- nowość
- promocja
- W empik go
Dom bólu - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Dom bólu - ebook
Gdy przemoc odbiera nadzieję, pragnienie wolności staje się jedynym ratunkiem
Lata 70. i 80. na mazowieckiej wsi – czas, gdy pomoc jest luksusem, a codzienność często stawia surowe i bezlitosne wyzwania. W takim świecie dorasta Zosia Korcz, dziewczyna naznaczona bólem, dla której dom rodzinny jest miejscem cierpienia, a nie bezpiecznym azylem. Tam, gdzie powinna znaleźć miłość i wsparcie, spotyka się wyłącznie z przemocą i chłodem ze strony apodyktycznej matki. Gdy wreszcie nadchodzi chwila, w której postanawia uciec, los zadaje jej kolejny cios.
Zamiast upragnionej wolności, Zosia trafia w ręce mężczyzny, który obiecuje bezpieczeństwo, a w rzeczywistości staje się kolejnym oprawcą. W świecie pełnym obojętności i bezsilności, dziewczyna stara się wyrwać z kręgu cierpienia, walcząc o siebie i przyszłość, którą chciałaby stworzyć dla swoich dzieci. Czy uda jej się odnaleźć siłę, by przerwać cykl przemocy i zbudować życie, o jakim zawsze marzyła?
Usłyszała ciężkie kroki matki, a potem jej gniewny krzyk: ‘Wiem, że tu jesteś, smarkulo! Wyłaź, bo ci tak złoję skórę, że popamiętasz!’ Zosia skulona pod oknem zamknęła oczy, modląc się, by ten koszmar wreszcie się skończył. Ale wiedziała, że czeka ją tylko kolejna fala bólu.
Lata 70. i 80. na mazowieckiej wsi – czas, gdy pomoc jest luksusem, a codzienność często stawia surowe i bezlitosne wyzwania. W takim świecie dorasta Zosia Korcz, dziewczyna naznaczona bólem, dla której dom rodzinny jest miejscem cierpienia, a nie bezpiecznym azylem. Tam, gdzie powinna znaleźć miłość i wsparcie, spotyka się wyłącznie z przemocą i chłodem ze strony apodyktycznej matki. Gdy wreszcie nadchodzi chwila, w której postanawia uciec, los zadaje jej kolejny cios.
Zamiast upragnionej wolności, Zosia trafia w ręce mężczyzny, który obiecuje bezpieczeństwo, a w rzeczywistości staje się kolejnym oprawcą. W świecie pełnym obojętności i bezsilności, dziewczyna stara się wyrwać z kręgu cierpienia, walcząc o siebie i przyszłość, którą chciałaby stworzyć dla swoich dzieci. Czy uda jej się odnaleźć siłę, by przerwać cykl przemocy i zbudować życie, o jakim zawsze marzyła?
Usłyszała ciężkie kroki matki, a potem jej gniewny krzyk: ‘Wiem, że tu jesteś, smarkulo! Wyłaź, bo ci tak złoję skórę, że popamiętasz!’ Zosia skulona pod oknem zamknęła oczy, modląc się, by ten koszmar wreszcie się skończył. Ale wiedziała, że czeka ją tylko kolejna fala bólu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-524-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20 grudnia 1980 roku,
szpital ginekologiczno-położniczy w Jaworach
Dźwięki docierały do niej jak przez mgłę. Niewyraźne, dobiegające do uszu niczym wwiercające się w głowę echo. Tonęła w nich, balansując na cienkiej linii jawy i błogiego snu. Pragnęła zasnąć. Raz na zawsze, uciec w wieczny sen.
– Ratujemy albo ją, albo dziecko! – Ostry ton przeciął ciszę, która raz za razem zabierała ją w swoje objęcia.
– Uratujcie dziecko, ja już nie chcę więcej cierpieć przy tym alkoholiku… – wyszeptała, znów zamykając zmęczone i ciężkie powieki.KILKA LAT WCZEŚNIEJ
Rozdział pierwszy
Zofia Korcz siedziała przestraszona pod stołem okrytym wielkim obrusem, czekając na nieuniknione. W powietrzu wisiała awantura. Nieprzyjemny aromat wbijał się w nozdrza, był nim zapach matki; zmęczonej, spracowanej, o silnej ręce wymierzającej bolesne ciosy.
Bała się. Mimo swoich czternastu lat czuła się maleńka i bezbronna. Bo jakże postawić się silniejszej matce? Komu miałaby powiedzieć o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami? Czy ktoś by jej uwierzył? W końcu Genowefa była przykładną gospodynią, która dbała o mieszkańców Maryjowa, a także zagorzałą katoliczką, uczestniczącą we wszystkich niedzielnych mszach świętych i innych nabożeństwach. Patrząc z boku – wspaniała matka, a w przykrych domowych realiach hetera, która nigdy nie potrafiła powiedzieć do niej: „Kocham cię, córeczko”.
Zofia nie znała słowa „kocham”. Nie wiedziała, czym jest rodzicielska miłość. Nie doświadczała jej. Za to bardzo dotkliwie odczuwała ból. Ból przenikający na wskroś, rozlewający się po całym ciele. Ból odbierający świadomość, gaszący w jej oczach światło, pozostawiający ogromną ciemność. Ale nie miłość… Nie myślała o tym, dlaczego musi cierpieć i przeżywać w ten sposób swoje nastoletnie życie. Ciągłe upokorzenia i rękoczyny ze strony rodzicielki stały się swego rodzaju normą, niezwykle przykrą, lecz nadal normą. Innego życia przecież nie zaznała.
Na jasełkach zgubiła sygnet i wszystko zaraz miało się wydać. Wielki, piękny sygnet z zielonym oczkiem, który jej matka Genowefa zakładała na wyjątkowe okazje. I chociaż nie pasował do tej silnej ręki, umieszczała go na palcu, gdy zbliżały się święta, wesela, chrzciny czy komunie. A przecież Zośka chciała być jak inne dziewczęta. Pragnęła tego, co miały koleżanki – delikatnych pierścionków i łańcuszków. Dlatego pewnego razu zabrała po kryjomu pierścień ze zdobionej, drewnianej szkatułki matki. Pech czy zrządzenie losu sprawiało, że sygnet spadł jej z palca na tych cholernych jasełkach i zginął gdzieś między kościelnymi ławkami, w szparach pomiędzy starymi deskami. Zgubił się bezpowrotnie, a zaraz wszystko miało wyjść na jaw. Drżała na samą myśl o tym, jaka kara ją spotka… W duchu modliła się o to, by nie była aż tak dotkliwa. Zawsze miała nadzieję, że tym razem matka ją jedynie pouczy, jednak „nadzieja matką głupich”, o czym przypominała sobie, gdy leżała skatowana na podłodze.
Usłyszała ciężkie i szybkie kroki. Genowefa gniewnie wparowała do skromnie urządzonej kuchni. Słyszała, jak zagląda za zasłonę i stojący pod oknem rozklekotany tapczan.
