a jego niebieskie oczy na moment pociemniały. – Lubiliśmy Mariana, miał piękny głos. Śpiewał nam przy ognisku. Byłoby dobrze, gdybyśmy i ciebie mogli polubić.
– Długo tu jesteś?
– U nas nie ma „długo” ani „krótko”. Nikt nie liczy dni. Może zauważyłeś, że w sanatorium nie ma ani jednego kalendarza. Nie są nam potrzebne.
Spojrzałem w twarz Trzeciemu:
– Głupstwa pleciesz. Ja chcę tu być krótko i wrócić do domu.
Roześmiał się, szczerząc nierówne, bardzo mocne zęby. Zbrzydł w tym uśmiechu, twarz przybrała jakiś zwierzęcy wyraz.
– Masz pieniądze? Chyba nie zapomną ci przysłać. W klubie jest kiosk, można tam kupić fajne rzeczy. Czasami będę od ciebie pożyczał. Nikomu innemu pożyczać już nie musisz, zapamiętaj to.
– A tobie muszę? – spytałem, mrużąc oczy.
Poklepał mnie po ramieniu; przerastałem go niemal o głowę, pomimo choroby miałbym jeszcze dość sił, by znokautować to chuchro o kurzej szyjce i przygarbionych plecach.
– Zaprzyjaźnimy się – usłyszałem. – Nie znajdziesz tu lepszego przyjaciela ode mnie. Wkrótce sam się o tym przekonasz. Wiele mogę.
– Są jeszcze Pierwszy i Drugi – powiedziałem z uśmieszkiem.
– O, tak! – zgodził się szybko. – Pierwszy to wspaniały człowiek, wszyscy przepadamy za nim. Jeśli ci ktoś powie, że zadziera nosa, daj mi tylko znać. Albo że nie zawsze jest sprawiedliwy.
– Nie rozumiem. Jeżeli wszyscy za nim przepadają…
– Zawiść – przerwał mi. – Łódek na stawie, rowerów czy szachownic nie wystarcza równocześnie dla wszystkich chętnych. Kolejność ustala Rada. Wyznaczamy też dyżurnych, grupy do sprzątania terenu, do pomocy w kuchni. Rozdzielamy bilety do kina, nadajemy tytuły honorowe, typujemy do nagród za wzorową postawę. Doktor Jael nigdy nie kwestionuje naszych postanowień.
– Jak często wybiera się Radę? – spytałem.
Trzeci wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni dwie gumy do żucia, jedną dał mnie, drugą włożył do ust, cmoknął z przyjemnością.
– Raz na zawsze – odparł. – Gdy jeden z Trzech opuszcza sanatorium, robimy wybory uzupełniające. Taka jest praktyka. W teorii nowe wybory ogłasza się, jeśli Rada traci zaufanie doktora Jaela albo żądają tego dwie trzecie kuracjuszy. W historii sanatorium nie zdarzyło się jednak nic podobnego.
– Dziwne… – mruknąłem.
Trzeci roześmiał się, znów klepnął mnie po ramieniu:
– Dbamy, żeby nie zawieść doktora. A zmowa dwóch trzecich to ciężka sprawa, nie da się utrzymać w sekrecie. Nie tolerujemy spisków, intryg, konspiracji. Tu panuje ład i porządek, przekonasz się. Kochamy nasze sanatorium.
Przemierzyliśmy salę gimnastyczną, klubową, biblioteczną, przez grubą szybę zajrzeliśmy do gabinetu zabiegowego wypełnionego medyczną aparaturą. Wszędzie podłogi i ściany pokryte były mozaiką białych i brązowych kafli. Żadnych dekoracji, obrazów, tylko gdzieniegdzie kwiaty w wazonach z piaskowca.
– Ale chcecie przecież wyzdrowieć – powiedziałem. – Tutaj jest się z konieczności. Kiedy spodziewasz się wyjść?
– Widziałeś sejf w gabinecie doktora. Księgę, którą w nim trzyma. W tej księdze jest wszystko o nas. Nawet Siostra Przełożona nie ma prawa do niej zajrzeć. Co dziesięć dni robią mi transfuzję, dostaję pół litra krwi, i potem doktor Jael mówi, że jest wyraźna poprawa. Rzeczywiście czuję się wtedy lepiej. Tobie też będą robić transfuzje.
– Skąd wiesz? – spytałem.
Trzeci nie odpowiedział. Wyszliśmy na taras po drugiej, wschodniej stronie budynku, rozległy, pod szklanym dachem, zastawiony palmami w drewnianych donicach. Widać stąd było miasto na skraju Doliny, kolorowe jak tęcza, ze smukłą kościelną wieżyczką, opadające schodkami po stoku.
– Mają tam dyskotekę ze stroboskopem, ładne dziewczyny przychodzą – powiedział Trzeci.
– Wolno nam?
