Doll story - ebook
Doll story - ebook
Mroczna, psychologiczna powieść o samotności i tajemnicach rodzinnych.
Wolfgang Rajchert mieszka z apodyktyczną matką i wycofanym ojcem. Jest nastolatkiem inteligentnym i wrażliwym, ale niestety okaleczonym społecznie – przez problemy zdrowotne nie może wychodzić na zewnątrz. Nie uczęszcza do szkoły, więc brak mu kolegów. Gdy dowiaduje się o projekcie społecznym, w ramach którego dzieci w trudnej sytuacji materialnej można zatrudnić w charakterze przyjaciół, dostrzega w nim nadzieję na poprawienie swojej sytuacji. Nakłania rodziców do zatrudnienia takiej Maskotki i w ten sposób w domu Rajchertów pojawia się Mariusz.
Choć na początku wszystko wydaje się idealne, szybko okazuje się, że zaproszenie Mariusza do domu Rajchertów niesie za sobą nieprzewidziane konsekwencje. Tak jak Wolf był spragniony towarzystwa, tak Mariuszowi marzyła się rodzina. Wygląda na to, że oba marzenia mają bardzo wysoką cenę. Czy któreś z nich się spełni?
Michał Paweł Urbaniak po raz kolejny serwuje swoim czytelnikom głęboko psychologiczną powieść i pokarm dla literackiej duszy. Z charakterystyczną sobie wrażliwością ubiera świat w słowa i obrazy, które na długo pozostają z czytelnikiem.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-373-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Przecież jesteśmy takie same – powiedziała – . To przypadek, że ja nie jestem tobą, a ty nie jesteś mną!
– Przypadek, panienko?
– Tak – odparła Sara, patrząc na nią marząco”.
– Frances Hodgson-Burnett
_Mała księżniczka_ (tłum. Wacława Komarnicka)
„Obudzona, wzdrygnęła się i gniewnym gestem odtrąciła od siebie natrętnego pieska. On gniew jej wziął za wesołe żarty. Zbyt długo snadź był kochanym, aby móc łatwo w odtrącenie uwierzyć”.
– Eliza Orzeszkowa
_Dobra pani_ROZDZIAŁ 1
Mama nie chciała kupić mu przyjaciela.
Zlitowałaby się – przecież nie miał ani jednego! – ale wolała się z nim drażnić jak z głodnym psem, któremu pokazuje się kość nieprzeznaczoną dla niego. Zamykała temat i popadała w pokazowe zamyślenie, aby dać mu cień nadziei.
– To nie będzie twój brat – zastrzegła.
Wolf Rajchert aż za dobrze znał ten niby spokojny, ale kategoryczny ton.
– Okej – odparł.
Żadnych braci. Nauczył się jej nie sprzeciwiać, dostosowywać się. Wyrastał z tej uległości, szkoda, że dotąd nikt tego nie zauważył. Tym razem był gotów pójść na każde ustępstwo, byle dostać brata, przyjaciela, Maskotkę, zwał jak zwał.
– Jeśli w ogóle go wezmę, ale raczej nie.
Nikt tak jak ona nie potrafił sprawiać radości, po czym jej zabijać. Czerpała z tego przyjemność – tych zaś miała w życiu mało, o czym ani jemu, ani tacie nie dawała zapomnieć. Święta Antonina Męczennica, patronka przypadków beznadziejnych.
W takich chwilach bardziej niż zazwyczaj przypominała mu generała. Nie była to tylko kwestia wyglądu – krótko ściętych ciemnych włosów czy zawsze czarnego ubioru (preferowała dobrze skrojone spodnie i marynarki, w sukience chyba ostatni raz pojawiła się na własnym ślubie). W jej rysach, pogłębionych zmarszczkami, było coś twardego, nawet gdy udawała, że się uśmiecha. Ilekroć suchym tonem, podkreślającym niekwestionowalność faktów, opowiadała mu o wojnach – od starożytności aż po dwudziesty pierwszy wiek – stawiał ją w wyobraźni tuż obok przywódców bitew, które rozstrzygały o losach świata.
Teraz sama rozstrzygała o losach ich prywatnego świata. Żegnaj, bracie nie bracie. Żegnaj, ktosiu, bo Wolf nawet go nie poznał. Jeszcze pięć minut temu nie było tematu. Podwieczorek, gadka szmatka, ciocia Wika krążyła dookoła, aż w końcu wypaliła z tymi Maskotkami, „absolutnie wywrotową akcją charytatywną”. Na początku przyjęli z niedowierzaniem i rozbawieniem pomysł z zatrudnianiem na stałe młodych ludzi – właściwie dzieci – do towarzystwa, lecz to nie były żarty. Pięć minut to dość, aby Wolf się nastawił.
Chciał Maskotkę jak niczego dotąd na świecie. Kogoś, kto by go tak naprawdę lubił.
Ciocia rozejrzała się dookoła, jakby nigdy wcześniej u nich nie była.
– Sporo tu przestrzeni – rzuciła pozornie bez związku.
Dom był duży, jednopiętrowy, o przestronnych, jasnych pokojach. Mógł wystarczyć za cały świat. Dla Wolfa musiał być całym światem.
Mama go wybrała i urządziła jak większość spraw w ich życiu. Objeżdżała sklepy meblowe tak długo, dopóki nie znalazła tego, co najbardziej jej odpowiadało – najwłaściwszych łóżek, karniszy, mydelniczek, dużego stołu do jadalni (nieużywanego na co dzień, przeznaczonego głównie dla gości zaproszonych na ekskluzywne kolacje). Wolf tego nie pamiętał, miał parę lat, gdy się tu wprowadzili. Mama opowiadała mu o tych dniach ze zdumiewającą pogodą. Wtedy kąśliwe uwagi wymierzone w tatę (który o nic by nie zadbał, pozwoliłby im cisnąć się w małym mieszkaniu, byle jemu było wygodnie, taki już jest, nieudacznik, do niczego nie dojdzie, ona osiągnęła wszystko sama i tak dalej) nagle stawały się całkiem nieszkodliwe.
Mały Wolf lubił powtarzać mamie, że kocha ten dom i nie musi nigdzie wychodzić. Wówczas się uśmiechała.
Teraz go nienawidził. Gdyby ktoś z nim tu był, nienawidziłby go mniej.
Nienawidził też salonu, w którym siedzieli – mama, ciocia Wika i on.