– Wiem, że tu jesteś, smarkulo! Wyłaź no po dobroci! Bo jak nie, to ci tak złoję dupę, że tydzień popamiętasz! – wrzasnęła donośnie.
Zofia skuliła się jeszcze bardziej, chowając głowę między kolana w nadziei, że matka jej nie znajdzie. Znów ta tląca się iskierka, niczym światełko w tunelu… A przecież doskonale znała te groźby i ich konsekwencje. Próbowała powstrzymać galopujący oddech. Oczami wyobraźni widziała twarz matki z malującym się na niej wyrazem wściekłości. Zawsze wtedy jej cienkie usta wykrzywiały się w nieprzyjemnym i złowrogim grymasie. Jakby zaciskała zęby i kumulowała całą złość, która swe ujście znajdywała dopiero, gdy okładała chude ciało córki.
Silna ręka złapała ją za długie włosy w odcieniu złoty blond i wyciągnęła ją siłą z pozornie bezpiecznej kryjówki.
– Nie! Mamo! Auć! Mamo, błagam! – Wierzgała, próbując utrzymać pion, jednak Genowefa była silniejsza. Chwyt był stanowczy, pięść zaciskała się u nasady głowy i szarpała grube, złociste pasma.
Wyciągnęła przerażoną Zofię spod stołu i cisnęła nią o podłogę. Stanęła nad nią, zaciskając pięści tak mocno, że pobielały jej kłykcie. Dziewczyna przełknęła głośno ślinę, patrząc swoimi wielkimi oczami na wściekłą matkę. Spostrzegła, że spracowane dłonie na moment się rozluźniły, a kostki zaczęły odzyskiwać swój kolor.
– Gdzie jest sygnet?! – huknęła i wymierzyła jej cios w policzek.
Ten zapiekł niemiłosiernie po zetknięciu z jej ciężką ręką.
– Nie wiem, o czym mówisz! – Próbowała nie okazywać strachu, jednak jej głos zadrżał, zniekształcając ostatnie słowo.
– Przestań kłamać, jędzo! Zabrałaś go! Pytam ostatni raz! GDZIE ON JEST?! – Ostatnie zdanie wycedziła wyraz po wyrazie, a z jej ust uleciały kropelki śliny i zrosiły twarz Zofii.
– Ja go tylko pożyczyłam, nie zabrałam go! Chciałam oddać, ale… Ale on się zgubił w kościele, wtedy na jasełkach! – mówiła szybko, słowa ulatywały niczym naboje wystrzelone z karabinu maszynowego. Kuliła się na podłodze, przymykając ze strachu oczy. Wiedziała, że prawda rozzłości matkę, jednak nie potrafiła kłamać, gdy widziała wściekłość matki.
– Ty durna dziewucho! Powinnam uciąć ci łapska, żebyś więcej po cudze nie sięgała! Ale w polu by nie było komu robić! A tfu, na psa urok! – Zwinnym ruchem złapała Zośkę pod pachę, boleśnie wbijając palce w ciało. Otworzyła zamaszyście drzwi i wyciągnęła ją na podwórze, zostawiła za plecami niewielki dom z czerwonej cegły.
– A-ale mamo… Ja nie chciałam! Do-dokąd mnie zabierasz? – dukała przez łzy, które toczyły się po policzkach.
– Tam, gdzie czeka cię kara! – cedziła Genowefa, tym razem znacznie ciszej, by nie dać sąsiadom okazji do plotkowania.
Zosia miała rozmyty i zamglony wzrok, jednak dostrzegła, dokąd zabiera ją matka. Niewielki, drewniany i z lekka rozpadający się letniak, który w upalne dni służył jako kuchnia, a zimą jako przechowalnia przetworów, majaczył na końcu podwórza. Już wiedziała, że będzie miejscem jej kary. Nie miała jednak pojęcia, jak bardzo dotkliwej.
Genowefa otworzyła drzwi i rzuciła córkę na klepisko niczym worek ziemniaków. Jęknęła, gdy jej ciało zetknęło się z podłożem, zdarła nieznacznie naskórek na odkrytych kolanach. Nim dźwignęła się na rękach, matka zdążyła złapać gruby, skórzany pas.
– To cię oduczy łapać za cudze rzeczy! – Zamachnęła się i z całej siły uderzyła Zosię, która próbowała unieść się na chudych kończynach. Kant pasa rozciął jej skórę. Z rany z wolna sączyła się jaskrawa krew.
Kolejne bolesne ciosy spadały na nią kaskadą bez uprzedzenia. Raz za razem okładała ją i prała na kwaśne jabłko tak, jakby trzepała dywan na zbliżające się święta. Odgłos bicia odbijał się od ścian letniaka i mieszał z lamentem i krzykiem córki. Genowefa nie zamierzała przestawać. Kara miała być tak dotkliwa, by Zośka zapamiętała raz na zawsze, że kradzież jest czymś, czego ona nie toleruje pod swoim dachem. I chociaż sama nie była w tej kwestii święta, za wszelką cenę chciała pokazać, że zachowanie córki było więcej niż karygodne.
Jęki i krzyki cichły, a ciało przestawało się kulić w nieporadnej obronie. Rany, jakie zostawiał pas, krwawiły, a na skórze zaczynały wykwitać czerwone sińce, które lada moment zmienią swój odcień na fiolet. _Będzie musiała posiedzieć trochę w chałupie _– pomyślała, łapiąc córkę za włosy. Oddech miała płytki i ledwie wyczuwalny, jakby powolutku ulatywało z niej życie. Wymierzyła jej otwartą dłonią w twarz cios, po którym Zośce drgnęła nieznacznie powieka.
– Będziesz żyć, smarkulo… – Wytarła pot, który zrosił jej czoło. Odwiesiła pasek, jak gdyby nic przed chwilą się nie wydarzyło, zamknęła za sobą drzwi i zostawiła córkę ledwie żywą na podłodze letniaka.
20 grudnia 1980 roku,
szpital ginekologiczno-położniczy w Jaworach
Ostre światło lamp nie robiło na niej wrażenia.
– Ratuj matkę i dziecko, jeśli tylko się da!
Hałasy i okropny harmider próbowały wyrwać ją ze szponów wiecznego snu. Gdy tylko zamykała oczy, ktoś potrząsał nią, nie dając jej zasnąć.
– Proszę nie zasypiać! Niech pani nie zamyka oczu! Halo, otwieramy oczy! Proszę pani, słyszy mnie pani?! Nie zasypiamy! – Położna raz za razem gładziła jej włosy o złocistym odcieniu, by po chwili zacząć szarpać ją za wątłe ramię, próbując wyciągnąć z letargu.
– Kleszcze! Dajcie te cholerne kleszcze! – grzmiał męski głos schowany między jej rozłożonymi nogami.