– Za zgodą doktora, jeżeli Rada wystawi przepustkę. Na godzinkę, dwie. Można się fajnie zabawić. Wezmę cię kiedyś, gdy zostaniemy przyjaciółmi.
Zadźwięczał gong, echem powrócił z Doliny. Sygnał na obiad.
Nie mogłem zasnąć; przez otwarte okno płynęło do sypialni chłodne, ostre powietrze, blask księżycowy wyrysował na ścianie smugę srebra. Kiedy wpatrzyłem się w nią, zobaczyłem profil starca z kozią bródką.
Zamknąłem oczy. Usłyszałem głosy rodziców. Sprzeczali się o coś, padały słowa: szef, odwołać, kontrola, przed sądem…
Wzdrygnąłem się; usiadłem na łóżku i poczułem chłód, piżama była mokra od potu, włosy pozlepiane, opadające na oczy.
– Nie możesz spać? – usłyszałem.
Mój sąsiad, Piotr, uniósł się na łokciu i patrzył na mnie.
– Głupstwo – mruknąłem.
– Ja też z początku nie mogłem tu sypiać. Najgorszych jest kilka pierwszych nocy. I księżyc. Biały Lama pokazuje się tylko przy księżycu.
– Wierzysz w bajki?
– Nie. Ale sam go widziałem, jak ciebie teraz.
– Może widziałeś kogoś. Na pewno nie był to żaden Lama.
Położyłem się na plecach i zapatrzyłem w sufit. Też połyskiwał srebrzyście od księżycowego światła. Oddechy śpiących mieszały się ze sobą, tworząc nierytmiczny chrapliwy poszum.
– Jesteś bardzo chory? – usłyszałem szept Piotra.
– Mam anemię, jak wy wszyscy. Nic groźnego, za miesiąc wrócę do domu.
– Każdy na początku tak myśli. Tylko Milczucha jest pewna, że nigdy stąd nie wyjdzie. U nas nie ma błahych przypadków, doktor Jael nie przyjmuje takich.
– Czy wy się tu wszyscy nawzajem straszycie? – spytałem ponuro.
– O to samo zapytał mnie Marian pierwszej nocy. – Odniosłem wrażenie, że Piotr się uśmiecha. – Też nie mógł spać, wiercił się, widocznie Trzeci za dużo mu powiedział.
– No i co?
– Nie był z nami długo. Uważaj na Ewkę, Marcel. To niebezpieczna dziewczyna. Zawsze interesują ją nowi.
Przypomniałem sobie długonogą blondynkę o figurze z żurnala, zielonooką, uśmiechniętą. Usiadła obok mnie przy kolacji, rozmawialiśmy o muzyce pop, chwaliłem się płytami, które mi ojciec przywiózł ostatnio z Paryża; okazało się, że ma w domu te wszystkie płyty i wiele innych, o których nawet nie słyszałem.
– Strasznie tu dużo życzliwych – powiedziałem do Piotra. – Jakbym szedł ze świecą przez arsenał z bombami. A mnie się u was całkiem podoba.
– Oczywiście – szybko zgodził się Piotr – mnie także, zapewniam cię, możesz to powtórzyć Trzeciemu.
– Że co?! – aż się poderwałem na łóżku.
Zobaczyłem, że się przeraził. Patrzył na mnie oczami okrągłymi jak guziki.
– Nie chciałem cię obrazić – wyszeptał. – Rada powinna wiedzieć o wszystkim, taki jest obyczaj. Pierwszy uważa, że niesprawiedliwość bierze się z niewiedzy, bez złej intencji można kogoś skrzywdzić. Dlatego ich informujemy.
– Powtórzysz Radzie naszą rozmowę? – spytałem z uśmieszkiem.
– Nie było nic ważnego…
– A to, że mi się u was podoba? – zakpiłem.
Piotr usiadł na łóżku, przechylił się w moją stronę:
– Jeszcze nie rozumiesz, Marcel. W szkole jest inaczej, tam się tylko bywa, a nawet można przenieść się do innej szkoły. Tutaj nie uciekniemy od siebie. Dlatego muszą obowiązywać szczególne prawa. Z początku mogą budzić niesmak, ale przekonasz się, że są mądre.
– Na pewno – zrobiłem oko do Piotra. – Komu to mam powtórzyć? Może wpadnie ci osobista pochwała od Pierwszego.
Nie odpowiedział. W księżycowej jasności coś mu błyszczało na policzkach. Zrobiło mi się głupio.
– Przepraszam – mruknąłem. – Czuję się tu jak w pułapce. Pierwszy raz jestem w sanatorium.
– To ja przepraszam – odezwał się cicho Piotr. – Nagadałem ci głupstw. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę… Gdyby nie Kucharz, dawno bym uciekł. Gdziekolwiek, byle daleko stąd.
– Nie do domu? – zdziwiłem się.
