- promocja
Dom do wynajęcia - ebook
Dom do wynajęcia - ebook
„Mamy trzy dni na podjęcie decyzji. Inaczej rezerwacja przepadnie” - słyszy Amanda od Vincenta, gdy ten pokazuje jej ofertę wynajmu nowoczesnego domu u podnóży gór. Początkowo kobieta nie jest przekonana do wyprowadzki z dużego miasta. Partner przekonuje ją jednak, że zmiana otoczenia pomoże im umocnić ich związek.
Wkrótce zakochani wprowadzają się do ogromnej, otoczonej lasem posiadłości. Przez pierwsze tygodnie Amanda oswaja się z nową rzeczywistością i zaprzyjaźnia z mieszkającą w domu obok parą. Gdy zaczyna wierzyć, że wszystko zmierza ku dobremu, dzieje się coś, co zapoczątkowuje bieg nieprzewidzianych zdarzeń.
Amanda musi stawić czoła nie tylko czyhającemu za murami domu zagrożeniu, ale i własnym kłamstwom. Szybko przekonuje się, że nawet najlepsze zabezpieczenia domu nie uchronią jej przed błędami przeszłości i okrutną prawdą. A ta pod żadnym pozorem nie może wyjść na jaw.
Ten piękny, nowoczesny dom miał być dla nas azylem. A stał się przekleństwem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-684-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
AMANDA
Ten piękny, nowoczesny dom miał być dla nas azylem. A stał się przekleństwem.
Gdybym jeszcze kilka tygodni temu wiedziała, że sprawy przybiorą taki obrót, nigdy bym się nie zgodziła na wyprowadzkę z Warszawy. Vincent do tego stopnia zafiksował się jednak na punkcie luksusowej willi w Szklarskiej Porębie, że nie umiałam mu odmówić. A że dla mnie liczyło się tylko to, by być blisko niego, spakowałam się i porzuciłam dotychczasowe życie. Mój partner zapewniał mnie, że podejmujemy słuszną decyzję, a zmiana otoczenia dobrze zrobi naszemu związkowi. Mówił tak, jakbyśmy byli ze sobą dziesięć lat, a nie rok. Postanowiłam mu jednak zaufać. Podjęłam ryzyko.
A teraz stoję w środku nocy przed naszym domem i przyglądam się leżącym na trawniku nieopodal tarasu dwóm ciałom. Przykryte są białym prześcieradłem, a dookoła nich niczym wygłodniałe sępy krążą policjanci. Widzę też policyjnego fotografa i szczupłego mężczyznę w czarnej koszuli wciśniętej w szare dżinsy, który rozmawia z jednym z funkcjonariuszy. Przypuszczam, że to prokurator.
Vincent oddala się ode mnie i biegnie w kierunku tarasu. W pewnym momencie zastyga w bezruchu, dzięki czemu udaje mi się go dogonić.
– Chryste – mówi drżącym głosem, zatapiając wzrok w jednym punkcie na rozświetlonym tarasie.
Gdy podążam za jego spojrzeniem, orientuję się, że płytki umazane są ciemną cieczą. To krew którejś z ofiar. A może obu?
Vincent przykłada dłoń do ust, a następnie błyskawicznie podbiega do mężczyzny w koszuli.
– I co? – pytam go chwilę później.
A potem słyszę coś, co sprawia, że krew uderza mi do głowy, a nogi miękną.
Tak bardzo żałuję, że posłuchałam wtedy Vincenta. Chcę wracać do domu i raz na zawsze zapomnieć o tym miejscu.
Tylko czy to w ogóle możliwe? Mleko już się rozlało…ROZDZIAŁ 1
TERAZ
– Zapraszam – mówi z entuzjazmem elegancko ubrana agentka nieruchomości, po czym otwiera przede mną drzwi do mieszkania znajdującego się na trzydziestym piątym piętrze wieżowca przy ulicy Złotej.
– Dziękuję – rzucam, zanim przekraczam próg.