– Dziecko ratujcie, nie mnie. Ja nie chcę żyć. Nie takim życiem… – wyszeptała, znów ulatując w nicość.KILKA LAT WCZEŚNIEJ
Rozdział drugi
Zygmunt Korcz usiadł ciężko na rozchybotanym krześle, czekał, aż Genowefa postawi mu pod nos talerz z gorącą zupą. Obiecała mu dziś krzepiący i treściwy krupnik, który należał do kanonu jego ulubionych zup. Zmęczenie dawało mu się we znaki. Ziemia klasy szóstej, którą obrabiał, była kiepska i rodziła marne plony, a te i tak nie były pewne… Bywało, że tylko część pola dawała owoce, a pracy tam było co niemiara.
Dzierżył zmatowiałą łyżkę w srebrnym kolorze. Lubił ją, bo główka nabierała idealną ilość zupy, która w okamgnieniu znikała z głębokiego talerza zdobionego w polne kwiaty. Gdy zobaczył, że żona niesie upragnione jedzenie, odsunął się nieznacznie na krześle i zrobił miejsce na parujące pierwsze danie. Szybko mina mu zrzedła, gdy zamiast krupniku zobaczył coś innego.
– A to co? – zapytał zdziwiony.
– Kartoflanka! – odparła Genowefa, wycierając dłonie o fartuch.
– Toć miał być krupnik! – jęknął, lecz był tak głodny, że złapał ze środka stołu grubą pajdę chleba i począł jeść zupę, donośnie przy tym siorbiąc.
– Czasu i kaszy nie było, ot co! Jedz, co podałam, i nie wybrzydzaj. Ja ci się do ziemi nie wtrącam, to i ty mi wara od garów! – rzuciła przez ramię, wkładając ręce w miskę z mydlinami. Przez to, że musiała ukarać Zośkę, nie zdążyła pozmywać piętrzących się na szafce i kuchence naczyń.
– To chociaż swojaka byś na trawienie polała! Kartofle ciężkie są, zaraz mnie w dołku będzie mieliło! A po tej robocie chciałbym spokojnie odpocząć – mówił z pełnymi ustami, raz za razem przecierając wierzchem dłoni siwiejący wąs.
– Zara… Nie widzisz, że ręce brudne mam?
– To Zośkę zawołaj, niech ci pomoże. – Siorbnął donośnie.
– Nie przyjdzie. Karę ma! – Wytarła mokre ręce o wierzch fartucha i sięgnęła do kredensu po kieliszek i butelkę bimbru.
– Karę? Za co? Co ty żeś znowu jej zrobiła… – Odłożył łyżkę z donośnym stuknięciem, spoglądając pytająco na żonę.
– A karę! Smarkula mój sygnet po świętej pamięci babce Stasi zabrała! I zgubiła na dodatek! Leży teraz w letniaku. Dostała to, na co sobie zasłużyła. Nauczy się tego, żeby łap lepkich nie miała, ot co! – Z hukiem postawiła kieliszek na stole i otworzywszy butelczynę, nalała do niego księżycówki.
– A jeść jej chociaż dałaś? – Wychylił zawartość kielonka, wypuścił głęboko powietrze i otarł wąs. – Mocna, ale dobra! Swoje to swoje, nie to co te kupne flaszki…
– Nie, bo i tak by nie dała rady zjeść. Zresztą nie interesuj się. Masz robotę w polu? Masz. To mi się nie wtrącaj w wychowywanie, bo nie idzie ci to najlepiej! – Wróciła do zmywania naczyń.
– Oj, Gienia… Żebyś ty jej krzywdy jakiej nie zrobiła… – Sapnął, ujmując ponownie łyżkę. Zawartość talerza znikała szybciej podlana kieliszeczkiem bimbru domowej roboty.
– Siniaki zejdą, a nauka zostanie na całe życie. Najwyżej trochę w chałupie posiedzi, żeby ludzie nie gadali. Salceson zrobiłeś? Malczakowej zdałoby się dać!
– Zejdą, a pewnie, że zejdą… Tyle żeby co innego po tych karach jej się nie porobiło. Surowa dla niej jesteś… Za surowa! Córka jedyna, a traktujesz ją jak…
– No jak?! Jak niby?! Dobrze traktuję! Jeść ma co, goła nie chodzi, a dyscyplina musi być! – przerwała mu. – Co z tym salcesonem?
– Zrobi się… Może i my byśmy podjedli go trochę, a nie znowu po wsi rozdawali? – Sięgnął po butelkę i nalał kolejny kieliszek.
– Jak trochę komuś odkroję, to nam od gęby nie ubędzie, a dzięki temu poważanie we wsi będziem mieć. Odpoczniesz, to się za to weźmiesz.
Pokręcił głową, wychylił kielonek i dokończył letnią już kartoflankę.
*
Słońce chowało się za horyzont, ustępując miejsce księżycowi w pełni. Jego poświata oświetlała Maryjowo, kąpiąc ciemniejące kształty w delikatnej, świetlistej łunie.
Wiedziała, że leżała tu już dosyć długo. Ciało bolało i było odrętwiałe, głowa pulsowała, a skóra u nasady włosów nieznośnie piekła od ciągłego szarpania. Krew na ranach zdążyła zakrzepnąć. Wciąż balansowała na jakiejś cienkiej granicy między przytomnością a jej brakiem. Jakby mózg celowo się wyłączał, by nie musiała tak cierpieć.
Nie miała pojęcia, czy matka zamknęła drzwi na skobel. Chciała czym prędzej uciec, ale blokowała ją ogromna niemoc. Nie miała tyle siły, by dźwignąć zmaltretowane mięśnie. Tkwiła więc w letniaku, czekając, aż matce przejdzie cała złość. Przez małe i przybrudzone okno widziała, jak niebo staje się coraz ciemniejsze. Pomieszczenie zaczynało tonąć w czerni. Zawsze uważała, że noc i ciemność były jej sprzymierzeńcami. W mroku trudniej kogoś odnaleźć i stłuc na kwaśne jabłko.
Za drzwiami usłyszała poruszenie. Kroki nie przypominały tych, które zwykła stawiać matka. Jej chód był donośny, sprężysty. Ten zaś o wiele cichszy, jakby osoba stąpająca w jej kierunku nie chciała zostać usłyszana przez nikogo. Wstrzymała oddech, lecz obita klatka piersiowa natychmiast ją zapiekła, ból rozlał się kaskadą po całym ciele. Ledwie powstrzymała jęk, który cisnął się jej na usta.
Zasuwa drgnęła. Drzwi nieznacznie się uchyliły, a przez niewielką szparę do środka letniaka zaglądała czyjaś głowa. Nie potrafiła w pierwszej chwili odgadnąć, do kogo należy owa łepetyna. Oczy nie potrafiły wyłuskać żadnych szczegółów przez poświatę pełnego księżyca, który świecił na niebie za plecami przybyłego gościa.
– Córcia, jesteś tu?