– Rodzice przywieźliby mnie z powrotem, dla mojego dobra. Dawniej myślałem, że ucieknę do Barbary, to moja dziewczyna, chodziliśmy ze sobą. Ale jej już nie ma. Cztery moje listy bez odpowiedzi.
Przypomniałem sobie Joannę, jej codzienne wizyty w szpitalu, frezje, które mi przynosiła ukradkiem: do szpitala nie wolno przynosić kwiatów. Chowałem je w szafce przy łóżku. Gdy mój sąsiad wychodził na korytarz lub do łazienki, całowaliśmy się. Zapewniała, że nic się między nami nie zmieni, że będzie czekała na mój powrót z sanatorium, i choćby to trwało nawet dwa miesiące, z żadnym chłopakiem nie wyjdzie, nie spojrzy na żadnego. Przysięgała z przejęciem, żarem, moją dłoń tuliła do policzka. Przed chorobą nie wyobrażałem sobie, że Joanna potrafi tak kochać. Jej ojciec leczył mnie pół roku, potem wziął do szpitala na oddział, gdzie był ordynatorem; dlatego Joanna mogła przychodzić o każdej porze, zostawać do późna.
Czy odpisze na mój list? Obliczyłem: swój wrzuciłem dziś do skrzynki przy bramie sanatoryjnej, otrzyma go najpóźniej we czwartek, w piątek odpisze i wyśle, nadejdzie więc w poniedziałek; gdyby napisała natychmiast, mógłbym go dostać już w sobotę, ale listu nie pisze się na łapu-capu, powinien być przemyślany, wyczerpujący. Poniedziałek będzie w sam raz. Całe pięć dni czekania, prawie wieczność…
– Nic nie wiadomo – powiedziałem do Piotra. – Listy mogły się zawieruszyć, napisz jeszcze jeden.
– To samo mówi Kucharz, ale ja nie wierzę. Dziewczyny są niewiele warte. Kiedy cię nie ma, zapominają; zaraz znajduje się inny.
– Możesz później żałować, że tak o niej myślałeś.
– Chciałbym.
Umilkliśmy. Widocznie chmura połknęła księżyc, bo w sali pociemniało, ze ściany znikł srebrzysty profil starca. Chciałem usnąć i nie mogłem. Pod łóżkiem coś dygotało mięsiście, poczułem mdły zapach wodorostów, zaraz pod kołdrę wcisną się śliskie macki… Kurczowo podkuliłem nogi.
– Weź.
Otworzyłem oczy, usiadłem. Na dłoni Piotra bielało coś okrągłego.
– Co to?
– Pigułka. Będzie ci cudownie i zaraz uśniesz. Dostałem ją od Trzeciego za dodatkowe dyżury w kuchni. On nie wie, że ja tam lubię dyżurować. Jeśli przysłużysz się Trzeciemu, też da ci pigułkę, wtedy mi zwrócisz.
– Nie można o nią poprosić doktora? – zapytałem, przełykając gorzką tabletkę.
– Coś ty. Ona jest tylko dla tych, których przenoszą do Sali 13. Tak słyszałem. Do nich nie wolno wchodzić.
Chciałem zapytać, dlaczego nie wolno, ale nie zdążyłem: ogarnęła mnie ciepła błogość, jakbym kołysał się w łodzi na słonecznym oceanie, wdychając aromat frezji i słuchając szeptów Joanny, jej miłosnych zapewnień, czując na oczach, policzkach i wargach pieszczotliwe muśnięcia jej ust, zasnąłem z uśmiechem.
Co dzień to samo: pobudka, zabiegi, potem śniadanie, kąpiel słoneczna na leżakach, obiad i czas wolny na powietrzu dla tych, którzy nie mają dyżuru – wyprawy w parkową gęstwinę, przejażdżki łódkami po stawie, siatkówka, badminton, zabawa przy ognisku.
Trzeci przedstawił mnie Pierwszemu. Uścisnąłem szczupłą dłoń o długich wąskich palcach, odpowiedziałem uśmiechem na życzliwy uśmiech. Pierwszy był wysoki, jeszcze wyższy ode mnie, ciemne włosy miał krótko przystrzyżone, na mój widok przerwał lekturę Don Kichota i wstał z ławki pod kasztanowcem.
– Witam cię w naszym gronie – powiedział. – Oczarowałeś Trzeciego, nie może się ciebie nachwalić. Mówi, że masz charakter i talent.
– Jaki talent? – zdziwiłem się.
– Malarski. Dotąd nie było wśród nas nikogo takiego. Nareszcie wydamy piękną gazetkę ścienną. Od bohomazów Pawła robiło się wszystkim niedobrze.
– Skąd wiesz, że rysuję? – zwróciłem się do Trzeciego.
– Rada powierzyła ci funkcję naczelnego grafika – powiedział Pierwszy, jakby nie spostrzegł mojego zaskoczenia. – Duża sprawa, Marcel. Na funkcję czeka się u nas bardzo długo, jesteś absolutnym wyjątkiem. Była propozycja, abyś na początek został pomocnikiem Pawła, ale Trzeci przekonał nas, że zasługujesz na szczególne wyróżnienie. Uchwała Rady jest jednomyślna.