Gdy jestem już w środku, obejmuję wzrokiem przestronny przedpokój. Moją uwagę zwracają marmurowa posadzka i wiszące na wysokości oczu psychodeliczne obrazy. Jeden z nich szczególnie mnie niepokoi. Przedstawia kolorową postać z sześcioma rękami i długim językiem zwieńczonym czymś, co wygląda jak blaszka muchomora. Nie wyobrażam sobie codziennie patrzeć na to szkaradztwo.
– Przejdźmy do salonu – proponuje krągła brunetka o dużych piwnych oczach i pełnych ustach. Następnie prowadzi mnie do pomieszczenia, z którego rozpościera się widok na monumentalny Pałac Kultury i Nauki. – I jak się pani podoba?
Przez dłuższą chwilę rozglądam się w milczeniu po nowocześnie umeblowanym wnętrzu. Podobają mi się długa szara sofa i przymocowany do ściany ogromny telewizor. Nie musielibyśmy już nigdy chodzić z Vincentem do kina.
– Szczerze? Salon na zdjęciach wydawał się większy – odpowiadam z udawanym niezadowoleniem, ale agentka nieruchomości nie wydaje się przejęta moimi słowami.
Vincent mnie ostrzegał, bym nie tryskała optymizmem, jeśli kiedykolwiek będę oglądać jakieś mieszkanie. Uważa pracowników branży nieruchomości za krwiopijców, którzy wyczuwają słabość klientów i wykorzystują ją przeciwko nim.
– Zgrywaj wybredną i niedostępną. Nie spoufalaj się, bo jeśli dasz im palec, wezmą całą rękę – powiedział wczoraj podczas kolacji przy świecach.
– Innymi słowy: mam się zachowywać jak rozpieszczona milionerka, którą nie jestem?
– Raczej jak moja dumna partnerka, która nie wyrzuca pieniędzy w błoto.
– W ten sposób wszystkich do siebie zrażę i finalnie zostaniemy z niczym – stwierdziłam.
– Przesadzasz – odparł Vincent, przeżuwając kawałek soczystej pieczeni ze schabu.
– Czyżby? Dobrze wiesz, że mieszkania, które nam się podobają, rozejdą się w okamgnieniu. Nie mamy czasu na wybrzydzanie. Powinniśmy zaklepać coś jeszcze w tym tygodniu.
– I zrobimy to, tylko najpierw trochę się potargujemy – oznajmił z zadziwiającym spokojem Vincent, po czym nadział na widelec połówkę pomidora koktajlowego.
– Kotku, czy ty mnie słuchasz? – spytałam wtedy odrobinę poirytowana. – Powtarzam ci, że na każde z tych mieszkań jest masa chętnych. Albo szybko przyjmiemy którąś z ofert, albo inni sprzątną je nam sprzed nosa.
– Dramatyzujesz.
Jego nonszalancja coraz bardziej działała mi na nerwy.
– W porządku. Zatem sam szukaj sobie mieszkania – rzuciłam, zanim demonstracyjnie odeszłam od stołu i zamknęłam się w sypialni.
– Amanda, daj spokój! – Wołanie Vincenta przebijało się przez drzwi. – Zaufaj mi. Wiem, co robię.
– Coraz bardziej w to wątpię – mruknęłam do siebie, po czym włożyłam do uszu bezprzewodowe słuchawki i puściłam sobie spokojną, relaksującą muzykę.