Wyobrażał sobie salon jako miejsce stworzone do angielskiego five o’clocku: granica ze ścian, wygodne fotele, kominek, wazon, w nim świeże kwiaty. Salon rodziców, a raczej salon generał Rajchert był na wskroś nowoczesny: otwarty, wyposażony w skórzane kanapy i telewizor plazmowy – cyfrowa ramka wyświetlająca zdjęcia i oświetlenie sterowane na pilota (kolejny techniczny zachwyt taty). Wazon był mały, wypełniony drobnymi kamyczkami, zimnymi w dotyku.
Teraz były też kawa, herbata i ciastka kupione w pobliskiej piekarni.
I był Wolf, kolejna ozdoba, ktoś prawie dorosły. Schodził na dół, gdy rodziców w weekendy odwiedzali goście. Miał posiedzieć z nimi kwadrans, być uprzejmym, uśmiechać się, a potem wycofać bez protestu. Zawsze to coś innego niż domowa cisza albo kłótnie rodziców. Coś innego niż jego pokój, nauka, gra na fortepianie. Inny rodzaj nudy.
Gdyby miał brata niebrata, tę Maskotkę, płatnego przyjaciela, wcale by się nie nudził, choćby podczas wizyty cioci Wiki. Najwyżej nudziłby się z kimś. Później mogliby się z tego nabijać.
W kryminale Agathy Christie w herbacie byłaby trucizna – na przykład morfina. Wsypałby ją do liptona mamy.
Cieszył się na odwiedziny cioci, ale gdyby miał wybór, wolałby wizytę jej córki, swojej ukochanej Beaty. Łączyło je rodzinne podobieństwo – miały zbliżone rysy twarzy, wielkie piwne oczy, które podkreślały mocnym makijażem, i jasne, puszyste włosy, u cioci aktualnie udziwnione przez balejaż. Ciocia była gruba i nosiła mało twarzowe okulary. Wzdrygał się na myśl, że Beata za kilkadziesiąt lat może tak wyglądać. Na pewno się nie zaniedba. I nie wprosi się do nikogo na podwieczorek, aby kusić propozycją nie do przyjęcia.
Nie mógł mieć brata. Przyjaciela. Nikogo.
„Brat Wolfa”. Nie, to nie pasowało. Podobnie jak „wynajem ludzi”, „żywa maskotka”, „przyjaciel za pieniądze”, „ktoś do towarzystwa”.
Chciał mieć Maskotkę. Powiedziałby jej o wszystkim. O chorobie, której nie pamiętał. O śledzionie, której już nie miał. O koszmarnych szkolnych latach, o których nie umiał zapomnieć, a za którymi o dziwo czasem tęsknił, o ile da się tęsknić za czymś, czego się nie przeżyło. O znienawidzonej grze na fortepianie. O kłótniach rodziców (nie, o tym raczej nie). O Beacie. O płaczu z bezsilności.
Powiedziałby też o tym, że nigdy nie miał przyjaciela. I że wreszcie, wreszcie ma.
Ale nie powie, bo nie będzie komu.
Lepiej było nie wiedzieć, że istnieją Maskotki. Wszyscy dookoła je dostaną, tylko nie on! Po co ciocia przyszła tu z kolejną akcją charytatywną? Nawiedzony renifer Świętego Mikołaja. Dostarczycielka prezentów, których nikt nie chce.
Poza nim.
– Nie można się spieszyć z taką decyzją – przyznała ciocia. – Te dobre też trzeba przemyśleć.
Uśmiechnęła się do Wolfa, przeczuwając, że ma go po swojej stronie. Nie wierzył w te śmiechy, zamierzała coś ugrać, już wiedzieli co. „Maskotki to trafna nazwa, prawda? Przywołuje ciepłe uczucia i chęć objęcia opieką potrzebujących”. Wolf się zgodził. Chciał mieć przyjaciela, choćby wynajętego.
Rodzice zazwyczaj spełniali jego życzenia. Kiedyś kupili mu na urodziny maszynę do robienia waty cukrowej. Był mały, patrzył z rozdziawionymi ustami, jak patyczek oblepia kokon gigantycznej słodkiej pajęczyny. Tak wyglądało szczęście absolutne kilkulatka. Chciałby wejść cały do takiej waty, opatulić się nią i zjadać od środka. Mama i tata uśmiechali się do niego. Tamtego dnia się nie pokłócili, a on łudził się, że już nigdy tego nie zrobią.
Chciał Maskotkę. Za to, że był chory. Za to, że prawie nie mógł opuszczać domu. Za to, że dobrze się uczył. Za awantury. Zasłużył sobie na nią.
– Beata mówiła, że niemiecki idzie ci coraz lepiej – zwróciła się do niego ciocia. – Dla mnie zawsze był za trudny. Te językowe tasiemce, rodzajniki… Wolałam już rosyjski z cyrylicą. Cieszę się, że przynajmniej moje dzieci opanowały niemiecki. Beata twierdzi, że Wolfgang to najlepszy z jej uczniów.
Ten oszukany komplement sprawił mu przyjemność – a raczej sama myśl, że mógł paść z ust Beaty.
– W szkołach w ogóle się nie uczą – ciągnęła. – Ściągi piszą, czytają streszczenia, dostaną trójkę czy czwórkę, zapominają i nic z tego nie wynika. Rozumiem, że można sobie lekceważyć plastykę czy religię, ale żeby języki?
– Z tych ludzi nic nie będzie na ich własne życzenie – prychnęła mama. – Nauczyciele też są różni, nie zawsze tacy jak twoja Beatka. No i jak można kogoś nauczyć czegokolwiek, skoro w klasie jest po dwadzieścia pięć, trzydzieści osób? Łatwo się wypalić w takiej pracy, a to się odbija na uczniach. I mój jedyny syn miałby płacić własną przyszłością za cudze frustracje? Dobrze, że w porę rzuciłam tę robotę!
Przez lata uczyła historii w dwóch szkołach. Oprócz żywiołowej niechęci zostało jej po tym sporo materiałów, które trzymała w wypchanych segregatorach w pomieszczeniu gospodarczym. Gdyby nie segregatory, łatwo byłoby te papiery pomylić ze znajdującą się obok makulaturą. Niekiedy przynosiła któryś z nich na ich lekcje, a Wolf miał wrażenie, że obcuje ze starodrukami z archiwum, a nie z byle kserówkami.
Były tematy, od których się zapalała, a ciocia Wika nieprzypadkowo poruszyła jeden z nich. Mama włączyła starą śpiewkę o tym, ile się nasłuchała, gdy walczyła o to, aby jej jedyne dziecko uczyło się w domu. Nie bała się ludzi, jeśli była do czegoś przekonana, nie zamierzała oglądać się na innych. Ciocia pochwaliła ją za odwagę społeczną i przypomniała o Maskotkach.