– Dziękuję – powiedziałem. – Nie mam pojęcia, czym zasłużyłem sobie na to. Ani w jaki sposób dowiedzieliście się, że umiem rysować.
Pierwszy uśmiechnął się uprzejmie, trochę zdawkowo i siadł na ławce pod kasztanowcem, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Wrócił do lektury Don Kichota. Nadszedł Drugi – barczysty osiłek z kwadratową szczęką – i podał mu wysoką szklankę koktajlu mlecznego. Pierwszy podziękował mu roztargnionym skinieniem.
Ruszyłem w głąb parku; na okrągłej polance Ewka, Milczucha i Piotr układali stos z gałęzi, przygotowując przedwieczorne ognisko. Zanim się do nich zbliżyłem, dogonił mnie Trzeci:
– Zadowolony jesteś? Wiedziałem, że zostaniemy przyjaciółmi. Funkcyjni zwolnieni są od dyżurów, nie będziesz musiał obierać kartofli ani zamiatać sal.
– Pytałem cię o coś.
– Skąd wiem, że masz talent? – Trzeci zaśmiał się. – Ja wiem wszystko. Po prostu wszystko. – Uśmiech nagle zniknął, oczy Trzeciego zwęziły się: – Wszystko o każdym, i nie dociekaj skąd.
– Jeżeli doktor Jael…
– Doktor Jael nie ma z tym nic wspólnego – uciął. – Potrafiłbyś narysować portret?
– Rysowałem kolegów w szkole, raczej karykatury.
– O tym nie ma mowy. Portret Pierwszego musi być piękny, bez wynaturzeń. Umieścimy go na czołówce w gazetce ściennej, tuż ponad jego apelem do kolegów. Apel powinien być w efektownej winiecie, może w wieńcu z wawrzynów, żeby od razu rzucał się w oczy.
– Myślałem, że to ja mam decydować o oprawie plastycznej gazetki.
– Jasne. Tylko ci doradzam. Znam gusty Pierwszego. Pozować do portretu nie będzie, ale możesz go szkicować ukradkiem, kiedy czyta w parku. Uwielbia czytanie, zwłaszcza klasykę i powieści historyczne. Zna na pamięć dzieje rzymskich cezarów. Machnij go z książką w ręku, to mu się spodoba… – Trzeci mrugnął do mnie, a może wydało mi się tylko, że przymrużył oko; skinął głową i zawrócił w stronę ławki pod kasztanowcem.
Zgarnąłem po drodze kilka suchych gałęzi i połamawszy je na kolanie, dorzuciłem do stosu, tam gdzie wskazał mi Piotr. Ewka kucnęła przy mnie, wepchnęła w głąb stosu naręcz igliwia, poczułem na policzku muśnięcie jej jasnozłotych włosów.
– Czego chcieli od ciebie? – spytała, ruchem głowy wskazując na ławkę pod kasztanowcem. – Pewnie wcisnęli ci porcję dyżurów. Nowym wyznaczają najgorsze, taki mają zwyczaj.
Uśmiechnąłem się:
– Nie mogę narzekać. Będę robił gazetkę ścienną.
– Aha, dali cię do pomocy Pawłowi. Masz szczęście, Marcel.
– Mianowali mnie naczelnym grafikiem – powiedziałem obojętnie, podnosząc się z kucek. – O której jest ognisko?
Nie spodziewałem się takiej reakcji. Ewka, Milczucha i Piotr patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami, nieruchomo, pełni niedowierzania.
– Bujasz – pierwsza odezwała się Ewka.
– Co w tym nadzwyczajnego? – spytałem. – Potrafię nieźle rysować.
– Paweł też dobrze rysuje – powiedział Piotr. – To będzie cios dla niego. Nie zasłużył sobie…
– Trzeci – mruknęła Milczucha; śniada, smolistowłosa, przypominała Cygankę. – Nie lubi go.
– Sprawa jest otwarta. – Wzruszyłem ramionami. – Jeszcze mogę odmówić.
– Pierwszemu?! – Piotr wytrzeszczył oczy. – Chyba żartujesz…
– Wcale nie – odparłem. – Nie zależy mi ani trochę, żeby być jakimś naczelnym grafikiem piśmidła ściennego. Przyjechałem do sanatorium na leczenie.
Ewka parsknęła śmiechem, opalonym nagim ramieniem objęła mnie wpół:
– Słyszeliście? Ale ubaw! Marcelowi nie zależy na funkcji, pójdzie do Pierwszego i odmówi, ha, ha, ha! Cudowny jesteś, staruszku!