Vincent nieustannie mami mnie zapewnieniami, że niedługo wprowadzimy się do naszego wymarzonego mieszkania. Tymczasem już trzeci miesiąc stoimy w miejscu, a ja tylko tracę czas na wyszukiwanie atrakcyjnych ofert. Nie rozumiem, skąd bierze się jego opieszałość. Gdy jakiś czas temu spytałam go, czy ma problemy finansowe, w odpowiedzi parsknął śmiechem i zaproponował, że pokaże mi wyniki finansowe swojego domu maklerskiego za ostatni kwartał. Odmówiłam, bo przecież wiem, że Vincent dobrze zarabia. Odważę się stwierdzić, że rewelacyjnie. Przypuszczam, że gdyby jutro sprzedał swoje udziały, mógłby przez kolejne dziesięciolecia prowadzić wygodne, luksusowe życie. Oczywiście pod warunkiem, że jego była żona nie zażądałaby zwiększenia alimentów na dwójkę dzieci. Nie sądzę jednak, by to zrobiła, bo sama ma kasy jak lodu. Pochodzi z zamożnej rodziny i ma udziały w firmie transportowej założonej przez jej ojca. Poza tym Vincent twierdzi, że się dogadują.
– Nie musisz się martwić o Martę. Ostatnio złagodniała i nawet nie robiła mi kłopotów, gdy wspomniałem o naszych wakacyjnych planach – nawiązał do sierpniowych wczasów na Gran Canarii, na które mieliśmy się wybrać we dwoje, a skończyło się inaczej.
To miał być nasz pierwszy zagraniczny wyjazd. Spotykamy się od roku i najdalej byliśmy razem w Krakowie. Liczyłam, że piękna pogoda, ocean i piaszczyste plaże jeszcze bardziej nas do siebie zbliżą. I wtedy Vincent spytał, czy miałabym coś przeciwko, gdybyśmy zabrali ze sobą jego syna i córkę. Nie mogłam odmówić. Nie czuję bowiem, by nasz związek był na wystarczająco zaawansowanym etapie, bym miała prawo decydować o takich kwestiach.
Po tym, jak się upewniłam, że opieszałość Vincenta nie wynika z problemów z pieniędzmi, spytałam go, czy wciąż czuje coś do byłej żony. Przewrócił oczami, a potem przyciągnął mnie do siebie i namiętnie pocałował.
– Ile razy mam ci mówić, że szaleję na twoim punkcie? Zresztą po tym, jak Marta traktowała mnie podczas rozstania, ciężko mi w ogóle na nią patrzeć. To cud, że jesteśmy ze sobą w stanie normalnie rozmawiać.
– Negatywne emocje powodują, że ludzie tracą rozum – stwierdziłam.
– To prawda, ale nic nie usprawiedliwia jej wybuchów furii i awantur, które wszczynała przy dzieciach. – Vincent wspominał, że jak na ironię kryzys w ich małżeństwie zaczął się od zdrady Marty. – Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę jej to, jak próbowała wszystkimi manipulować. Wmawiała naszym znajomym, że nie poświęcałem jej wystarczająco dużo uwagi i liczyła się dla mnie tylko praca. To jedna wielka bzdura.
Nie miałam ochoty dłużej o niej rozmawiać, dlatego przeszłam do sedna:
– Skoro wszystko się dobrze układa, to dlaczego jeszcze razem nie zamieszkaliśmy?
– Znalezienie idealnego mieszkania wymaga czasu.
– Myślałam, że podobają ci się te, które zaproponowałam.
– Tak, ale… – urwał i ponownie mnie pocałował. – A co to za podejrzliwe spojrzenie? – spytał chwilę później.
– Odnoszę wrażenie, że czegoś mi nie mówisz.
Vincent zdusił chichot i odrzekł:
– A ja odnoszę wrażenie, że ktoś jest dziś nie w sosie. I chyba wiem, jak temu zaradzić… – Po tych słowach chwycił mnie za biodra, gwałtownie uniósł i rzucił na sofę.
– Vincent! – krzyknęłam z rozbawieniem, gdy zaczął się dobierać do moich dżinsów. – Vincent, przestań! Musimy już jechać do restauracji. Inaczej przepadnie nam rezerwacja.
– A niech przepada – odparł i opuścił moje spodnie do połowy ud.
Cały Vincent. Z jednej strony spontaniczny i nieprzewidywalny, a z drugiej irytująco powolny w działaniu.