– Ktoś musi dać im szansę, prawda? To uczciwy kompromis, nie tyle adopcja, ile praca.
– I z takim uczciwym kompromisem te twoje Maskotki to kontrowersyjny projekt.
– Tam, gdzie chodzi o dobro dzieci, nie można się zastanawiać nad kontrowersjami – zaoponowała ciocia, a mama przyznała jej rację, acz z taką miną, jakby myślała dokładnie na odwrót.
Wolf wykorzystał tę szansę.
– No właśnie. Moglibyśmy kogoś sobie wybrać. Mamusiu, proszę!
Mamusiu? Proszę? Miał piętnaście lat! Że też musiał się aż tak poniżać!
– „Wybrać” to nieładne słowo, Wolficzku. – Ciocia się skrzywiła. – To nie akwizycja, nie chodzimy po domach i nie sprzedajemy ludzi, podajemy tylko podstawowe parametry.
Koniec komitywy. Wolf nie znosił swojego imienia, a już na pewno nie w wersji spieszczonej do niemożliwości. Nie znosił też cioci Wiki.
– Wolfgang, idź do siebie – poleciła mama. – Masz naukę. Powtórz geografię i wojnę secesyjną.
Zazwyczaj odsyłała go do podręczników od razu z konkretną ofertą.
– Jest sobota – próbował się bronić.
Alfred Chrobry. Bitwa pod Bzdurą. Były cztery wojny punickie. Albo ze czterdzieści.
– Nie ma złych dni na naukę. Człowiek renesansu tylko szukałby okazji do pogłębiania wiedzy. Wyjdź, chcę porozmawiać z ciocią – dodała ostrzej, przypominając sobie o kolejnym rozczarowaniu.
Wierzyła, że jej jedyny syn zawojuje świat nie tylko swoją historią, ale także swoją wiedzą, a potem swoją muzyką. Gdy rzucił grę na fortepianie, mógł się pożegnać z „człowiekiem renesansu”. Choć odpowiednio wystrojony, wciąż był tylko tą osobą, którą wyprasza się z towarzystwa po kwadransie.
***
Stał przy balustradzie schodów niczym na teatralnym balkonie. Nie musiał widzieć mamy i cioci, ważne, że całkiem nieźle je słyszał. Gdyby przeszły do kuchni, a on zszedł o parę stopni, również dobiegłoby go każde słowo. Miejsce było idealne, żeby się czegoś dyskretnie dowiedzieć – od lat je wykorzystywał.
Mama musiała za niego przeprosić. Nie znosiła przepraszać. Ciocia zbagatelizowała sprawę i zaczęła go wychwalać, co nie pasowało do sytuacji.
– Jest bardzo dojrzały jak na swój wiek. Taki ułożony, kulturalny. Nie głupoty mu w głowie. Moje dzieci w tym wieku sprawiały tylko problemy. On jest zupełnie inny. Niektóre przejścia kształtują charakter, choćby nie zachowały się w pamięci.
– Staramy się o nich nie pamiętać – westchnęła mama.
Umiała wzbudzać w nim poczucie winy – najlepiej udawało jej się, gdy robiła to nieświadomie, tak jak teraz. Czy przed chwilą na serio chciał jej wlać do herbaty morfiny? Mimo że była apodyktyczna, kochał ją. Nie zamieniłby jej na inną matkę.
– Spodobały mu się Maskotki – podsunęła ciocia. – To niezłe rozwiązanie, przecież on prawie nie wychodzi z domu.
– Nie wypuszcza się chorowitych dzieci, a Wolfgang wszelkie zarazki przyciągnąłby do siebie jak magnes opiłki. Jeszcze brakuje, żeby mi chorował!
– Na twoim miejscu sama postępowałabym podobnie, ale on ma tylko ciebie i Włodka. Musi mu brakować rówieśników.
Racja. Brakowało.
Niekiedy wchodził na czat. Patrzył, jak przesuwają się kolejne wypowiedzi na stronie głównej. Bał się cokolwiek napisać. Wyłączał. Przypominał sobie, jak „koledzy” ze szkoły dawali mu popalić. Mama powtarzała, że on nikogo nie potrzebuje. Że dzieci w tym wieku są głupie, a on dojrzały. Że będzie wielkim muzykiem. Z takim ojcem, ze swoją ambicją, z inteligencją. Nie ma innej drogi. Po co miałby się rozpraszać? Ludzie są zawistni, źle życzą, dzieci też.
Ale Maskotka chyba musiałaby go lubić?
***
Jako dziecko – podobno ładne – Wolf podsłuchiwał tak samo, tyle że wtedy kładł się za balustradą i obejmował tralki spoconymi dłońmi. Z ładnego dziecka wyrósł nieszczególny nastolatek, ot, statystyczny reprezentant gatunku – zbyt chudy, z pryszczami i kłaczkami niedogolonego zarostu (zawsze kilka kolonii włosków umykało przed ostrzem żyletki). Gdyby miał stworzyć własną charakterystykę, wymieniłby zestaw cech: ciemne włosy, piwne oczy, nos, który byłby lepszym nosem, gdyby ująć mu kilka milimetrów długości, i te usta – zbyt szerokie i mięsiste, tak jakby ktoś przykleił mu do twarzy zmutowaną gąsienicę. Nadrabiał inteligencją – czym się czasem pocieszał przed lustrem – lecz to właśnie twarz była jego wizytówką. Zwracał uwagę ubiorem: koszule zamiast koszulek, marynarki zamiast bluz z kapturem, płócienne spodnie zamiast dżinsów, ale to był wymysł mamy, nie jego.
Ciocia Ewa Kocikowa, która przychodziła go strzyc co parę miesięcy, mówiła mu, że jest przystojnym młodym mężczyzną. On w zamian komplementował ją podobieństwem do Moniki Richardson. Śmiała się, dodawała, że jest jego „ciocią Moniką”. Gdy zajmowała się jego włosami, nakładała na nie pachnącą odżywkę i pryskała lakierem – czuł się wtedy przystojny. Ciocia pewnikiem powtarzała te słowa w różnych wariantach każdemu klientowi Eve Beauty.
Na dole wciąż toczyła się rozmowa.
– Długo się staraliśmy, zanim się pojawił – powiedziała mama. – Kiedy pogodziłam się z tym, że nie będziemy mieć dzieci, zaszłam w ciążę. Chcieliśmy więcej, nie udało się.