Śmiejąc się, niby niechcący, oparła mi głowę na ramieniu. Przez moment miałem wrażenie, że to Joanna; ocknąłem się, wykonałem półobrót, a Ewka jakby pojęła: cofnęła głowę i zdjęła rękę z mego biodra.
Nadchodził Paweł. Podszedł prosto do mnie z wyciągniętą ręką:
– Gratuluję.
Uśmiech na jego wargach był sztuczny, spojrzenie miał martwe. Samymi wargami nie można się szczerze uśmiechać.
– Nie ma czego – powiedziałem. – Będziemy razem robić gazetkę.
Poruszył przecząco głową i pokazał mi kartkę papieru:
– Dostałem już grafik dyżurów. Znajdziesz sobie kogo innego do pomocy. Milczucha ma zdolności plastyczne, Rada chyba się zgodzi, żeby ci pomagała.
Wyjąłem z ręki kartkę i przedarłem na pół.
– Zgodzi się na ciebie – powiedziałem.
Szok: w oczach całej czwórki zobaczyłem przestrach. Piotr rozejrzał się szybko, jakby się chciał upewnić, że nikt nie widział tego, co zrobiłem. Podniósł z ziemi obie połówki i podał Pawłowi:
– Podkleisz, nie zauważą…
– Czy wyście powariowali? – spytałem gniewnie. – Bać się doktora, to bym jeszcze zrozumiał, ale ich? Waszych kolegów? Przecież sami wybraliście Radę. To oni powinni zabiegać o nasze względy, jeśli chcą być znowu wybrani!
– On jest kompletnie szalony – sapnął Piotr, znowu się rozglądając niespokojnie. – Musisz zrozumieć, Marcel, koniecznie musisz…
– Daj mu spokój – rzuciła Milczucha.
– Ona chce zostać pomocnicą naczelnego – powiedziała Ewka, śmiejąc się, i jej dłoń znowu spoczęła na moim biodrze. – Miałaby z głowy dyżury w stołówce przy obiadach. Nie tak, Milczucha?
– Nie.
– Łżesz, Cyganeczko. Wiem, że nie lubisz roznoszenia talerzy z zupą. Zawsze rozlewasz.
Milczucha nie odpowiedziała. Zostawiła nas i ruszyła nieśpiesznie na skraj polany po gałęzie. Była chudziutka, niemal przeźroczysta. Ewka wzięła mnie za rękę i pociągnęła w przeciwnym kierunku, ku topolowej alei, która stopniowo zwężała się, przechodząc w dziką gęstwinę krzewów z kluczącą między nimi ścieżką.
– Dokąd idziemy? – spytałem.
– Pokażę ci ruiny północnego skrzydła klasztoru. Tam najczęściej pojawia się Biały Lama.
Przystanęła, oddychając z trudem. Mnie też brakowało powietrza po szybkim marszu, oparłem się o topolowy pień. Czoło miałem wilgotne od potu.
– Chyba w to nie wierzysz – wysapałem, usiłując wyrównać oddech.
Gdzieś w górze kląskało ptactwo, pachniało nasłonecznioną wilgocią liści i butwiejącym igliwiem. Ewka miała na sobie obcisłe czarne sztruksy i różową bluzkę z głębokim wycięciem: ciemnobrunatna opalenizna kontrastowała z różowością jedwabiu, włosy, potargane trochę, łagodnie spływały na ramiona.
– Pocałujesz mnie?
Posępnie stwierdziłem, że mam na to ochotę; próbowałem wyobrazić sobie Joannę, skoncentrować się na myśleniu o niej, lecz nic z tego nie wychodziło.
– Chyba nie wierzysz w tego Lamę – wymamrotałem, odwracając wzrok.
Ewka zaśmiała się, pokazując równiutkie, lśniące zęby. Mogłaby reklamować pastę Colgate w zagranicznym tygodniku.
– Przekonasz się, kiedy sam zobaczysz – powiedziała. – To nie takie trudne. Wystarczy przyjść tutaj w księżycową noc, jeśli nie jesteś strachliwy.
– Myślę, że nie jestem.
– On nikomu nie robi krzywdy. Przypuszczam, że pilnuje wejścia do podziemi klasztornych, którego nikt dotąd nie odnalazł. Kucharz szuka już drugi rok. Mówią, że po to najął się do pracy w sanatorium.
Żmijowata ścieżka wyprowadziła nas ku rumowisku porośniętemu mchami: gigantyczne bloki kamienne, wykruszone resztki murów, schody prowadzące donikąd. Wspiąłem się na najwyższy stopień i zobaczyłem Dolinę – zdawało się, że słoneczne światło nie spływa z góry, lecz promieniuje z niej samej, bijąc ku niebu zielonozłotym strumieniem. Na dnie czaszy piętrzyły się trzy rozłożyste, potężne stare dęby, jak trójka skamieniałych olbrzymów. Odetchnąłem głęboko. Wyobraziłem sobie, że jestem ptakiem: uderzam skrzydłami i wzbijam się w powietrze, niesiony prądami szybuję łagodnie, krążąc nad Doliną Światła.