– To największy apartament na tym piętrze – zauważa agentka z wymalowaną na twarzy obojętnością, sprowadzając mnie z powrotem do rzeczywistości. I pomyśleć, że na samym początku spotkania uśmiechała się od ucha do ucha. – Może w takim razie pokażę pani sypialnię?
– Za chwilę – odpowiadam, po czym podchodzę do rozciągającego się od podłogi do sufitu okna i podziwiam panoramę Warszawy. Przeprowadziłam się tu osiem lat temu z Podkarpacia, gdy rzutem na taśmę dostałam się na studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Nawet rodzice nie wierzyli, że mi się uda. Zresztą nie byli z tego zadowoleni.
– Jakbyśmy nie mieli wystarczająco dużo wydatków – skomentował w pierwszej chwili tata. Nie oczekiwałam, że mi pogratuluje, ale mógł się chociaż powstrzymać od negatywnych słów. Z drugiej strony, gdyby nie jego ciągła krytyka, być może nie miałabym tyle determinacji, by przez te wszystkie lata udowadniać mu, że się myli.
Finalnie studia do niczego mi się nie przydały. Gdy nie dostałam się na aplikację, postanowiłam się szybko przebranżowić. Od trzech lat zarabiam jako freelancerka copywriterka. Specjalizuję się w pisaniu krótkich tekstów i prowadzę kilka dużych profili firm w social mediach. Mam świadomość tego, że nie jest to praca na całe życie. Powinnam poszukać czegoś stabilniejszego. Vincent parę razy zaoferował mi współpracę, ale odmówiłam. Zależy mi na tym, by postrzegał mnie jako niezależną kobietę, która potrafi własnymi siłami osiągnąć sukces. Szkoda tylko, że na razie na żaden sukces się nie zanosi.
Z zamyślenia wytrąca mnie głos agentki:
– Pani Amando?
– Tak, tak, przejdźmy do sypialni.
Tym razem nie muszę udawać niezadowolenia. Pokój zwyczajnie nie przypada mi do gustu. Jest tak duży, że ginie w nim nawet gigantyczne łoże, które mogłoby pomieścić kilkuosobową rodzinę. Zdecydowanie wolę małe, intymne sypialnie. No i po cholerę ktoś powiesił na ścianie ten okropny psychodeliczny obraz przedstawiający psa jadącego na rowerze na tle fioletowo-różowego lasu?
W dalszej kolejności agentka pokazuje mi imponującą kuchnię i jadalnię z podłużnym białym stołem, przy którym mogłabym urządzać wykwintne kolacje dla przyjaciół. Oczywiście gdybym ich miała. Prawda jest taka, że w ostatnich latach odsunęłam się od wielu bliskich mi osób. Na dobrą sprawę nie mam nikogo poza Vincentem i paroma koleżankami, z którymi spotykam się raz na ruski rok. Czasem z nostalgią wspominam studenckie czasy, gdy co weekend bawiłam się ze znajomymi na mieście. Mieliśmy kilka ulubionych lokali, w których spędzaliśmy całe noce, piliśmy do upadłego i rozmawialiśmy na najróżniejsze tematy. Właśnie tego najbardziej mi brakuje: rozmów z ludźmi, podczas których mogłabym być sobą, ze wszystkimi wadami i zaletami.
Kocham Vincenta i nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale wciąż jest dla mnie za wcześnie na to, by się przed nim całkowicie otworzyć. Mój partner to człowiek sukcesu, który do wszystkiego doszedł sam. I choć powtarza, że akceptuje mnie taką, jaką jestem, to w rzeczywistości wiele ode mnie wymaga. W efekcie odczuwam presję, która czasem przytłacza mnie do tego stopnia, że przez kilka dni pod byle pretekstem unikam go i ładuję baterie w samotności. Wierzę jednak, że Vincent ma dobre intencje. Gdy już uda mi się przetrwać ten początkowy etap związku, z pewnością zacznę postrzegać jego sukces jako inspirację i motywację do tego, by samej coś osiągnąć. Na razie jednak wciąż czuję się przy nim jak dziecko i zastanawiam się pięć razy, zanim coś powiem lub zrobię.
