- W empik go
Dom bez klucza - ebook
Dom bez klucza - ebook
„Dom bez klucza” to pierwsza powieść E.D. Biggersa z cyklu o Charliem Chanie. Detektyw Chan musi rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa Dana Winterslipa, niepokornego bostończyka mieszkającego na Hawajach. Tuż po jego śmierci na jaw wychodzą mroczne tajemnice z jego przeszłości, które rzucają złe światło na ród Winterslipów, będących ostoją bostońskiego konserwatyzmu. W rozwiązaniu zagadki Chanowi pomaga John Quincy, „purytanin najczystszej wody”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-695-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1. Egzotyczne wybrzeże
Rozdział 2. Zbyteczny cylinder
Rozdział 3. W San Francisco
Rozdział 4. W drodze do Wysp Hawajskich
Rozdział 5. Krew Winterslipów
Rozdział 6. Morderstwo
Rozdział 7. Charlie Chan wstępuje na widownię
Rozdział 8. Dzień wielkiego parowca
Rozdział 9. Hotel Reef and Palm
Rozdział 10. Dziennik podarty w gniewie
Rozdział 11. Drzewo z klejnotów
Rozdział 12. Tom Brade, handlarz niewolników
Rozdział 13. Kufry w pokoju numer dziewiętnaście
Rozdział 14. Co niósł Kaohla?
Rozdział 15. Człowiek z Indii
Rozdział 16. Powrót kapitana Cope'a
Rozdział 17. Życie nocne w Honolulu
Rozdział 18. Depesza z lądu
Rozdział 19. Bądź zdrów, Pete
Rozdział 20. Opowiadanie Lau Ho
Rozdział 21. Mur się rozpada
Rozdział 22. Promienie światła
Rozdział 23. Światło księżyca na rozstaju drógRozdział 1
Egzotyczne wybrzeże
Minerva Winterslip była rodowitą bostonką z dobrej rodziny i przekroczyła już dawno romantyczny okres swego życia. Mimo to piękność porywała ją ciągle jeszcze, nawet na pół dzika piękność wyspy na południowym morzu. Kiedy tak kroczyła powoli po wybrzeżu, czuła, jak w gardle wzbierała jej ślina. Uczucia tego doznawała niekiedy w akademii śpiewaczej w Bostonie, gdy ulubiona jej orkiestra wznosiła się do nowej i nieznanej wyżyny muzycznego wyrazu.
Była to godzina dnia, o której lubiła najbardziej Waikiki, godzina tuż przed obiadem i nagłym tropikalnym zmierzchem. Cienie smukłej palmy kokosowej wydłużały się i pogłębiały, światło zachodzącego słońca błyszczało na Diamond Head i zanurzało w złocie łamiące się na rafie koralowej fale. Jak cętki na wodzie poruszała się grupka pływaków, którzy nie mogli się rozstać z kąpielą. Na odskoczni, najbliżej kabiny kąpielowej, stała wysmukła, brunatna dziewczyna, namyślając się przez chwilę. Co za figura! Minerva, która sama przekroczyła dawno pięćdziesiątkę, uczuła lekkie ukłucie zazdrości. Młodość, młodość podobna do strzały, prostej, pewnej i lekkiej. Jak strzała wyleciała jędrna postać w górę, a potem spadła. Doskonały skok, bezszelestny i harmonijny.
Minerva spojrzała w twarz mężczyzny kroczącego obok niej. Ale Amos Winterslip był na piękno nieczuły. Uczynił to jedną z wytwornych zasad swojego życia. Urodził się na wyspach i nie znał na lądzie stałym żadnego miasta prócz San Francisco. Mimo to nie można było zaprzeczyć, że wyobrażał nowoangielską umysłowość – nowoangielską umysłowość w białym płóciennym ubraniu.
– Lepiej zrobisz, jeśli pójdziesz do domu – zaproponowała Minerva. – Czeka na ciebie obiad. Dziękuję stokrotnie za towarzystwo.
– Odprowadzę cię jeszcze do parkanu – odparł. – Jeśli będziesz miała dość Dana i jego rozrywek, odwiedź nas. Sprawi nam to przyjemność, jeśli zobaczymy cię znowu u nas.