– Skąd przypuszczenie, że wejście do lochów jest tutaj? – zapytałem Ewkę.
– Tak twierdzi Kucharz. Podobno ma bardzo starą mapę Doliny, ale jej nie pokazywał.
Ewka weszła na schody i stanęła przy mnie. Byliśmy prawie tego samego wzrostu, barkiem czułem ciepło jej ramienia.
– Wspaniały krajobraz – powiedziałem, żeby coś powiedzieć, ponieważ znowu poczułem się nieswojo od tego ciepła, bliskości, ziołowego zapachu włosów.
– Boisz się mnie?
– Nikogo się nie boję – mruknąłem; odsunąłbym się od niej, ale nie było gdzie; może zresztą wcale bym tego nie zrobił.
– Drżysz. Przecież nie jest zimno. Na pewno chcesz mnie pocałować.
– Dlaczego mamy się całować? – spytałem sucho, bo gardło ścisnął mi nagły skurcz.
Ewka objęła mnie za szyję, przytuliła mocno i zajrzała mi w oczy.
– Teraz dobrze – wyszeptała – nie jesteśmy sami. Czuję cię całego, blisko, i nie boję się, tak jak ty, niczego się nie boję…
Położyła mi głowę na ramieniu. Zacząłem wolniutko głaskać puszyste, miękkie włosy, uświadamiając sobie równie powoli, lecz coraz wyraźniej, czego Ewka szuka w tym gwałtownym uścisku, przed czym choćby na chwilę pragnie uciec.
– Nie będziesz się więcej bać – powiedziałem cicho. – Nikt cię tutaj nie skrzywdzi, masz moje słowo.
Oderwała się ode mnie, prawie odepchnęła.
– Głupi jesteś – usłyszałem. – Przed czym chcesz mnie obronić?! Przed gorączką? Coraz częstszym przetaczaniem krwi? Inwazją leukocytów? Może przed wyrokiem zapisanym w księdze Jaela?!
I uciekła, zostawiwszy mnie na najwyższym stopniu schodów prowadzących donikąd.
Leżałem na otomanie w gabinecie zabiegowym, a z odwróconej butelki na stojaku cienką plastikową rurką spływała do mojej żyły krew rzadkiej grupy AB ze znakiem ujemnym. Podobno ta grupa powszechna jest wśród ludów śródziemnomorskich, ale nie tutaj. Skąd się wywodzą Jungowie? I ojciec, i ja cery mamy śniade, włosy i oczy ciemne, gwałtowny temperament, który trzeba kontrolować: ojciec opanował tę sztukę do perfekcji, ja jeszcze nie. W przeddzień wyjazdu do sanatorium wyznałem mu, że mimo woli słuchałem jego rozmowy z matką i że w szkole już mówią o specjalnej kontroli u niego, zdumiewających odkryciach, surowych konsekwencjach. Śmiał się; powiedział, że ludzie przepadają za sensacjami, a ten kto kieruje tysiącami ludzi, musi być narażony na obmowę, czasem nienawiść. To wszystko.
– Jak się czujemy? – doktor Jael przysiadł na taborecie i zmierzył mi tętno, spoglądając na wielki staroświecki zegarek z kutą bransoletą ze srebra. – Wracasz do zdrowia, Marcelu.
Wczoraj miałem krwotok. Nie jest to chyba sygnałem powrotu do zdrowia. Po transfuzji czekają mnie trzy dni leżenia w łóżku, ilość tabletek również się podwoiła.
– Dziękuję – odparłem. – Chyba niedługo odeśle mnie pan do domu.
Doktor Jael roześmiał się, pogłaskał mnie po włosach:
– Wczoraj powiedziałem to Alfredowi i omal się nie rozbeczał. Wcale nie z radości. Wielu naszych kuracjuszy za nic nie chce opuścić Doliny Światła. Staramy się iść im na rękę, gdy to możliwe, ale miejsc jest mało, na skierowanie czeka się miesiącami. Miałeś szczęście, że zostałeś przyjęty natychmiast.
– Ojciec to załatwił… – mruknąłem.
– Oczywiście – pogodnie zgodził się doktor Jael. – Trafiłeś do nas tak szybko w drodze wyjątku, mamy dług wdzięczności wobec twojego ojca. Ofiarował sanatorium najnowszy model aparatury rentgenowskiej.
– Dlaczego pan mi to mówi?
– Zapytałeś.
– Na moje miejsce czekał ktoś od miesięcy. Pewnie bardziej niż ja potrzebuje kuracji.
Doktor Jael znowu pogłaskał mnie po włosach, wygładził zmiętą poduszkę:
– To szlachetne, Marcelu. Cieszę się, że tak myślisz. Świat wymaga wielu korekt. Tu, w Dolinie Światła, próbujemy eksperymentować, pozostawiając wam samym decyzje niemal we wszystkich sprawach. Ćwiczcie!