Gdyby rodzice mieli jeszcze jedno dziecko, jakieś wydanie drugie poprawione syna, Wolf byłby zazdrosny.
– Teraz mogłoby się udać, co z tego, że nie byłoby to wasze biologiczne dziecko? Zresztą nie musicie go traktować jak członka rodziny. Maskotki będą wdzięczne za dach nad głową, nie potrzebują przywilejów. Zrobilibyście coś dobrego.
– Robimy dużo dobrego i bez przygarniania sierot. Wpłacamy datki na walkę z rakiem, na hospicja dziecięce, przygotowujemy paczki na święta dla bezdomnych, ba, za twoją sprawą zatrudniam do sprzątania Ukrainkę!
– Jesteś zadowolona z Zinaidy, jak my wszyscy.
Przechwałki mamy nie mogły zrobić wrażenia na cioci – i tak by ją przebiła w temacie pomocy innym. Angażowała się w najrozmaitsze akcje charytatywne. Rodzice często dawali się namówić na datki czy udział w różnych aukcjach i nabywali niepotrzebne przedmioty. Te bibeloty kurzyły się u nich albo zabierała je Zinaida. Zdarzały się bajeranckie gadżety, wtedy zgarniał je tata. To były jego zabawki – odpowiedniki autek na baterie i gadających po angielsku piesków z wmontowanymi w trociny mikrosystemami.
– Zależy mi na tych dzieciach, a dobra nigdy za wiele, Tosiu. Ludzie mają różne pobudki, nie oceniamy ich. Starsze małżeństwo wzięło do siebie czternastoletnią dziewczynę. Kiedy umrą, dostanie ich dom, polisy. Są bezdzietni, a teraz czują, że mają córkę.
– Nie mają córki. To dziewczyna z domu dziecka.
– Nie oceniamy ich – powtórzyła ciocia. – Poza tym te dzieci nie zawsze są z domu dziecka, czasem mają rodziców, różnie się im układało. Porozmawiaj z Włodkiem. Stać was na pensję dla takiego chłopca lub dziewczynki.
Dziewczyna, niesiostra? Mogłaby być taka ładna jak Beata, u której i tak nie miał szans. Spędzaliby dużo czasu razem, poznaliby się, zakochali w sobie. Nawet w kryminałach, które przecież nie mają nic wspólnego z romansidłami, w finale tworzą się pary. Ta opcja z dziewczyną była dużo lepsza.
Generał Rajchert od razu pozbawiła go złudzeń.
– Nie, dziewczynki nie, jeżeli w ogóle na kogokolwiek się zdecyduję. Nie zamierzam kusić losu. Powiększyłabym rodzinę bardziej, niżbym sobie życzyła.
– Myślisz o wszystkim, Tosiu! Dziewczynkę chcę zaproponować Szafarskim. Są wstępnie zainteresowani.
– Szafarscy? Proszę… Zaskoczyłaś mnie. Sama nie wiem. Niby mamy wolny pokój po mojej teściowej, hm… – Grzebała w wazoniku z kamieniami, jakby chciała znaleźć wśród nich odpowiedź.
Wolf znał ten szmer.
Phi, skoro nie może mieć dziewczyny, to na co mu pseudobrat?
Chociaż już lepszy taki podrabiany brat niż nikt.
I tak go nie wezmą.
– Zawsze lubiłam _Anię z Zielonego Wzgórza_. – W głosie mamy nieoczekiwanie usłyszał ciepły ton.
Ciocia zgodziła się, że to piękna książka. Ciekawe, czy w ogóle ją czytała.ROZDZIAŁ 2
Miał swój pokój – mały świat w małym świecie. Kilka lat temu rodzice go wyremontowali. Wykładzinę z motywem miasta wymienili na wełniany dywan. Zerwali tapetę z Disneyowskim _Kubusiem Puchatkiem_ i pomalowali ściany na jasnozielono – ten kolor miał odprężać wzrok. Wstawili większe łóżko, solidne biurko i regały robione na wymiar. Powiesili mapy, tablicę Mendelejewa, plansze pomocnicze z różnych przedmiotów. Dobór był przypadkowy – obok siebie znalazły się angielskie czasowniki nieregularne, elementy budowy komórek, przekrój przez epoki literackie, poczet królów polskich i przedstawienie anatomii ludzkiego ciała.
– Oto pokój współczesnego człowieka renesansu – oznajmiła mama.
Do tych tablic i „człowieka renesansu” nie pasował telewizor – żadna tam plazma, ot, nieporęczny już sprzęt, który dawniej stał w salonie. Łatwiej go było wstawić do pokoju Wolfa – razem z DVD – niż wyrzucić. Wolf obiecał, że będzie na nim oglądał wiadomości i dokumenty przyrodnicze. Przegrały z teleturniejami, serialami kryminalnymi i programami typu talent show. Na początku starał się, aby mama go nie przyłapała. Wypomniała mu parę razy marnowanie czasu, choć bez przekonania, skoro sama oglądała telewizję.
Wolf przy okazji remontu doczekał się małej garderoby przylegającej do pokoju, a ściślej – głębokiej wnęki z wbudowanym oświetleniem. Mama stwierdziła, że powinien już teraz dbać o swój wizerunek – jest zbyt dojrzały na kolorowe koszulki z bohaterami z bajek. Awanturował się ku oburzeniu mamy – on, taki grzeczny, taki kulturalny chłopak. Gdy sprawa okazała się przegrana, zostawił sobie na pamiątkę jedną koszulkę – czerwoną, z ptaszkiem Tweetym kozłującym piłkę do koszykówki.
Na wieszakach pojawiły się markowe marynarki i koszule z drogich materiałów, a w szufladzie muchy i krawaty oraz para spinek do mankietów. Tylko tata uważał, że to nie są rzeczy dla niego i tak się nie ubiera dzieci na co dzień. Mama w zamian wyzwała go od kanalii, darmozjadów, wyrodnych ojców i sukinsynów. Usłyszała w odpowiedzi, że jest idiotką, kretynką z kijem w dupsku, wielką kierowniczką zasraną. Wolf zatykał uszy. Nienawidził swoich nowych ciuchów, skoro rodzice się przez nie kłócili. Skończyli, gdy wyszarpał jedną marynarkę z garderoby i podeptał. Obrazili się na niego i na siebie. Później tata dokupił mu dwie pary dżinsów, dres, kilka koszulek i bluz, ale Wolf, kierując się lojalnością wobec mamy, rzadko je zakładał.