– To uprzejmie z twojej strony – odpowiedziała swoim krótkim, łobuzerskim tonem. – Ale muszę naprawdę pojechać do domu. Grace martwi się już o mnie. Naturalnie, że nie może tego zrozumieć. Muszę sama przyznać, że moje zachowanie jest skandaliczne. Przyjechałam do Honolulu na sześć tygodni, a włóczę się po wyspach już dziesięć miesięcy.
– Tak długo?
Skinęła głową.
– Nie mogę tego sama zrozumieć. Przysięgam codziennie uroczyście, że zacznę pakować kufry – jutro.
– Ale jutro nie następuje. Usidliły cię wyspy. Tak się czasem zdarza...
– Ludziom słabym. Tak chciałeś powiedzieć, co? – odparła Minerva. – Nie, nie byłam nigdy kobietą słabą. Zapytaj tylko ludzi z Beacon Street.
Uśmiechnął się.
– To już tkwi we krwi Winterslipów. Uważają się za purytanów, ale odczuwali od dawna pewną tęsknotę do niższych szerokości geograficznych.
– Wiem o tym – odparła Minerva, utkwiwszy wzrok w egzotycznym wybrzeżu. – Już niejednego zagnało to daleko od Salem. Ci, którzy pozostali, wierzyli, że wędrujący Winterslipowie zobaczą rzeczy, których nie powinni widzieć. Ale mimo to zazdrościli im. Tak, to jest cygańska krew. To skłoniło również twego ojca, że osiedlił się tutaj jako poławiacz wielorybów i dlatego też urodziłeś się tak daleko od ojczyzny. Bo właściwie powinieneś mieszkać w Milton lub Roxbury, nosić zieloną teczkę na akta i gonić każdego rana do biura w Bostonie.
– Myślałem o tym często – przyznał. – Kto wie, może byłbym wtedy zrobił coś ze swojego życia.
Dotarli tymczasem do parkanu z drutu kolczastego, niezwykłej przeszkody na tym przyjaznym wybrzeżu. Parkan ciągnął się aż do morza.
Minerva uśmiechnęła się.
– Otóż i jesteśmy na miejscu, w którym kończy się Amos, a zaczyna się Dan – rzekła. – Skorzystam ze sposobności i pobiegnę szybko wzdłuż parkanu.
– Znajdziesz już zapewne swoje walizy w twoim pokoju u Dana – zauważył Amos. – Nie zapomnij, co ci powiedziałem...
Urwał nagle. W ogrodzie z drugiej strony parkanu pojawił się mężczyzna w białym ubraniu i zbliżył się szybko do niej. Amos Winterslip stał przez chwilę sztywno wyprostowany, a w sennych zwykle jego oczach błyszczało gniewne światło.
– Bądź zdrowa! – zawołał i odwrócił się.
– Amosie! – krzyknęła surowo Minerva.
Szedł dalej, Minerva pobiegła za nim.
– Amosie, co za niedorzeczność! Jak dawno nie rozmawiałeś z Danem?
Zatrzymał się przed drzewem chlebowym.
– Trzydzieści jeden lat – odparł. – Dziesiątego sierpnia upłynęło trzydzieści jeden lat.
– To rzeczywiście dość długo. Teraz chodź i podaj mu rękę.
– Ja? Wykluczone! – oświadczył Amos. – Sądzę, że nie znasz Dana i jego sposobu życia, Minervo. Nieustannie zbezczeszcza nasze dobre obyczaje.
– Ależ Dan uchodzi za poważną osobistość – zaprzeczyła. – Jest wszędzie poważany...
– I bogaty – dodał gorzko Amos. – Tak. A ja jestem biedny. Tak się dzieje często na świecie. Ale jest jeszcze drugi świat i tam będzie musiał Dan wyrównać swój rachunek.
Chociaż Minerva była z natury bardzo odważna, wyraz nienawiści na jego chudej twarzy przeraził ją. Uznała bezpodstawność dalszych nalegań.
– Do widzenia, Amosie – rzekła. – Chciałam cię namówić, abyś wrócił na Wschód...
Nie zdradził żadnym znakiem, że usłyszał jej słowa, ale oddalił się spiesznie przez białą płaszczyznę piasku.
Kiedy Minerva się odwróciła, Dan Winterslip uśmiechnął się do niej z drugiej strony parkanu.
– Witaj! – zawołał. – Chodź na tę stronę drutu i raduj się znów życiem. Witam cię serdecznie!
Odczekała, aż przejdzie fala, i zbliżyła się szybko do niego. Chwycił obie jej ręce.