– O wszystkim decyduje Rada Trzech – powiedziałem.
Roześmiał się tubalnie, hałaśliwie:
– Przecież pochodzi z wyboru! I nieprawda. Najwyższą władzą jest Walne Zebranie Kuracjuszy, jego postanowieniom Rada musi się podporządkować. Nie wiedziałeś?
Podniósł się z taboretu, nie czekając na moją odpowiedź. Jego toporna kwadratowa twarz wyrażała rozbawienie. Do gabinetu zajrzała Siostra Przełożona i głosem bezosobowym zakomunikowała doktorowi, że jest proszony do Sali 13. Zabrała ze sobą sterylizator ze strzykawkami, maskę tlenową i parawan.
W nocy obudził mnie krzyk: musiał dolecieć z Sali 13, sąsiadującej z separatką, w której mnie umieszczono po transfuzji. Był nieludzki, na granicy ultradźwięku, wwiercił się w mózg jak śruba. Trwał nie dłużej niż sekundę. Potem usłyszałem kroki, szepty, szmer otwieranych drzwi i piskliwe skrzypienie rolek wytaczanego łóżka.
Wstałem. Przez szparę w drzwiach wyjrzałem na korytarz. Nieruchomy kształt na łóżku przykryty był prześcieradłem.
Kucharz w białym kołpaku wszedł bezszelestnie do separatki i postawił przede mną filiżankę bulionu na tacy. Był niski i drobny, o ciemnej twarzy pokrytej kanałami zmarszczek, z rzadką siwą bródką i bardzo nieśmiałym uśmiechem:
– Chyba cię nie obudziłem, Marcelu? Masz pozdrowienia od Piotra, dyżuruje dziś w kuchni, razem z Milczuchą. Milczucha też cię pozdrawia.
– Niech pan chwilkę posiedzi ze mną – poprosiłem.
Zawahał się, ale usiadł, właściwie przysiadł na krawędzi krzesła.
– Nie wolno mi – powiedział. – Doktor Jael mógłby się gniewać.
– O tej porze nie przyjdzie, robi poranny obchód – zapewniłem Kucharza. – Dzisiejszej nocy ktoś umarł.
– W sanatorium nikt nie umiera, Marcelu. Przywidziało ci się albo przyśniło.
– Doktor Jael każe tak mówić?
– Skosztuj bulionu. Przyrządziłem go na specjalny sposób, zaraz powrócą ci siły.
Upiłem posłusznie łyk gorącego płynu: smakował jak rosół z kurczęcia, doprawiony aromatycznymi ziołami, aż zakręciło mi się w głowie. Choć był gorący, wcale mnie nie parzył i wypiłem go duszkiem, do dna. Zdumiewające – poczułem nagły przypływ sił, jakby ktoś gwałtownie naładował wyczerpaną baterię.
Usiadłem na łóżku, zaskoczony, nie dowierzając:
– Co to było?…
Kucharz zmieszał się, skubnął białą bródkę.
– Napar tybetański – odparł szeptem, jakby się bał, że ktoś nas podsłucha. – Nasz sekret, Marcelu, nikt nie może wiedzieć. Pili go starcy w trzynastowiecznych buddyjskich klasztorach, podobno przywracał im młodość. Miał również wpływ na korzystną reinkarnację, jeśli towarzyszyły temu odpowiednie modły i umartwienia. – Uśmiechnął się do mnie: – Nikt nie chce się odrodzić jako karaluch, powiedzmy, albo ropucha…
Nie zrozumiałem. Nigdy nie słyszałem o reinkarnacji. Kucharz, wciąż uśmiechając się nieśmiało i zerkając na drzwi, wyłożył mi podstawy buddyzmu: gdy człowiek umiera, jego duch przenosi się do nowo narodzonej istoty. Nie musi to być człowiek, ale lepiej, żeby był. Czasami pamięta się poprzednie wcielenia lub są znaki, po których można poznać, kto w kogo się wcielił i na tej zasadzie wybiera się w Tybecie dalajlamę, przywódcę buddyjskiego. Odnajduje się go wśród niemowląt narodzonych w chwili, gdy zmarł.
– To właśnie znaczy nieśmiertelność – dokończył. – Tutaj, na ziemi.
– Ale pod warunkiem że zachowuje się pamięć.
– Niekiedy tylko przeczucie – powiedział Kucharz. – Mglisty cień jakiegoś wspomnienia, wrażenie, że coś już kiedyś było. Nie zdarzyło ci się nigdy?
– Owszem – przyznałem po pauzie. – Zdawało mi się parę razy, że poznaję miejsca, których nie mogłem znać. Albo że jakaś sytuacja się powtarza.
– To dość powszechne. Ludzie nie tłumaczą tego jako dowodu na istnienie reinkarnacji. Wolą wierzyć w złudzenia.