Kolejne minuty spędzam na oglądaniu dwóch łazienek, z których jedna, większa, posiada nieduże jacuzzi. Myślę, że spokojnie zmieścilibyśmy się w nim z Vincentem.
– Idealne – szepczę, a następnie zamykam oczy i wyobrażam sobie nasz wspólny romantyczny wieczór. Tylko my, ciepła woda i kieliszki wykwintnego szampana. Vincent wie, że marzę o jacuzzi. Nie jestem jednak kapryśna i umiem iść na kompromis. Jeśli będzie trzeba, zadowolę się zwykłą wanną. Najważniejsze, by mieć przy sobie jego.
Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że nie boję się rozstania. Skoro nawet Marta w pewnym momencie przestała mu wystarczać, to dlaczego nie miałby odtrącić kiedyś mnie? Widziałam ją na zdjęciach: taka kobieta mogłaby mieć każdego faceta. Każdego z wyjątkiem Vincenta. Czasem przyglądam mu się śpiącemu w łóżku i nie mogę uwierzyć, że po tylu życiowych turbulencjach udało mi się związać z kimś tak niezwykłym. Vincent ma wszystkie cechy, które lubię w mężczyznach: jest wykształcony, charyzmatyczny i diabelnie inteligentny. W dodatku ma sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, bujną czarną czuprynę, idealnie przystrzyżony zarost. I uroczy dołek w brodzie i te ciemne oczy, które za każdym razem sprawiają, że miękną mi nogi. Nie chcę go stracić. Jest mężczyzną, o którym marzyłam. Pytanie tylko: czy ja jestem kobietą, o której on marzył?
– A oto pierwszy z pokoi gościnnych. – Pracownica biura nieruchomości wytrąca mnie ponownie z marzeń na jawie. Jesteśmy już w kolejnym po salonie pomieszczeniu.
Po przekroczeniu progu moim oczom ukazuje się przytulny pokoik z beżowymi ścianami, białymi meblami i szarym łóżkiem kontynentalnym. Muszę przyznać, że ze wszystkich pomieszczeń, które dotychczas widziałam, to podoba mi się najbardziej. Właśnie tak wyobrażam sobie naszą sypialnię. Skromność, stonowane barwy i brak dodatków.
– To wszystko? – pytam z miną niezdradzającą emocji.
– Został nam ostatni pokój – odpowiada bez entuzjazmu agentka. Chyba spisała mnie już na straty.
– Chętnie go obejrzę – wyznaję, na co ona unosi lekko kąciki ust i wychodzi na korytarz, gestem zachęcając mnie, bym podążyła za nią.
Nie podobają mi się pomalowane na granatowo ściany w drugim pokoju gościnnym. Nie tylko optycznie go pomniejszają, ale dodatkowo wprowadzają ponurą atmosferę. Na miejscu przyszłego lokatora przemalowałabym ściany na biało lub beżowo i przerobiła pokój na gabinet. Wstawiłabym do niego szerokie biurko z regulacją wysokości i w spokoju pracowała nad stroną internetową, do uruchomienia której przymierzam się już od dłuższego czasu. W skrócie: chciałabym łączyć poważne treści newsowe z luźnymi, potencjalnie viralowymi. Dobrze wiem, że w sieci funkcjonuje już masa podobnych portali, ale wierzę, że z moim wyczuciem i ambicją uda mi się szybko przegonić konkurencję.
Po obejrzeniu wszystkich pomieszczeń wracamy do salonu i siadamy na wygodnej sofie. Przez następne pięć minut agentka szczegółowo przedstawia wszystkie kwestie formalne i daje subtelnie do zrozumienia, że jeśli chcemy z Vincentem tu zamieszkać, to powinniśmy się zdecydować jak najszybciej.