– Cieszę się z całego serca, że cię widzę – rzekł, a oczy jego potwierdzały te słowa. – Teraz jest nieco samotnie w starym domu. Potrzebuję koło siebie młodej twarzy, aby było wesoło.
Minerva skrzywiła nos.
– Chodziłam w Bostonie zbyt wiele zim w kaloszach, aby dać sobie zakręcić głowę gadaniem – przypomniała mu.
– Zapomnij o Bostonie. Tutaj na Wyspach Hawajskich wszyscy jesteśmy młodzi. Spójrz na mnie.
Patrzyła na niego ze zdziwieniem. Wiedziała, że liczył sześćdziesiąt trzy lata. Ale tylko gęsty siwy włos wijący się na skroniach zdradzał jego wiek. Twarz spalona na brąz w długich podróżach pod polinezyjskim słońcem nie ukazywała żadnej zmarszczki. Jako rosłego i muskularnego mężczyznę uważano by go na lądzie stałym za czterdziestoletniego.
– Mój kochany braciszek odprowadził cię aż do zakazanej linii – zauważył, gdy szli powoli przez ogród. – Zapewne przesyła mi swoje serdeczne pozdrowienia.
– Usiłowałam nakłonić go, aby przyszedł tutaj i podał ci rękę – rzekła Minerva.
Winterslip się zaśmiał.
– Nie powinnaś pozbawiać biednego Amosa jego nienawiści do mnie. Jest to obecnie jedyna wartość jego życia. Każdego wieczora staje pod swoim drzewem chlebowym, pali papierosy i patrzy w kierunku mojego domu. Wiesz, na co czeka? Czeka, aż Pan Bóg powali mnie piorunem za moje grzechy. O, on jest cierpliwy!
Minerva nie odpowiedziała. Wielki, nieregularny dom Dana, mieszczący szereg pokojów, narzucał się niemal swoim przepychem. Stała i syciła się na nowo słodką pięknością: pinie podobne do olbrzymich ciemnoczerwonych parawanów, wspaniały żółty żar, potężne święte drzewa figowe ze swoimi purpurowymi cieniami, ulubione jej drzewo, rozalia, stara jak świat i pokryta obfitym żółtym kwieciem. Ale najpiękniejsze były kwitnące wici powojów powlekających wszystko ceglastą wspaniałością. Minerva pomyślała, co by powiedzieli jej przyjaciele, którzy każdej wiosny wpadali w zachwyt nad ogrodami Bostonu, gdyby to zobaczyli.
Tak doszli do drzwi po jednej stronie domu, wiodących wprost do mieszkania. Minerva spojrzała na prawo i zobaczyła przez gęstwę liści lśnienie żelaznej bramy i jej wysokich skrzydeł. Przez bramę tę wiodła droga do Kalia Road. Dan otworzył jej drzwi i weszła. Jak wszystkie podobne mieszkania na wyspach pokój posiadał tylko trzy murowane ściany. Czwarta sporządzona była z wypukłej kraty. Udali się po lśniącej posadzce i weszli do położonego z drugiej strony obszernego hallu. Z krzesła w pobliżu przednich drzwi wstała pomaleńku jakaś hawajska kobieta nieokreślonego wieku. Była to poważna, tęga, pełna godności przedstawicielka tej wymierającej rasy.
– Tak, Kamaikui, jestem z powrotem – rzekła z uśmiechem Minerva.
– Witam panią – odparła kobieta. Była wprawdzie tylko służącą, ale mówiła z godnością gospodyni.
– Oddałem ci ten sam pokój, który zajmowałaś w czasie pierwszych odwiedzin – rzekł Dan Winterslip. – Twoje kufry są już na górze, jak również poczta, która przyszła dzisiaj okrętem. Zasiądziemy do obiadu, skoro się przebierzesz.
– Nie każę ci czekać długo – odparła Minerva i pobiegła po schodach na górę.
Dan Winterslip wrócił do pokoju. Usiadł w jednym z koszów i przyglądał się z zadowoleniem licznym dowodom swojego bogactwa. Wszedł jego zarządca domu, niosąc tacę z koktajlami.
– Dwa, Haku? – rzekł z uśmiechem Winterslip. – Ta pani pochodzi z Bostonu.
– Z-zapewne – zasyczał Haku i znikł znowu bezszelestnie.