Znała ten głos na pamięć. Ojciec musiał zakraść się w tajemnicy przed surową matką. Na niego ręki nie podniosła, ale obawiała się, że za wizytę Zygmunta zemściłaby się na niej. Mimo to bał się wejść do środka, żeby żona nie zobaczyła, dokąd poszedł. Skończyłoby się to gigantyczną awanturą, na którą ani trochę nie miał ochoty. Wolał pozostać w bezpiecznej odległości, by móc szybko opuścić letniak.
– Jestem… – jęknęła ledwo słyszalnym głosem.
– Bardzo cię pokiereszowała? – spytał, chociaż doskonale znał przykrą prawdę. Genowefa biła tylko tak, by odciąć świadomość. Inaczej kara nie była wystarczająco dobra i dotkliwa. Miała okrutnie boleć, dawać o sobie znać jeszcze długi czas po wydarzeniu, zmusić do refleksji.
– Przecież dobrze wiesz, że tak… Po co przede mną udajesz, jakbyś nie znał prawdy? Powiedziała ci, że ukradłam i zgubiłam pierścionek, prawda? A zapomniała powiedzieć o tym, że czuję się gorsza niż inne dziewczęta. Ale pal licho. Dzięki niej nie będę musiała pokazywać się w szkole i najadać się wstydu, że biedaczka przylazła, ot co.
– Ale co ty mówisz, dziecko. Przecie matka szanowana jest we wsi. Ludzie widzą, że hojna. Że na tacę daje, rozdaje, co trzeba, gdy ktoś potrzebuje czego… – Stale ją usprawiedliwiał, chociaż sam nie był do końca pewny wypowiadanych słów.
– Szanowana… Jakby wiedzieli, co z własnym dzieckiem wyrabia, raz dwa poszanowanie by zniknęło… – Zofia prychnęła. – I ty mi śmiesz mówić, że ona jest hojna? Chleba z masłem nam żałuje, innym pod gęby podstawia, nam przy tym ujmując! Od miesiąca w spodniach dziurawych chodzę, a doprosić się nowych nie mogę, bo nie zasługuję…
Miała dużo racji. Sam się denerwował, gdy żona uprawiała rozdawnictwo. Brała to, na co on ciężko zapracował. Ciasta drożdżowe i baby piaskowe, kiszeczki, kiełbasy, salcesony, pasztetowe, boczki czy nawet wielkie i pachnące bochny chleba, które świeżo wyciągnięte z pieca kusiły swym wspaniałym aromatem i wprawiały kiszki w specyficzną, burczącą melodię. Potrafiła te rzeczy wziąć i rozdać po wsi, jakby mieli wszystkiego pod dostatkiem. A prawda była zgoła inna, jednak trzeba było pokazać się przed mieszkańcami, żeby źle nie gadali po kątach. Chciała, by ją szanowano i mówiono, że jest świetną gospodynią i wierną katoliczką.
– Wiesz, córcia, że ona inne priorytety ma. Lubi się pokazać z najlepszej strony… – rzekł, drapiąc się po porośniętym zarostem policzku. Miał ochotę chlapnąć kolejny kieliszeczek, by nie musieć patrzeć na to, co Zośce zrobiła Genowefa.
– Tato… A właściwie to dlaczego na to pozwalasz, co? Dlaczego nie powiesz „nie”? Wiesz i widzisz, co robi. Tak nie postępuje prawdziwa matka. Dlaczego milczysz? – Jej zamglone i zmęczone oczy świdrowały go teraz na wylot. Zawsze duże i piękne, teraz umęczone i pozbawione tego, co w nich lubił.
– I tak byś nie zrozumiała… – sapnął i zaczął się wycofywać przez uchylone drzwi.
– To mi wytłumacz! – jęknęła żałośnie, lecz jej prośba odbiła się od pustych ścian i pozostawiła nieprzyjemną ciszę.
Zadrżała i skuliła się na zimnej posadzce.
– Muszę stąd uciec… – przyrzekła sobie, zbierając siły.
Obawiała się jednego. Księżyc w pełni nie był jej sprzymierzeńcem. Mimo to musiała i chciała spróbować uciec. Inaczej matka stale będzie ją katować, aż pewnego dnia posunie się o krok za daleko i odbierze jej młode życie.
20 grudnia 1980 roku,
szpital ginekologiczno-położniczy w Jaworach
Krzyk lekarza nieco ją otrzeźwił.
– Gdzie są te kleszcze?! Dajcie je, do cholery! Trzeba szybko wyciągać dziecko! Wody są zielone, zaraz stracimy ją i dzieciaka! Udusi się!
Zamrugała, lecz powieki ciężkie niczym z ołowiu znów zaczęły się zamykać. Nie chciała z tym walczyć. Pragnęła zatracić się w błogim i wiecznym śnie.
– Pani Zosiu! Proszę zostać z nami! Musi pani otworzyć oczy! Jak pani teraz je zamknie, może to być pani koniec! – Poklepywanie po policzku nie ustawało. W porównaniu z razami wymierzanymi przez matkę ten gest wydawał się być niczym delikatna pieszczota.
– Dajcie mi odejść… dajcie mi wreszcie stąd odejść…KILKA LAT WCZEŚNIEJ
Rozdział trzeci
Ujadanie uczepionych na łańcuchach wiejskich psów zbudziło ją z błogiej drzemki. Nie wiedziała, kiedy zmorzył ją sen i jak długo śniła. Miała nadzieję, że na tyle krótko, by skorzystać jeszcze z osłony, którą dawała noc. Przecież planowała ucieczkę….
Matka nigdy nie spała czujnie. Miała więc nieznaczną przewagę, chociaż księżyc w pełni oświetliłby jej skradającą się sylwetkę.
Z trudem dźwignęła się na obolałych rękach. Zadrżały, gdy próbowała się podnieść. Jęknęła głucho. Próba wstania zakończyła się fiaskiem. Skatowane ciało odmawiało posłuszeństwa. Łzy napłynęły jej do oczu. Zagryzła poranioną wargę i poczuła metaliczny posmak krwi. Przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Musiała spróbować… Zacisnęła zęby i raz jeszcze z wielkim trudem uniosła się nieznacznie, podpierając się na dłoniach.
Klęczała, zbierając siły. Te raz za razem ją opuszczały, wprowadzając dziewczynę w okropny nastrój. Nie miała zbyt wiele czasu. Kurczył się w zastraszającym tempie, jak pętla na szyi wisielca, który odepchnąwszy stołek, kończył swoje życie.
Sapała jak tocząca się lokomotywa. Pragnienie wolności dodawało jej skrzydeł, które podcinane były raz za razem przez jej własne ciało. Musiała nim jak najszybciej zawładnąć, zmusić do pogoni o lepsze życie.
– Teraz albo nigdy, Zośka… – stęknęła, zagrzewając się do walki.