Przywykł do tych ubrań i związanej z ich noszeniem niewygody, bo co miał zrobić? Czuł się doroślej w koszulach i marynarkach. W końcu oddał swoją koszulkę, tę ocaloną z garderobianego pogromu. Mama nie znosiła marnotrawstwa. Składowała makulaturę, zużyte baterie i przeterminowane leki, trochę na złość tacie, który podśmiewał się z niej, że to chorobliwe zbieractwo, poza tym datom ważności i tak nie należy wierzyć, a makulatura pewnego dnia zajmie się ogniem. Mama w zamian zarzucała mu brak świadomości ekologicznej, lenistwo i głupotę. Poza tym zbierała nie tylko makulaturę, bo to głównie materiały szkolne, jakby w swojej ślepocie nie zauważył.
Jego koszulkę podarła i przeznaczyła na szmaty do kurzu. Widywał je w spracowanych dłoniach Zinaidy – skrawek wyblakłej czerwieni, kawałek piłki do koszykówki, głowę uśmiechniętego Tweety’ego pozbawioną reszty ciała.
***
Pamiątką po jego dzieciństwie – artefaktem łączącym jego dawny i obecny świat – było wielkie pudło oklejone postaciami z uniwersum Kaczogrodu. Mieściły się w nim zabawki. Wolf musiał je sprzątać, zanim kładł się spać. Mama nie tolerowała bałaganu. Pudło stało pod ścianą, nadal pełne rozmaitych zabawek, ale już zlekceważone. W charakterze strażników siedziały na nim trzy maskotki: wysłużony miś Wincenty (kiedyś biały, na emeryturze szarawy), bezimienny zając i Prosiaczek z _Kubusia Puchatka_. Mama prosiła, żeby oddał całą zawartość pudła biednym dzieciom. Była gotowa zaplanować wywózkę do domu dziecka, przychodni pediatrycznej czy przedszkola.
– Jesteś w zasadzie dorosły, przecież nie będziesz się już tym bawił.
Wymigiwał się sentymentem. Mieszkańcy pudła byli w większości prezentami od rodziców. Gdy był mały, mama kupowała mu niemal wszystko, czego zapragnął. Dostawał pluszaki, autka, sporo jajek niespodzianek czy gadżetów wypuszczanych na rynek równolegle z filmami dla dzieci. Wyprosił też trochę gier planszowych – nic wymyślnego czy szczególnie wymagającego. Jako chłopiec najbardziej lubił chińczyka, którego mama nienawidziła.
– To nie rozwija – oświadczyła podczas ich ostatniej w życiu rozgrywki, gdy spodziewana szóstka uparcie nie chciała wypaść, więc niebieskie pionki wybrane przez mamę nadal czekały na wejście na planszę. – Strata czasu, również mojego! Rzucanie kostką nie wymaga wysiłku intelektualnego. Nie po to kupiłam ci _Quiz historyczny_ i _Quiz geograficzny_, żebyś bawił się byle chińczykiem!
Na złość mamie próbował rozegrać chińczyka samodzielnie – rozstawił szesnaście pionków w rogach planszy, rzucał kostką, pionki ruszyły do domków, lecz żaden tam nie dotarł – samotne granie szybko mu się znudziło.
Nie brakowało też zabawek interaktywnych. Miał kilka zwierzątek tamagotchi i dwóch furbych. Mama uważała, że drugi furby mu niepotrzebny. Nie docierało do niej, że Wolf zamierzał je ustawiać naprzeciwko siebie, by ze sobą gadały. Od dawna żaden z nich się nie odezwał – stały się zwykłymi, choć mimo osłony poliestrowego futra zdumiewająco twardymi maskotkami.
Nie dało się ich przytulać.
***
Kiedy zszedł na dół, cioci Wiki już nie było. Mama zdążyła sprzątnąć naczynia. Salon wyglądał jak zawsze. Nikt nie mącił stałego obrazu.
Mamę znalazł w kuchni. Siedziała przy wyspie, gdzie zazwyczaj jedli, i pochylona nad kalendarzem pogryzała kromkę pieczywa chrupkiego z twarożkiem. Czekała na jego przyjście.
– Co za wymysły! Ta Wika nie ma wstydu, żeby tak nachodzić ludzi. A nuż zbawi świat swoimi cholernymi akcjami charytatywnymi! Jakbym nie miała dość kłopotów! Wynajęcie człowieka! Jak na tych okropnych chińskich targach singli. Maskotki! Idiotyzm!
– A mnie się podoba.
– Więc niech przestanie. – Przewróciła stronę w kalendarzu. – Nie masz nauki? A co z historią? Jakie były postanowienia unii lubelskiej?
Wymagała od niego gruntownej wiedzy z historii. Z pozostałych przedmiotów mógł mieć zaledwie dobre oceny, za to historię musiał znać najlepiej. Często zadawała mu takie pytania z zaskoczenia, zwykle podczas lekcji, choć nie tylko. Musiał być przygotowany. Złościła się, kiedy nie udało mu się płynnie odpowiedzieć. Przypominała, że przecież nie zapominał tabliczki mnożenia czy ortografii. Dlaczego historia miałaby być gorsza? Zwykle nieźle sobie radził z takimi niespodziankami. Teraz nie zamierzał odpowiadać.
– Moglibyśmy kogoś przygarnąć.
– Niby po co?
Unia lubelska to była świetna impreza. Wylecieli na Marsa i postanowili, że będą się bawić na całego. Bolesław Krzywodupny. Henryk VIII ściął Annę Kliwijską. Mieszko I
walczył pod Waterloo i zdobył cały świat.
– Bo nie mam przyjaciół. Nawet nie wolno mi wychodzić.
– Znów zaczynasz? To robi się już nudne.
– Moje życie jest nudne!
Rozejrzał się po kuchni. Wszystko go drażniło: wypolerowany zlew, blaty, rozległa wyspa, przy której jedli, lodówka, stojak z nożami, panele na ścianach, ścierki złożone w kosteczkę. To był wygodny, ładny dom. Mały Wolf w lepszych dniach wyobrażał sobie, że jest księciem zamkniętym w wieży, i podobało mu się to. Dziś był zwykłym chłopakiem w oblężonym niby-zamku.
– Wolfgang, może cię to zdziwi, ale życie generalnie jest nudne, a dni podobne do siebie. Naturalnie czasem dostaje się szansę od losu na coś lepszego. Twój ojciec dostał i ją zaprzepaścił. Skończony nieudacznik! I ma do każdego pretensje, tylko nie do siebie!