W chwilę później wzeszła do pokoju Minerva. Trzymała w ręce list i śmiała się.
– Dan, to jest doprawdy komiczne – zawołała.
– Co się stało?
– Mówiłam ci, że w domu zaczynają się już niepokoić. Ponieważ nie mogę rozstać się z Wyspami Hawajskimi! Pomyśl sobie, teraz wysłali za mną nawet detektywa.
– Detektywa?
Winterslip wzniósł ze zdumienia krzaczaste swoje brwi.
– Tak, niemalże tak. Naturalnie, że nieoficjalnie. Grace pisze mi, że John Quincy otrzymał ze swego banku sześć tygodni urlopu i postanowił odbyć podróż tutaj. _To jest doskonała sposobność, abyś mogła wrócić z nim do domu, najdroższa_ – pisze Grace. Dobrze wykombinowane, co?
– John Quincy? To jest syn Grace?
Minerva skinęła głową.
– Nie spotkałeś się z nim jeszcze nigdy, Danie? No, wkrótce będziesz miał przyjemność. Nie uzyskasz z pewnością jego aprobaty.
– Dlaczego? – zapytał lekko podrażniony Winterslip.
– Ponieważ jest niezwykle osobliwy. Dobry chłopak, ale pedantyczny. Podróż będzie dla niego krzyżem pańskim. Skoro przekroczy granicę Albany, potępiać będzie wszystko.
– Och, nie rozumiem, jest przecież także Winterslipem.
– Słusznie. Ale brak mu tej cygańskiej krwi. Jest to purytanin najczystszej wody.
– Biedak! – Winterslip zbliżył się do tacy z różnobarwnymi napojami. – Zatrzyma się prawdopodobnie u Rogera w San Francisco. Napisz tam do niego i donieś mu, że w czasie swego pobytu w Honolulu może uważać ten dom za własny.
– To pięknie z twojej strony, Danie.
– Błahostka. Lubię młodych ludzi, nawet takich zakutych purytanów. Ponieważ będziesz wkrótce aresztowana i zawleczona z powrotem do cywilizacji, dobrze zrobisz, jeśli wypijesz jeden z tych koktajli.
– Chętnie – odpowiedziała Minerva. – I tak mam zamiar przyzwyczaić się do nich, co brat mój nazywa harwardowską gruboskórnością.
– Co rozumiesz przez to? – zapylał Winterslip.
– To, że jest mi obojętne, co gadają ludzie – rzekła Minerva, zmrużywszy oczy, i podniosła kieliszek z koktajlem.
Twarz Winterslipa promieniała.
– Jesteś wspaniałą kobietą, Minervo – rzekł, prowadząc ją przez hall.
– Skoro jestem w Rzymie, uważam za rzecz honoru nie zachowywać się jak bostonka. Obawiam się, że byłaby to dość ciernista droga do popularności.
– Słusznie.
– Zresztą będę wkrótce w Bostonie uganiać się po wystawach obrazów i odczytach, aż zamrę ze starości.
Ale teraz nie była jeszcze w Bostonie. Usiadła w jadalni przy lśniącym stole. Przed nią leżała starannie zamrożona w lodzie wspaniała papuga, złotożółta i zapraszająca. Gdzieś za zasłoną z liści szemrał niespokojny ocean. Jedzenie będzie znakomite, wiedziała o tym. Rostbef będzie może nieco suchy i żylasty, ale wynagrodzą to w zupełności owoce i sałaty.
– Spodziewasz się szybkiego powrotu Barbary? – zapytała po krótkiej przerwie.
– Tak, Barbara zdała egzamin. Może teraz odjechać lada dzień. To byłoby komiczne, gdyby ona i twój przepyszny siostrzeniec wsiedli przypadkowo na ten sam okręt.
– Dla Johna Quincy’ego byłoby to w każdym razie świetne – odparła Minerva. – Kiedy Barbara odwiedziła nas na Wschodzie, stwierdziliśmy wszyscy, że jest czarującą dziewczyną.
– I tak jest istotnie – potwierdził z dumą Winterslip. Córka była najdroższym jego skarbem. – Czułem się bez niej diabelnie samotny.
Minerva rzuciła mu szelmowskie spojrzenie.
– Tak, tak – rzekła – słyszałam, jak samotnie żyłeś.
Zaczerwienił się po uszy.
– To pewnie Amos ci naplótł!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.