Zdecydowanym ruchem wstała z kolan. Zachwiała się, z ledwością utrzymała pion. Chwyciła ściany tak, jak tonący chwyta pomocną dłoń. Jej oddech był szybki i płytki. Zmaltretowana klatka piersiowa piekła jak przypalana ogniem, gdy unosiła się w rytm łapania powietrza. Serce dudniło tak mocno, jakby za moment miało wyskoczyć. Krew wrzała w skroniach, powodując bolesne i głuche pulsowanie.
Od wyjścia dzieliło ją zaledwie kilka kroków, jednak w tej chwili dystans wydawał się jej drogą na ogromny szczyt, który z całego serca pragnęła zdobyć mimo wszystkich przeciwności cholernego losu. Chciała być silna. Musiała być silna.
Krok za krokiem. Szurała stopami. Nie potrafiła ich podnieść, ból rozrywał je od środka. Czuła się tak, jakby do jej nóg ktoś przyczepił ciężkie odważniki. Raz za razem jej ciałem targały dreszcze, bolał ją każdy skrawek skóry, mięśnie i cebulki włosów, za które mocno szarpała ją matka. Mimo to parła do przodu w ślimaczym tempie. Wolność była tuż za progiem. Wystarczyło tylko uchylić drzwi letniaka.
Dopadła do wierzei i oparła się o starą framugę. Ręką uchyliła skrzydło i wpuściła do środka rześkie powietrze. Z początku chwytała je łapczywie, jak ryba wyrzucona na brzeg jeziora. Z każdym oddechem próbowała się uspokoić i nabrać sił do dalszej wędrówki. Wiedziała, gdzie będzie jej meta. Najważniejszą kwestią było to, by dała radę dotrzeć tam o własnych siłach i nie zemdleć w połowie długiej, jak na tak umęczone ciało, drogi.
szpital ginekologiczno-położniczy w Jaworach
Dźwięki docierały do niej jak przez mgłę. Niewyraźne, dobiegające do uszu niczym wwiercające się w głowę echo. Tonęła w nich, balansując na cienkiej linii jawy i błogiego snu. Pragnęła zasnąć. Raz na zawsze, uciec w wieczny sen.
– Ratujemy albo ją, albo dziecko! – Ostry ton przeciął ciszę, która raz za razem zabierała ją w swoje objęcia.
– Uratujcie dziecko, ja już nie chcę więcej cierpieć przy tym alkoholiku… – wyszeptała, znów zamykając zmęczone i ciężkie powieki.KILKA LAT WCZEŚNIEJ
Rozdział pierwszy
Zofia Korcz siedziała przestraszona pod stołem okrytym wielkim obrusem, czekając na nieuniknione. W powietrzu wisiała awantura. Nieprzyjemny aromat wbijał się w nozdrza, był nim zapach matki; zmęczonej, spracowanej, o silnej ręce wymierzającej bolesne ciosy.
Bała się. Mimo swoich czternastu lat czuła się maleńka i bezbronna. Bo jakże postawić się silniejszej matce? Komu miałaby powiedzieć o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami? Czy ktoś by jej uwierzył? W końcu Genowefa była przykładną gospodynią, która dbała o mieszkańców Maryjowa, a także zagorzałą katoliczką, uczestniczącą we wszystkich niedzielnych mszach świętych i innych nabożeństwach. Patrząc z boku – wspaniała matka, a w przykrych domowych realiach hetera, która nigdy nie potrafiła powiedzieć do niej: „Kocham cię, córeczko”.
Zofia nie znała słowa „kocham”. Nie wiedziała, czym jest rodzicielska miłość. Nie doświadczała jej. Za to bardzo dotkliwie odczuwała ból. Ból przenikający na wskroś, rozlewający się po całym ciele. Ból odbierający świadomość, gaszący w jej oczach światło, pozostawiający ogromną ciemność. Ale nie miłość… Nie myślała o tym, dlaczego musi cierpieć i przeżywać w ten sposób swoje nastoletnie życie. Ciągłe upokorzenia i rękoczyny ze strony rodzicielki stały się swego rodzaju normą, niezwykle przykrą, lecz nadal normą. Innego życia przecież nie zaznała.
Na jasełkach zgubiła sygnet i wszystko zaraz miało się wydać. Wielki, piękny sygnet z zielonym oczkiem, który jej matka Genowefa zakładała na wyjątkowe okazje. I chociaż nie pasował do tej silnej ręki, umieszczała go na palcu, gdy zbliżały się święta, wesela, chrzciny czy komunie. A przecież Zośka chciała być jak inne dziewczęta. Pragnęła tego, co miały koleżanki – delikatnych pierścionków i łańcuszków. Dlatego pewnego razu zabrała po kryjomu pierścień ze zdobionej, drewnianej szkatułki matki. Pech czy zrządzenie losu sprawiało, że sygnet spadł jej z palca na tych cholernych jasełkach i zginął gdzieś między kościelnymi ławkami, w szparach pomiędzy starymi deskami. Zgubił się bezpowrotnie, a zaraz wszystko miało wyjść na jaw. Drżała na samą myśl o tym, jaka kara ją spotka… W duchu modliła się o to, by nie była aż tak dotkliwa. Zawsze miała nadzieję, że tym razem matka ją jedynie pouczy, jednak „nadzieja matką głupich”, o czym przypominała sobie, gdy leżała skatowana na podłodze.
Usłyszała ciężkie i szybkie kroki. Genowefa gniewnie wparowała do skromnie urządzonej kuchni. Słyszała, jak zagląda za zasłonę i stojący pod oknem rozklekotany tapczan.
– Wiem, że tu jesteś, smarkulo! Wyłaź no po dobroci! Bo jak nie, to ci tak złoję dupę, że tydzień popamiętasz! – wrzasnęła donośnie.
Zofia skuliła się jeszcze bardziej, chowając głowę między kolana w nadziei, że matka jej nie znajdzie. Znów ta tląca się iskierka, niczym światełko w tunelu… A przecież doskonale znała te groźby i ich konsekwencje. Próbowała powstrzymać galopujący oddech. Oczami wyobraźni widziała twarz matki z malującym się na niej wyrazem wściekłości. Zawsze wtedy jej cienkie usta wykrzywiały się w nieprzyjemnym i złowrogim grymasie. Jakby zaciskała zęby i kumulowała całą złość, która swe ujście znajdywała dopiero, gdy okładała chude ciało córki.
Silna ręka złapała ją za długie włosy w odcieniu złoty blond i wyciągnęła ją siłą z pozornie bezpiecznej kryjówki.
– Nie! Mamo! Auć! Mamo, błagam! – Wierzgała, próbując utrzymać pion, jednak Genowefa była silniejsza. Chwyt był stanowczy, pięść zaciskała się u nasady głowy i szarpała grube, złociste pasma.
Wyciągnęła przerażoną Zofię spod stołu i cisnęła nią o podłogę. Stanęła nad nią, zaciskając pięści tak mocno, że pobielały jej kłykcie. Dziewczyna przełknęła głośno ślinę, patrząc swoimi wielkimi oczami na wściekłą matkę. Spostrzegła, że spracowane dłonie na moment się rozluźniły, a kostki zaczęły odzyskiwać swój kolor.