– Dawno pan tu jest?
Kucharz uśmiechnął się dziwnie. Miał oczy jak szparki i wystające kości policzkowe, opinająca je skóra pokryta była jakby nalotem opalenizny.
– Chyba tak – odparł. – Ale niedługo już odejdę, mój czas się zbliża.
Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby mu to powiedzieć. Może nagła myśl:
– Pan tu szuka skarbów Białego Lamy. Skrzyń z kosztownościami, które ukrył w podziemiach klasztoru.
Kucharz roześmiał się, mrugnął do mnie.
– Brawo, Marcel – odparł. – Nic się przed tobą nie ukryje. Zawsze byłem biedny, więc teraz chcę zostać bogaty i sam mieć kucharza. Kawior, serdelki z chrzanem, sportowy mercedes, pałac z antykami. Ho, ho! Niech tylko znajdę te kosztowności! Masz u mnie odrzutową awionetkę i bezpłatną kartę wstępu do wszystkich cyrków świata.
Ja też parsknąłem śmiechem, ale zaraz spoważniałem:
– Wszyscy wiedzą, że szuka pan wejścia do podziemi.
Kucharz wstał, poprawił kołpak. Wziął ode mnie tacę z filiżanką po naparze tybetańskim.
– Pan wierzy w reinkarnację? – zapytałem, kiedy już był w drzwiach.
Przystanął. Znowu mrugnął do mnie:
– Skup się. Może przypomnisz sobie, kim byłeś w poprzednim wcieleniu. Wtedy porozmawiamy.
Wyszedł. Zamknąłem oczy i spróbowałem skoncentrować się, ale Kucharzowa rada nie przyniosła efektu. Widziałem Joannę. Trochę mgliście. Uświadomiłem sobie, że jest już wtorek i nie mam od niej listu. Coś tu nie grało: dałbym głowę, że odpisała najpóźniej nazajutrz.
Gdy do separatki zajrzała Siostra Przełożona, aby mi zmierzyć temperaturę i uraczyć porcją kolorowych tabletek, zapytałem, czy była już poczta. Odparła, że tak, i dodała:
– Nie przejmuj się. Czasem listy idą długo. Trzydzieści sześć i pięć, doskonale.
– Mógłbym już wstać? Czuję się całkiem zdrowy.
– Jutro.
W drzwiach minęła się z Trzecim; chciała mu coś powiedzieć, i domyśliłem się co: wizyty na oddziale zabiegowym były niedozwolone. Nie powiedziała jednak, odeszła w milczeniu, zaciskając usta. Trzeci usiadł na moim łóżku, poczęstował listkiem miętowej gumy do żucia i zapytał:
– Jak żyjesz, naczelny? Pierwszy dopytuje się o gazetkę ścienną.
– Jutro wstaję – odparłem.
– Za trzy dni musi być gazetka. Dostaniesz do pomocy Ewkę, ona ma pismo kaligraficzne, została przez nas zatwierdzona.
– Wolałbym Milczuchę – powiedziałem. – Widziałem jej album z rysunkami. Dobra jest.
Trzeci zainteresował się, aż mu oczy błysnęły:
– Karykatury, co?
– Uhm – potwierdziłem.
– Czyje?
– Różne.
– A przed Radą się wyparła. Powiedziała, że nie ma żadnego albumu. Szukaliśmy… Musiała dobrze schować.
– Jej sprawa – mruknąłem.
– Oczywiście – szybko zgodził się Trzeci, częstując mnie znowu gumą do żucia. – Chciałbym zobaczyć ten album, zupełnie prywatnie, rozumiesz. Zorganizuj to.
– Zwróć się do niej.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Oczy Trzeciego były zimne, badawcze. Potem uśmiechnął się, klepnął mnie po ramieniu:
– W porządku, Marcel. Równy facet z ciebie.
– Dostanę Milczuchę do pomocy?
Pochylił się nade mną.
– Gdyby to zależało ode mnie… – wyszeptał. – Decyzja Pierwszego. Nie zmieni, taki już jest. O innym powiedziano by, że uparty jak osioł, ale w jego przypadku… rozumiesz. Mocny człowiek nie uchyla własnych postanowień.
– Szkoda. Nie potrzebuję Ewki do pomocy.
Trzeci zamyślił się, objął dłonią podbródek. Przez chwilę w milczeniu żuł gumę, wydmuchał z niej balon, wciągnął do ust z klaśnięciem.
– Może coś jeszcze da się zrobić – powiedział. – Czy w albumie Milczuchy widziałeś karykaturę Pierwszego?
– A bo co? – spytałem.
– Kiedyś może się przydać – odparł tajemniczo. – Pożycz setkę na tydzień, idziemy dziś z Drugim do miasta. Warto mu postawić lody z owocami…
Zrobił minę, której nie zrozumiałem. Wyjąłem portfelik spod poduszki i dałem mu banknot.
więcej..