Akurat to ona miała zwykle najwięcej pretensji, choćby do nieobecnego teraz taty. Wolf i dawniej robił za konfesjonał, gdy miała go za sojusznika. Całą amunicję – a składowała jej sporo – ładowała w tatę. Potem kolejnym wrogiem generał Rajchert stał się ukochany syn.
Mama zawsze twierdziła, że historia się powtarza, jakby ludzie niczego się nie nauczyli. Nie było to szczególnie odkrywcze stwierdzenie, acz prawdziwe. Podczas lekcji z upodobaniem wskazywała punkty wspólne w poszczególnych stuleciach, sieć nieoczywistych powiązań, powtórki w dziejach. Wierzyła, że kto pojmie ten porządek świata, zyska mądrość.
Mogła powtórzyć tę maksymę o historii, gdy i on zawiódł, porzucając, podobnie jak wcześniej tata, grę na fortepianie. Tylko że wtedy musiałaby się przyznać, że sama nie odrobiła lekcji, niczego się nie nauczyła.
– Chcę Maskotkę – brnął dalej.
– I ja chciałam wiele rzeczy, a ich nie dostałam. W przeciwieństwie do ciebie.
Nawet przy kuchennej wyspie z nadgryzioną kromką pieczywa chrupkiego przypominała niewzruszoną dyrektorkę szkoły upajającą się swoją władzą.
– Niech to będzie dla ciebie lekcja, Wolfgang – wpadła w swój nieznośny belferski ton. – Nie zawsze dostaniesz to, czego sobie życzysz.
– Oddam pudło z zabawkami. Za Maskotkę.
– Proszę, proszę! – Roześmiała się. – Poważna sprawa, skoro w grę wchodzi twoje święte pudło! Co za oferta! Tobie się rzeczywiście nudzi. Masz za dużo czasu. Co powiesz na powrót do grania?
Teraz ona próbowała go przekupić? Nie, obiecał sobie, że już nigdy nie dotknie klawiszy fortepianu, który wciąż straszył w gabinecie muzycznym. Przeklęta skrzynia przypominająca nowoczesną trumnę.
– Przegrałem się.
Powtarzał te dwa słowa techniką zdartej płyty, ilekroć generał Rajchert próbowała go „nawrócić”. Trzymał się ich. Niestety zdążyły stracić siłę rażenia.
Mama wstała, zatrzaskując z impetem kalendarz. Sztuczny uśmiech spełzł z jej twarzy.
– „Przegrałeś się”, biedaku! Miałeś najlepsze warunki z możliwych, własny dom, nauczyciela, motywację! Szkoda, że nie mogłeś się w zamian wykazać ambicją, cierpliwością, pilnością! Gdyby kazano ci czytać te twoje cholerne kryminały, tobyś się tak szybko nie zniechęcił! Wyrzucę ci je co do jednego! I ty masz czelność jeszcze o coś prosić?!
Oczywiście nie dostanie Maskotki, bo kilka miesięcy temu pierwszy raz w życiu naprawdę się zbuntował. Musiał ponieść karę. Generał Rajchert będzie go karać do końca życia.
– Nienawidzę grać! Dotrze to do ciebie?! – wybuchnął. – Żałuję, że nie porąbałem tego pudła siekierą! Zastanawiałaś się, dlaczego w ogóle nie słucham muzyki?! Bo nią rzygam!
– Nie stać cię na elementarną kulturę? Nie nauczyłam cię takiego języka!
– Takiego języka?! A ty jak niby mówisz? Tatę wyzywasz od sukinsynów, skurwielów, a on ciebie od kurew, szmat i…
Zastygła na moment, ogłuszona.
– Nie wtrącaj się w sprawy dorosłych!
– Więc wydzierajcie się ciszej!
Nie odpowiedziała. Stała oparta o wyspę. Miała zamknięte oczy. Wolf niemal widział, jak złość z niej spływa, pozostawiając tylko zmęczenie. W takich momentach przypominał sobie, że kocha mamę. I że jest mu jej żal. Przecież ją zawiódł.
Po chwili z powrotem była generałem, a on znów się wściekł.
– Nie będę z tobą rozmawiała. Tobie się poprzewracało w głowie, bo masz za dobrze! Weź się do nauki, nie zamierzam się wstydzić za twoje oceny! Kto dowodził w bitwie pod Kircholmem? Nie wiesz? To się naucz, zamiast myśleć o Maskotkach!
– Chodkiewicz! – wypluł przez zaciśnięte zęby.
W oczach mamy zobaczył coś na kształt uznania. Miał je gdzieś. Patrzył, jak kładzie talerz w zlewie i rusza do wyjścia. Wyjąłby go i rozbił w drobny mak. Rozwaliłby tu każdy przedmiot! Nienawidził tej kuchni! I gabinetu muzycznego! I salonu! I pokoju gościnnego, w którym kiedyś chciał zamieszkać!
Nienawidził tego domu.
Nie zrobił nic. Był cholernie grzecznym chłopcem. Wrócił do swojego pokoju. Trzasnął drzwiami.
Ten sam pokój. Te same meble, kolor ścian, tablice pełne nieustępliwych faktów. Całe jego życie, przeszłe, przyszłe, obecne. Nienawidził go!
Podszedł do kaczogrodzkiego pudła. Zrobi bałagan. Żadnych podręczników, żadnej wiedzy, była sobota. Zamierzał się bawić jak mały chłopiec. Skoro nie miał z kim rozmawiać, pogada do misiów. Gdy generał Rajchert tu wejdzie, dostanie zawału serca. Takie marnotrawstwo czasu! Mógłby uczyć się nowych słówek, powtarzać daty albo recytować tablicę Mendelejewa od tyłu! On, dawny człowiek renesansu!
Spróbował przesunąć pudło. Było ciężkie, stawiało opór, jakby wcale nie chciało opuszczać swego miejsca. Zaraz zabrakło mu sił. Nie był głupi, zdawał sobie sprawę, że jest za duży na zabawki. Sam miałby poczucie straty czasu.
Mimo że stały się bezużyteczne, nie chciał się ich pozbywać. Towarzyszyły mu przez całe życie. Na nich się uczył, jak łatwiej być samemu. Od dawna nie zdejmował wieka, a one być może na niego czekały: misie, pieski, króliki, dinozaur o smutnych oczach, uśmiechnięty diabełek, kret, inne maskotki, których nie pamiętał. Teraz w pluszowe plecy i otwarte oczy musiały im się wpijać autka, żołnierzyki, plastikowi bohaterowie filmów animowanych dołączani do zestawów Happy Meal. Ponadto były tam jajka tamagotchi, sprężyna i kostki Rubika, do których nigdy nie starczyło mu cierpliwości. Trafiła się również Barbie w balowej sukni, nagła, dziwna zachcianka (do dziś nie potrafił się rozstać nawet z lalką!), no i dwa furby, które wypatroszone z baterii, zasnęły snem wiecznym. Do tego tłumu dołączyły także ręcznie malowane figurki z jajek niespodzianek i figurki Lego, niczym Guliwery uwięzione w krainie olbrzymów. Co więcej by tam znalazł? Bezużyteczne klocki, nietworzące tras tory, piloty już bez przeznaczenia, piłeczki z kauczuku, pojedyncze puzzle albo pionki wygnane ze świata gry. Zdumiewająco wielobarwny masowy grób.