– Gdzie jest sygnet?! – huknęła i wymierzyła jej cios w policzek.
Ten zapiekł niemiłosiernie po zetknięciu z jej ciężką ręką.
– Nie wiem, o czym mówisz! – Próbowała nie okazywać strachu, jednak jej głos zadrżał, zniekształcając ostatnie słowo.
– Przestań kłamać, jędzo! Zabrałaś go! Pytam ostatni raz! GDZIE ON JEST?! – Ostatnie zdanie wycedziła wyraz po wyrazie, a z jej ust uleciały kropelki śliny i zrosiły twarz Zofii.
– Ja go tylko pożyczyłam, nie zabrałam go! Chciałam oddać, ale… Ale on się zgubił w kościele, wtedy na jasełkach! – mówiła szybko, słowa ulatywały niczym naboje wystrzelone z karabinu maszynowego. Kuliła się na podłodze, przymykając ze strachu oczy. Wiedziała, że prawda rozzłości matkę, jednak nie potrafiła kłamać, gdy widziała wściekłość matki.
– Ty durna dziewucho! Powinnam uciąć ci łapska, żebyś więcej po cudze nie sięgała! Ale w polu by nie było komu robić! A tfu, na psa urok! – Zwinnym ruchem złapała Zośkę pod pachę, boleśnie wbijając palce w ciało. Otworzyła zamaszyście drzwi i wyciągnęła ją na podwórze, zostawiła za plecami niewielki dom z czerwonej cegły.
– A-ale mamo… Ja nie chciałam! Do-dokąd mnie zabierasz? – dukała przez łzy, które toczyły się po policzkach.
– Tam, gdzie czeka cię kara! – cedziła Genowefa, tym razem znacznie ciszej, by nie dać sąsiadom okazji do plotkowania.
Zosia miała rozmyty i zamglony wzrok, jednak dostrzegła, dokąd zabiera ją matka. Niewielki, drewniany i z lekka rozpadający się letniak, który w upalne dni służył jako kuchnia, a zimą jako przechowalnia przetworów, majaczył na końcu podwórza. Już wiedziała, że będzie miejscem jej kary. Nie miała jednak pojęcia, jak bardzo dotkliwej.
Genowefa otworzyła drzwi i rzuciła córkę na klepisko niczym worek ziemniaków. Jęknęła, gdy jej ciało zetknęło się z podłożem, zdarła nieznacznie naskórek na odkrytych kolanach. Nim dźwignęła się na rękach, matka zdążyła złapać gruby, skórzany pas.
– To cię oduczy łapać za cudze rzeczy! – Zamachnęła się i z całej siły uderzyła Zosię, która próbowała unieść się na chudych kończynach. Kant pasa rozciął jej skórę. Z rany z wolna sączyła się jaskrawa krew.
Kolejne bolesne ciosy spadały na nią kaskadą bez uprzedzenia. Raz za razem okładała ją i prała na kwaśne jabłko tak, jakby trzepała dywan na zbliżające się święta. Odgłos bicia odbijał się od ścian letniaka i mieszał z lamentem i krzykiem córki. Genowefa nie zamierzała przestawać. Kara miała być tak dotkliwa, by Zośka zapamiętała raz na zawsze, że kradzież jest czymś, czego ona nie toleruje pod swoim dachem. I chociaż sama nie była w tej kwestii święta, za wszelką cenę chciała pokazać, że zachowanie córki było więcej niż karygodne.
Jęki i krzyki cichły, a ciało przestawało się kulić w nieporadnej obronie. Rany, jakie zostawiał pas, krwawiły, a na skórze zaczynały wykwitać czerwone sińce, które lada moment zmienią swój odcień na fiolet. _Będzie musiała posiedzieć trochę w chałupie _– pomyślała, łapiąc córkę za włosy. Oddech miała płytki i ledwie wyczuwalny, jakby powolutku ulatywało z niej życie. Wymierzyła jej otwartą dłonią w twarz cios, po którym Zośce drgnęła nieznacznie powieka.
– Będziesz żyć, smarkulo… – Wytarła pot, który zrosił jej czoło. Odwiesiła pasek, jak gdyby nic przed chwilą się nie wydarzyło, zamknęła za sobą drzwi i zostawiła córkę ledwie żywą na podłodze letniaka.
20 grudnia 1980 roku,
szpital ginekologiczno-położniczy w Jaworach
Ostre światło lamp nie robiło na niej wrażenia.
– Ratuj matkę i dziecko, jeśli tylko się da!
Hałasy i okropny harmider próbowały wyrwać ją ze szponów wiecznego snu. Gdy tylko zamykała oczy, ktoś potrząsał nią, nie dając jej zasnąć.
– Proszę nie zasypiać! Niech pani nie zamyka oczu! Halo, otwieramy oczy! Proszę pani, słyszy mnie pani?! Nie zasypiamy! – Położna raz za razem gładziła jej włosy o złocistym odcieniu, by po chwili zacząć szarpać ją za wątłe ramię, próbując wyciągnąć z letargu.
– Kleszcze! Dajcie te cholerne kleszcze! – grzmiał męski głos schowany między jej rozłożonymi nogami.
– Dziecko ratujcie, nie mnie. Ja nie chcę żyć. Nie takim życiem… – wyszeptała, znów ulatując w nicość.KILKA LAT WCZEŚNIEJ
Rozdział drugi
Zygmunt Korcz usiadł ciężko na rozchybotanym krześle, czekał, aż Genowefa postawi mu pod nos talerz z gorącą zupą. Obiecała mu dziś krzepiący i treściwy krupnik, który należał do kanonu jego ulubionych zup. Zmęczenie dawało mu się we znaki. Ziemia klasy szóstej, którą obrabiał, była kiepska i rodziła marne plony, a te i tak nie były pewne… Bywało, że tylko część pola dawała owoce, a pracy tam było co niemiara.
Dzierżył zmatowiałą łyżkę w srebrnym kolorze. Lubił ją, bo główka nabierała idealną ilość zupy, która w okamgnieniu znikała z głębokiego talerza zdobionego w polne kwiaty. Gdy zobaczył, że żona niesie upragnione jedzenie, odsunął się nieznacznie na krześle i zrobił miejsce na parujące pierwsze danie. Szybko mina mu zrzedła, gdy zamiast krupniku zobaczył coś innego.
– A to co? – zapytał zdziwiony.
– Kartoflanka! – odparła Genowefa, wycierając dłonie o fartuch.
– Toć miał być krupnik! – jęknął, lecz był tak głodny, że złapał ze środka stołu grubą pajdę chleba i począł jeść zupę, donośnie przy tym siorbiąc.
– Czasu i kaszy nie było, ot co! Jedz, co podałam, i nie wybrzydzaj. Ja ci się do ziemi nie wtrącam, to i ty mi wara od garów! – rzuciła przez ramię, wkładając ręce w miskę z mydlinami. Przez to, że musiała ukarać Zośkę, nie zdążyła pozmywać piętrzących się na szafce i kuchence naczyń.