– Czy ma pani do mnie jakieś pytania?
– Na ten moment nie. Wiem wszystko, co chciałam wiedzieć – odpowiadam, po czym powoli podnoszę się z sofy. Moja rozmówczyni robi to samo. – Dziękuję za poświęcony czas – mówię chwilę później, gdy już zjeżdżamy na parter.
– Polecam się na przyszłość. – Agentka ściska mi mocno dłoń i posyła oficjalny uśmiech.
Gdy tylko wysiadamy z windy, kobieta rusza ku czekającemu już na nią mężczyźnie ubranemu w srebrny garnitur i czerwony krawat. Ten wygląda, jakby urwał się na godzinkę z pracy w banku, by obejrzeć mieszkanie za parę milionów.
Po opuszczeniu budynku wyjmuję z torebki smartfon i orientuję się, że mam trzy nieodebrane połączenia od Vincenta. Postanawiam natychmiast oddzwonić.
Mój partner odbiera po trzecim sygnale.
– No hej, dzwoniłeś.
– Wszystko w porządku? – pyta jakimś dziwnym głosem.
– Eee… Tak. A dlaczego miałoby nie być?
– Tak pytam. Po prostu przyzwyczaiłem się do tego, że nie rozstajesz się z telefonem i zawsze odbierasz od razu.
– Wybacz, byłam na kawie z koleżanką i strasznie się zagadałyśmy – okłamuję go.
– Którą koleżanką? – dopytuje Vincent.
– Dominiką. Nie znasz, studiowałyśmy razem i dawno się nie widziałyśmy. Miałyśmy sporo tematów do omówienia.
– Hm… okej.
– A w jakiej sprawie dzwoniłeś?
– W zasadzie to chciałem cię zaprosić na kolację do SkyView. Zarezerwowałem już nasz ulubiony stolik.
SkyView to ekskluzywna restauracja zlokalizowana na ostatnim piętrze jednego z wieżowców w pobliżu ronda Daszyńskiego. Nie sądziłam, że stanę się jej stałą bywalczynią. Zanim poznałam Vincenta, byłam tam tylko raz, na spotkaniu opłatkowym firmy należącej do jednego z moich klientów. W ciągu sześciu miesięcy tak znacząco poprawiłam statystyki profili jego przedsiębiorstwa w social mediach, że dziś współpracuję z nim na naprawdę satysfakcjonujących warunkach.
– Jak zwykle nie zaczekałeś na moją decyzję – zwracam mu uwagę.
– Daj spokój, Mandy. – Nazywa mnie tak od początku znajomości. – Oboje wiemy, że lubisz, gdy biorę sprawy w swoje ręce. Zresztą gdybym tego nie robił, pewnie nie bylibyśmy teraz razem.
– Tak myślisz?
– No a nie? – odpowiada pytaniem na pytanie. – Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie.
– Oj, kotku, jeszcze wiele się musisz nauczyć o kobietach – mówię z niekrytym rozbawieniem.
– Hm? – mruczy do telefonu Vincent. – Niby czego?
– Choćby tego, że chcemy, żebyście myśleli, że pociągacie za sznurki.
Po drugiej stronie rozlega się zduszony śmiech.
– Mam rozumieć, że od początku mnie urabiasz? – pyta z teatralnym obruszeniem.
– Być może… Ale chyba ci to nie przeszkadza? Oboje wiemy, że lubisz, gdy biorę sprawy w swoje ręce – cytuję go kpiąco.
– Niegrzeczna…
– Cóż poradzę – odpowiadam z uśmiechem.
– Widzimy się o siódmej w SkyView.
– A może przyjadę wcześniej do twojego biura i cię wymasuję? – prowokuję go.
– Gdyby to ode mnie zależało, mogłabyś wpaść już teraz, ale wspólnicy od rana ciągle czegoś ode mnie chcą. Za kwadrans zaczynamy ważne spotkanie.