Nie, żadnych ekshumacji. Wieko pozostanie zamknięte.
Gdyby jakimś cudem dostał Maskotkę, mógłby je otworzyć, pokazać jego zawartość. Opowiedzieć, jak dzięki tym zabawkom leczył samotność. Placebo. „Teraz już nie będę samotny, bo tu jesteś”, powiedziałby.
Chyba że przyjdzie mu jednak oddać całe pudło z dziesiątkami jego mieszkańców za zaledwie jedną Maskotkę.
Może przynajmniej Wincentego mógłby sobie zostawić…
***
Stał na swoim stanowisku przy balustradzie schodów, wypłoszony z pokoju podniesionym głosem mamy. Zwykle podsłuchiwał, a najczęściej to, czego wcale nie chciałby usłyszeć. Jak dotąd rodzice rozmawiali z coraz większym zniecierpliwieniem. Oby na tym się skończyło! Zbliżali się do granicy wybuchu. Wolf powinien się już przyzwyczaić. Strach też był zawsze ten sam – sprawiał, że w ustach robiło się sucho, kazał zapomnieć o tym, że istnieje coś innego poza epicentrum awantury, wymuszał czujność.
A przecież nie było czego się bać. Rodzice nie posuwali się do rękoczynów, tylko się wyzywali – od epitetów jeszcze nikt nie umarł. Ale Wolf i tak wolałby ich nie słyszeć.
Teraz kłócili się o Maskotki.
I o Wolfa.
– …ty byś przygarnął kogoś takiego bez namysłu! Nie chodzi o jeden z tych twoich żałosnych gadżecików, ale
o twojego syna!
– Wiem, o kogo chodzi! Zawsze ci mówiłem, że powinien wyjść do ludzi! Już wtedy, gdy wpadłaś na ten swój debilny pomysł z nauczaniem domowym! Chciałaś z niego zrobić kosmitę! Jak on miał nabyć kompetencji społecznych, poznać rówieśników…
– Żeby go pozarażali byle katarem?! Żeby zaraz wrócił do łóżka na kilka tygodni?! Tego dla niego chcesz?! Wiecznego chorowania! Co z ciebie za ojciec, sukinsynu?! Powinnam do sądu wystąpić, żeby ci ograniczyli prawa rodzicielskie! Gdy on walczył o życie, ty upijałeś się w jakiejś spelunie! To ja wystawałam po szpitalach, wykłócałam się z lekarzami! Ty nigdy o niego nie dbałeś!
– A jak ty niby o niego zadbałaś, kretynko, kiedy już bohatersko uratowałaś mu życie?! Zamykając go? A teraz się dziwisz, że tęskni za kolegami? Że nie chce oglądać tylko swojej wiecznie wkurwionej mamuśki?
– Ciebie akurat by chciał oglądać, nieudaczniku, darmozjadzie cholerny, pasożycie! Nawet go nie wyuczyłeś gry na fortepianie! Taki z ciebie zdolny nauczyciel, jak i muzyk! Nie nauczyłeś go, nic mu nie dałeś, kurwa, z ciebie jest żaden ojciec, więc byś mu teraz dał Maskotkę! Tysiąc Maskotek! Sumienie cię gryzie w dupę!
– Tak, gryzie mnie sumienie, bo mój syn jest tu zamknięty jak w więzieniu!
Wolf zacisnął dłonie na tralkach. Nie lubił taty, możliwe, że mama go nauczyła tej niechęci. Nigdy nie byli blisko, nie czuł się rozumiany – aż do teraz.
– W więzieniu? Dom nazywasz więzieniem, skurwysynie? Ja go kupiłam, gdyby nie moje pieniądze, moja firma, wylądowałbyś pod mostem! Z czego byśmy żyli?! Z twoich niesprzedających się fortepianów?
Wolf zbiegł na dół.
Rodzice byli w salonie. Tata siedział na kanapie, a mama stała nad nim, częściowo zasłaniając ekran telewizora. Gdyby ktoś ich teraz widział! Ona nie była już generał Rajchert, lecz histeryczką. A tata? Ot, chudy, nieforemny, prawie łysy facet (gdzieniegdzie zachowały się tylko ciemne strąki włosów), rozwalony przed telewizorem. Nie miał w sobie nic z wirtuoza światowych scen. Podczas awantur stawali się karykaturami samych siebie – a może właśnie te sytuacje odzierały ich z masek.
Hałas na schodach wytrącił ich z rytmu kłótni. Wpatrywali się w niego, jakby nagle zapomnieli kwestii. Zatrzymał się przed kanapą.
– Chcę Maskotkę! Tato, proszę! Ja już nie mogę!
Zabrzmiał jak dziecko.
– Idź na górę, synu – westchnął tata.
– Wolfgang, wracaj do siebie! – warknęła mama. – Nikt cię tu nie zapraszał! Rozmawiamy!
Nagle byli zgodni – jak często, gdy przerywał ich kłótnie.
– Rozmawiacie?! To ma być rozmowa?! Twoje „kurwa, kurwa, kurwa”?! – Niemal zachrypł.
– Coś ci się nie podoba?! O ciebie się kłócimy, o twoje Maskotki! Proszę bardzo, niech ci ukochany tatuś kupi, niech ją opłaca, niech przynajmniej Maskotkę utrzyma z tej swojej budy z niepotrzebnymi fortepianami! Niech chociaż to będzie na jego głowie! Ja złotówki nie dołożę, rozumiesz?! Ani złotówki z moich ciężko zarobionych pieniędzy! Zapomnij! Za twój język też! Jeszcze nie jesteś dorosły, żeby tak mówić!
– Tak sądzisz?! Kurwa, kurwa, kurwa!
Ruszył na górę. Mama próbowała przekrzyczeć jego kolejne „kurwy”. Nie zdołała.