– To chociaż swojaka byś na trawienie polała! Kartofle ciężkie są, zaraz mnie w dołku będzie mieliło! A po tej robocie chciałbym spokojnie odpocząć – mówił z pełnymi ustami, raz za razem przecierając wierzchem dłoni siwiejący wąs.
– Zara… Nie widzisz, że ręce brudne mam?
– To Zośkę zawołaj, niech ci pomoże. – Siorbnął donośnie.
– Nie przyjdzie. Karę ma! – Wytarła mokre ręce o wierzch fartucha i sięgnęła do kredensu po kieliszek i butelkę bimbru.
– Karę? Za co? Co ty żeś znowu jej zrobiła… – Odłożył łyżkę z donośnym stuknięciem, spoglądając pytająco na żonę.
– A karę! Smarkula mój sygnet po świętej pamięci babce Stasi zabrała! I zgubiła na dodatek! Leży teraz w letniaku. Dostała to, na co sobie zasłużyła. Nauczy się tego, żeby łap lepkich nie miała, ot co! – Z hukiem postawiła kieliszek na stole i otworzywszy butelczynę, nalała do niego księżycówki.
– A jeść jej chociaż dałaś? – Wychylił zawartość kielonka, wypuścił głęboko powietrze i otarł wąs. – Mocna, ale dobra! Swoje to swoje, nie to co te kupne flaszki…
– Nie, bo i tak by nie dała rady zjeść. Zresztą nie interesuj się. Masz robotę w polu? Masz. To mi się nie wtrącaj w wychowywanie, bo nie idzie ci to najlepiej! – Wróciła do zmywania naczyń.
– Oj, Gienia… Żebyś ty jej krzywdy jakiej nie zrobiła… – Sapnął, ujmując ponownie łyżkę. Zawartość talerza znikała szybciej podlana kieliszeczkiem bimbru domowej roboty.
– Siniaki zejdą, a nauka zostanie na całe życie. Najwyżej trochę w chałupie posiedzi, żeby ludzie nie gadali. Salceson zrobiłeś? Malczakowej zdałoby się dać!
– Zejdą, a pewnie, że zejdą… Tyle żeby co innego po tych karach jej się nie porobiło. Surowa dla niej jesteś… Za surowa! Córka jedyna, a traktujesz ją jak…
– No jak?! Jak niby?! Dobrze traktuję! Jeść ma co, goła nie chodzi, a dyscyplina musi być! – przerwała mu. – Co z tym salcesonem?
– Zrobi się… Może i my byśmy podjedli go trochę, a nie znowu po wsi rozdawali? – Sięgnął po butelkę i nalał kolejny kieliszek.
– Jak trochę komuś odkroję, to nam od gęby nie ubędzie, a dzięki temu poważanie we wsi będziem mieć. Odpoczniesz, to się za to weźmiesz.
Pokręcił głową, wychylił kielonek i dokończył letnią już kartoflankę.
*
Słońce chowało się za horyzont, ustępując miejsce księżycowi w pełni. Jego poświata oświetlała Maryjowo, kąpiąc ciemniejące kształty w delikatnej, świetlistej łunie.
Wiedziała, że leżała tu już dosyć długo. Ciało bolało i było odrętwiałe, głowa pulsowała, a skóra u nasady włosów nieznośnie piekła od ciągłego szarpania. Krew na ranach zdążyła zakrzepnąć. Wciąż balansowała na jakiejś cienkiej granicy między przytomnością a jej brakiem. Jakby mózg celowo się wyłączał, by nie musiała tak cierpieć.
Nie miała pojęcia, czy matka zamknęła drzwi na skobel. Chciała czym prędzej uciec, ale blokowała ją ogromna niemoc. Nie miała tyle siły, by dźwignąć zmaltretowane mięśnie. Tkwiła więc w letniaku, czekając, aż matce przejdzie cała złość. Przez małe i przybrudzone okno widziała, jak niebo staje się coraz ciemniejsze. Pomieszczenie zaczynało tonąć w czerni. Zawsze uważała, że noc i ciemność były jej sprzymierzeńcami. W mroku trudniej kogoś odnaleźć i stłuc na kwaśne jabłko.
Za drzwiami usłyszała poruszenie. Kroki nie przypominały tych, które zwykła stawiać matka. Jej chód był donośny, sprężysty. Ten zaś o wiele cichszy, jakby osoba stąpająca w jej kierunku nie chciała zostać usłyszana przez nikogo. Wstrzymała oddech, lecz obita klatka piersiowa natychmiast ją zapiekła, ból rozlał się kaskadą po całym ciele. Ledwie powstrzymała jęk, który cisnął się jej na usta.
Zasuwa drgnęła. Drzwi nieznacznie się uchyliły, a przez niewielką szparę do środka letniaka zaglądała czyjaś głowa. Nie potrafiła w pierwszej chwili odgadnąć, do kogo należy owa łepetyna. Oczy nie potrafiły wyłuskać żadnych szczegółów przez poświatę pełnego księżyca, który świecił na niebie za plecami przybyłego gościa.
– Córcia, jesteś tu?
Znała ten głos na pamięć. Ojciec musiał zakraść się w tajemnicy przed surową matką. Na niego ręki nie podniosła, ale obawiała się, że za wizytę Zygmunta zemściłaby się na niej. Mimo to bał się wejść do środka, żeby żona nie zobaczyła, dokąd poszedł. Skończyłoby się to gigantyczną awanturą, na którą ani trochę nie miał ochoty. Wolał pozostać w bezpiecznej odległości, by móc szybko opuścić letniak.
– Jestem… – jęknęła ledwo słyszalnym głosem.
– Bardzo cię pokiereszowała? – spytał, chociaż doskonale znał przykrą prawdę. Genowefa biła tylko tak, by odciąć świadomość. Inaczej kara nie była wystarczająco dobra i dotkliwa. Miała okrutnie boleć, dawać o sobie znać jeszcze długi czas po wydarzeniu, zmusić do refleksji.
– Przecież dobrze wiesz, że tak… Po co przede mną udajesz, jakbyś nie znał prawdy? Powiedziała ci, że ukradłam i zgubiłam pierścionek, prawda? A zapomniała powiedzieć o tym, że czuję się gorsza niż inne dziewczęta. Ale pal licho. Dzięki niej nie będę musiała pokazywać się w szkole i najadać się wstydu, że biedaczka przylazła, ot co.
– Ale co ty mówisz, dziecko. Przecie matka szanowana jest we wsi. Ludzie widzą, że hojna. Że na tacę daje, rozdaje, co trzeba, gdy ktoś potrzebuje czego… – Stale ją usprawiedliwiał, chociaż sam nie był do końca pewny wypowiadanych słów.