– Jasne. Zatem do zobaczenia w restauracji. Najwyżej w ramach deseru porobimy coś w toalecie.
Moje słowa sprawiają, że Vincent wzdycha do telefonu.
– Amando Prusicka, czasem sprawiasz, że ciężko mi usiedzieć w miejscu…
– Tylko czasem?
– No dobra, bez przerwy. A teraz kończę, zanim rozepnę rozporek i sam się wymasuję.
– Okej, okej. Nie prowokuję cię więcej. Cześć. – Rozłączam się, chichocząc. Uwielbiam te nasze niegrzeczne pogaduszki przez telefon. A jeszcze bardziej lubię nasze wieczorne pieszczoty, gdy leżymy wtuleni w siebie przed telewizorem i wzajemnie się łaskoczemy. Dobrze znamy już swoje czułe punkty: w moim przypadku są to okolice żeber. Vincent zaś wariuje, gdy tylko przyłożę mu palec do ucha.
Zanim docieram na przystanek tramwajowy, obracam się na pięcie i obejmuję wzrokiem luksusowy wieżowiec przy Złotej. Prawda jest taka, że nie powiedziałam Vincentowi o tym, że będę dzisiaj oglądała apartament. Zataiłam to przed nim, bo w głębi duszy nie wyobrażam sobie, że mogłabym mieszkać w takim miejscu. Nie dość, że byłabym otoczona przez bananową młodzież, która dostała mieszkania od rodziców, to na dodatek nie mogłabym otworzyć tych wielkich okien. Czułabym się jak ryba w akwarium. To nie dla mnie. Wychowywałam się na wsi, w otoczeniu zwierząt i przyrody. Gdy tylko chciałam, wychodziłam do ogrodu lub na długi spacer po okolicznych łąkach. Wiem, że w Warszawie nie mogę na to liczyć, ale udało mi się znaleźć parę mieszkań, które znajdują się w pobliżu dużych parków, a lokatorzy mają do dyspozycji przestronne patia.
Dlaczego więc umówiłam się na spotkanie z agentką od Złotej? Odpowiedź jest prosta: zwyczajnie chciałam zobaczyć, jak żyją ci, którzy kochają luksus. Nie żeby mi imponowali… Po prostu byłam ciekawa. Vincent bowiem nie należy do osób obnoszących się ze swoim bogactwem. Owszem, zabiera mnie do drogich restauracji i czasem zaskoczy diamentową biżuterią, ale poza tym stara się żyć jak przeciętny obywatel. Nie jeździ autem za pół miliona i nie mieszka w dwustumetrowym apartamencie na Powiślu. Po rozwodzie z Martą kupił sobie trzypokojowe mieszkanie z rynku wtórnego i nawet nie pozbył się koszmarnych brązowych kafelków w łazience. Wolę nie wiedzieć, co miał w głowie poprzedni właściciel, gdy je wybierał.
Skromność mojego chłopaka to drugi powód zatajenia wizyty na Złotej. Gdyby się o niej dowiedział, na pewno straciłabym u niego kilka punktów. Cholerny Vincent… Nieustannie zachodzę w głowę, jak to się stało, że spotkałam taki ideał. Pracowity, bystry, a do tego tak pewny siebie, że nie czuje potrzeby imponowania innym swoim majątkiem. Podziwiam go za tę przyziemność, choć nie ukrywam, że jednocześnie mnie ona deprymuje. Z jednej strony czuję presję, by samej osiągnąć sukces i dotrzymać mu kroku, a z drugiej obawę, że ewentualny sukces za bardzo uderzy mi do głowy. Pochodzę ze skromnego domu. Wprawdzie lodówka zawsze była u nas pełna, a rodzice dbali o to, żebyśmy mieli z rodzeństwem nowe ubrania, ale nie było żadnych luksusów.