***
Już się nie awanturowali. Panowała cisza. Wolf mógł odłożyć poduszkę, którą zatykał uszy. Próbował czytać jeden z dobrze sobie znanych kryminałów Agathy Christie, dopóki nie zorientował się, że widzi litery i słowa, zdania, lecz nie ich sens.
Leżał nielegalnie w pokoju gościnnym. Pomiął pościel. Podskoczył kilka razy, jakby to czyniło rzekomą szkodę dużo większą. Dziś mógłby zerwać baldachim. I rozbić porcelanowe zwierzątka co do jednego.
To było jedyne pomieszczenie, w którym mama nie zaprowadziła wojskowego porządku – dała tacie wolną rękę. Pokój sprawiał wrażenie urządzanego w pośpiechu. Na dywan składał się patchworkowy kolaż z najróżniejszych materiałów. Z sufitu zwieszał się żyrandol, który wyglądał tak, jakby ulepiono go z kryształków soli. Centralne miejsce zajmowało wielkie łoże z baldachimem. W kącie rezydował kamienny lew, dostojny, mimo iż posturą przypominał raczej lwa karła. Nieznośnie konwencjonalne meble w kolorze rozwodnionego cappuccino – stolik, wąski regał, wysoka komoda, jednodrzwiowa szafa przywodząca na myśl trumnę – niepasujące nijak do reszty, również zdawały się częścią oryginalnego zamysłu.
Na ścianach wisiały portrety autorstwa Jeremy’ego Bulstrode’a (dla Wolfa: wujka Janusza Bulińskiego), przyjaciela taty. To były raczej fotografie obramowane tłem stworzonym farbami olejnymi. Wolf często przyglądał się tym twarzom. Wmawiał sobie, że i jego kiedyś wujek namaluje, niech tylko mama z tatą go poproszą.
Wolf nie lubił jedynie zwierzątek z białej porcelany ustawionych pod ścianą na niewielkim gerydonie. Tata dostał je od swojej znajomej z młodości. Mówił o tym: „zoo bez klatek”. Na stoliku rezydowali: małpa, wielbłąd, pingwin, struś (według taty – symbol muzyków), tygrys, lew, kangur, hipopotam, flaming, delfin i antylopa. W tym towarzystwie był i słoń, dopóki Zinaida nie stłukła go podczas sprzątania. Tata żałował tej straty, a Wolf wcale, choć wolałby, żeby to delfin się stłukł. Zwierzęta sprowadzone do kształtów nie prezentowały się przyjaźnie. Pyski miały ledwo zarysowane, brakowało im oczu. Delfin był najgorszy – sprawiał wrażenie martwego. Zupełnie jakby ktoś zapomniał sprzątnąć zwłoki.
Wolf już jako mały chłopiec próbował przekonać rodziców do zamiany pokojów – gościnny był nieco większy niż jego własny. Nic nie ugrał. Nie wolno mu było choćby wchodzić do niego, a co dopiero w nim zamieszkać. W przypływie dziecięcej rozpaczy przywłaszczył sobie klucz, który tkwił po drugiej stronie drzwi. Zgubił go w ferworze zabawy. Nie przejmował się – dzięki temu pokój był odtąd zawsze otwarty.
Spał tam tylko w urodziny, taki sobie wymyślił dodatek do prezentów. Teraz był już za duży na takie zakazy. Przychodził tu z nudów albo żeby się uspokoić. Łudzić się, że umknął.
Tym razem nie działało. Najwyraźniej wyrastał i z tego pokoju.
W czasach gdy grał na fortepianie i podobno miał przed sobą świetną przyszłość, znów spróbował wynegocjować przeprowadzkę, ale tata się nie zgodził.
Porcelanowe zwierzątka były ważniejsze od rodzonego syna.
Porozbijałby te szkaradztwa.
Otworzyły się drzwi. Poderwał się, jakby musiał się bać, a to był przecież także jego dom. Mógł sobie przychodzić do tego pokoju, jeśli tylko miał ochotę. Ostatecznie cały jego cholerny świat to było kilka pokoi, garderoba, dwie łazienki, kuchnia i pomieszczenie gospodarcze.
– Wolfgang? – Do środka weszła mama. – Szukałam cię. Po co tu wchodzisz? Masz swój pokój. – Odsunęła baldachim i przysiadła na brzegu łóżka. – Pomiąłeś całą pościel. Czytałeś?
Powinna dodać coś o wyższości podręczników nad byle rozrywką, na szczęście sobie darowała. Pozbawiona złości, wyglądała na zbyt zmęczoną. Nieoczekiwanie przytuliła go i zaczęła obcałowywać jego policzki, powtarzała, że go kocha. Trzymała mocno, nie chciała go oddać ani jemu samemu, ani niczemu innemu. Opędzał się od niej, zażenowany, choć i wzruszony. Wiedział, co za tym stoi.
Chorował na białaczkę, mimo że był zbyt mały, aby pamiętać ten okres. Podobno praktycznie nie wychodził ze szpitala. Mama również nie. Powtarzała mu, że siedziała przy jego łóżku, wykłócała się z lekarzami, mówiła do niego. Zapewniał ją, że „coś” pamięta, powtarzał jej słowa i wspomnienia jak własne. Wówczas była zadowolona. Tamtą bitwę o niego udało jej się wygrać. Ten sukces osiągnęła.
Mógłby wykorzystać jej słabość i wyprosić teraz Maskotkę. Nie. Nie zdobyłby się na takie świństwo.
– Naprawdę jesteś tu aż taki nieszczęśliwy? Pomimo moich starań? Tego, co dla ciebie zrobiłam? – Zaczęła się zmieniać w generała. – Po co ci towarzystwo?
Wzruszył ramionami. Nie zamierzał dać się omotać poczuciem winy.
– Twój ojciec idiota nie ma racji. Po co byłaby ci szkoła? Skarlała instytucja! Nie po to ją rzuciłam, żeby później wysłać do niej swoje jedyne dziecko! Co on tam wie!
Przez chwilę siedzieli w ciszy.
– Pomyślę nad tą Maskotką dla ciebie. Niedługo masz urodziny.
– Tak! – Przytulił się do niej. – Chcę Maskotkę na urodziny. Dziękuję! Dziękuję!
– Jaki ty jesteś dziecinny! Prawie dorosły chłopak! Nie nastawiaj się – zastrzegła. – Nadal nie zdecydowałam. Są lepsze prezenty, bardziej przydatne.
Znieruchomiał. Zrobił z siebie durnia. Generał Rajchert musiała być górą. A niech spada! Nie chciał od niej prezentów!
Tylko że za bardzo zależało mu na Maskotce.