– Szanowana… Jakby wiedzieli, co z własnym dzieckiem wyrabia, raz dwa poszanowanie by zniknęło… – Zofia prychnęła. – I ty mi śmiesz mówić, że ona jest hojna? Chleba z masłem nam żałuje, innym pod gęby podstawia, nam przy tym ujmując! Od miesiąca w spodniach dziurawych chodzę, a doprosić się nowych nie mogę, bo nie zasługuję…
Miała dużo racji. Sam się denerwował, gdy żona uprawiała rozdawnictwo. Brała to, na co on ciężko zapracował. Ciasta drożdżowe i baby piaskowe, kiszeczki, kiełbasy, salcesony, pasztetowe, boczki czy nawet wielkie i pachnące bochny chleba, które świeżo wyciągnięte z pieca kusiły swym wspaniałym aromatem i wprawiały kiszki w specyficzną, burczącą melodię. Potrafiła te rzeczy wziąć i rozdać po wsi, jakby mieli wszystkiego pod dostatkiem. A prawda była zgoła inna, jednak trzeba było pokazać się przed mieszkańcami, żeby źle nie gadali po kątach. Chciała, by ją szanowano i mówiono, że jest świetną gospodynią i wierną katoliczką.
– Wiesz, córcia, że ona inne priorytety ma. Lubi się pokazać z najlepszej strony… – rzekł, drapiąc się po porośniętym zarostem policzku. Miał ochotę chlapnąć kolejny kieliszeczek, by nie musieć patrzeć na to, co Zośce zrobiła Genowefa.
– Tato… A właściwie to dlaczego na to pozwalasz, co? Dlaczego nie powiesz „nie”? Wiesz i widzisz, co robi. Tak nie postępuje prawdziwa matka. Dlaczego milczysz? – Jej zamglone i zmęczone oczy świdrowały go teraz na wylot. Zawsze duże i piękne, teraz umęczone i pozbawione tego, co w nich lubił.
– I tak byś nie zrozumiała… – sapnął i zaczął się wycofywać przez uchylone drzwi.
– To mi wytłumacz! – jęknęła żałośnie, lecz jej prośba odbiła się od pustych ścian i pozostawiła nieprzyjemną ciszę.
Zadrżała i skuliła się na zimnej posadzce.
– Muszę stąd uciec… – przyrzekła sobie, zbierając siły.
Obawiała się jednego. Księżyc w pełni nie był jej sprzymierzeńcem. Mimo to musiała i chciała spróbować uciec. Inaczej matka stale będzie ją katować, aż pewnego dnia posunie się o krok za daleko i odbierze jej młode życie.
20 grudnia 1980 roku,
szpital ginekologiczno-położniczy w Jaworach
Krzyk lekarza nieco ją otrzeźwił.
– Gdzie są te kleszcze?! Dajcie je, do cholery! Trzeba szybko wyciągać dziecko! Wody są zielone, zaraz stracimy ją i dzieciaka! Udusi się!
Zamrugała, lecz powieki ciężkie niczym z ołowiu znów zaczęły się zamykać. Nie chciała z tym walczyć. Pragnęła zatracić się w błogim i wiecznym śnie.
– Pani Zosiu! Proszę zostać z nami! Musi pani otworzyć oczy! Jak pani teraz je zamknie, może to być pani koniec! – Poklepywanie po policzku nie ustawało. W porównaniu z razami wymierzanymi przez matkę ten gest wydawał się być niczym delikatna pieszczota.
– Dajcie mi odejść… dajcie mi wreszcie stąd odejść…KILKA LAT WCZEŚNIEJ
Rozdział trzeci
Ujadanie uczepionych na łańcuchach wiejskich psów zbudziło ją z błogiej drzemki. Nie wiedziała, kiedy zmorzył ją sen i jak długo śniła. Miała nadzieję, że na tyle krótko, by skorzystać jeszcze z osłony, którą dawała noc. Przecież planowała ucieczkę….
Matka nigdy nie spała czujnie. Miała więc nieznaczną przewagę, chociaż księżyc w pełni oświetliłby jej skradającą się sylwetkę.
Z trudem dźwignęła się na obolałych rękach. Zadrżały, gdy próbowała się podnieść. Jęknęła głucho. Próba wstania zakończyła się fiaskiem. Skatowane ciało odmawiało posłuszeństwa. Łzy napłynęły jej do oczu. Zagryzła poranioną wargę i poczuła metaliczny posmak krwi. Przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Musiała spróbować… Zacisnęła zęby i raz jeszcze z wielkim trudem uniosła się nieznacznie, podpierając się na dłoniach.
Klęczała, zbierając siły. Te raz za razem ją opuszczały, wprowadzając dziewczynę w okropny nastrój. Nie miała zbyt wiele czasu. Kurczył się w zastraszającym tempie, jak pętla na szyi wisielca, który odepchnąwszy stołek, kończył swoje życie.
Sapała jak tocząca się lokomotywa. Pragnienie wolności dodawało jej skrzydeł, które podcinane były raz za razem przez jej własne ciało. Musiała nim jak najszybciej zawładnąć, zmusić do pogoni o lepsze życie.
– Teraz albo nigdy, Zośka… – stęknęła, zagrzewając się do walki.
Zdecydowanym ruchem wstała z kolan. Zachwiała się, z ledwością utrzymała pion. Chwyciła ściany tak, jak tonący chwyta pomocną dłoń. Jej oddech był szybki i płytki. Zmaltretowana klatka piersiowa piekła jak przypalana ogniem, gdy unosiła się w rytm łapania powietrza. Serce dudniło tak mocno, jakby za moment miało wyskoczyć. Krew wrzała w skroniach, powodując bolesne i głuche pulsowanie.
Od wyjścia dzieliło ją zaledwie kilka kroków, jednak w tej chwili dystans wydawał się jej drogą na ogromny szczyt, który z całego serca pragnęła zdobyć mimo wszystkich przeciwności cholernego losu. Chciała być silna. Musiała być silna.
Krok za krokiem. Szurała stopami. Nie potrafiła ich podnieść, ból rozrywał je od środka. Czuła się tak, jakby do jej nóg ktoś przyczepił ciężkie odważniki. Raz za razem jej ciałem targały dreszcze, bolał ją każdy skrawek skóry, mięśnie i cebulki włosów, za które mocno szarpała ją matka. Mimo to parła do przodu w ślimaczym tempie. Wolność była tuż za progiem. Wystarczyło tylko uchylić drzwi letniaka.
Dopadła do wierzei i oparła się o starą framugę. Ręką uchyliła skrzydło i wpuściła do środka rześkie powietrze. Z początku chwytała je łapczywie, jak ryba wyrzucona na brzeg jeziora. Z każdym oddechem próbowała się uspokoić i nabrać sił do dalszej wędrówki. Wiedziała, gdzie będzie jej meta. Najważniejszą kwestią było to, by dała radę dotrzeć tam o własnych siłach i nie zemdleć w połowie długiej, jak na tak umęczone ciało, drogi.
więcej..