– Nagły przypływ gotówki potrafi kompletnie zawrócić ludziom w głowach – powiedział mi niedawno Vincent. Wcześniej poinformował mnie o tym, że podpisał właśnie lukratywny kontrakt z jakąś międzynarodową korporacją. Zaskoczyło mnie, gdy wyznał, że nie zamierza z tego powodu świętować. – Znam sporo ludzi, którzy spieprzyli wszystko na własne życzenie. Jeden z moich byłych wspólników wylądował w psychiatryku. Inny znajomy nie może funkcjonować bez kreski, a do tego do południa wypija pół butelki wódki. Jeszcze pięć lat temu prowadził dwie dobrze prosperujące firmy. Miał ogromne możliwości. Stoczył się, bo zachłysnął się sukcesem.
– To przykre, ale dlaczego właściwie mi to mówisz?
– Może chcę cię przestrzec? Dostrzegam w tobie potencjał, Mandy. I jeśli tylko mi pozwolisz, pomogę ci go maksymalnie wykorzystać. Musisz mi tylko obiecać, że zawsze zachowasz czujność, cokolwiek by się nie działo.
– Nie wierzysz w mój zdrowy rozsądek? – spytałam z lekkim zawodem w głosie.
– Nie o to chodzi. Nawet najrozsądniejsi ludzie tracą rozum, gdy wielki świat staje przed nimi otworem.
– Cóż, na razie jedyne, co przede mną staje, to konieczność opłacenia czynszu za kawalerkę – odparłam, by w ten sposób delikatnie zasugerować mu, że ociąga się ze znalezieniem dla nas mieszkania. I żeby było jasne: chcę dokładać się do kosztów. Nie jestem z Vincentem dla pieniędzy.
Wkrótce wsiadam do tramwaju i zostawiam za sobą luksusowy apartamentowiec. Czuję satysfakcję, że tam poszłam. Przekonałam się, że życie, na które mnie nie stać, to także życie, którego nie chcę. Nie pozwolę na to, by Vincent pokrywał całość kosztów. Właśnie dlatego oglądałam głównie mieszkania, których ceny nie zwalały z nóg. Nie było to łatwe, bo to, co dzieje się teraz w Warszawie na rynku nieruchomości, przyprawia o ból głowy. Na szczęście mi się udało. I choć wątpię, by jakikolwiek bank udzielił mi kredytu na połowę kwoty, spróbuję przynajmniej się dorzucić w jednej czwartej.
To takie irytujące, że wszystko kręci się wokół pieniędzy. A najgorsze, że zwykle brakuje ich właśnie wtedy, gdy najbardziej się ich potrzebuje. Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że mogłabym mieszkać z Vincentem nawet w mojej kawalerce. Pieprzyć jacuzzi, wielką kuchnię i stół na dziesięć osób w eleganckim salonie. Najważniejsze, żebyśmy byli razem.ROZDZIAŁ 2
TERAZ
– Przepraszam, spotkanie się przeciągnęło, a potem utknąłem w korku – mówi zdyszany Vincent, po czym wita się ze mną szybkim całusem w policzek, rozpina marynarkę i siada po drugiej stronie stolika. Czekałam na niego dokładnie czterdzieści dwie minuty.
– Nic się nie stało. Tylko uprzedzam, że piję już trzeciego drinka, więc mogę wygadywać głupoty.
– To nawet dobrze. Lubię cię pijaną. Przemieniasz się wtedy w słodką flirciarę.
Jego wyznanie sprawia, że teatralnie prostuję się na krześle i unoszę wysoko brwi.
– Czyżbyś zachęcał mnie do alkoholizmu?
Vincent prycha i wyciąga ku mnie rękę.
– Ależ skąd. Trzeźwa też jesteś słodka. W sumie to podobasz mi się w każdym wydaniu – mówi cicho, nie odrywając ode mnie wzroku. Nagle dyskretnie oblizuje górną wargę i przenosi wzrok na korytarz, na końcu którego znajdują się toalety. – Idziemy?
– Idziemy – powtarzam po nim i odchodzę od stołu.
– Wychodzą państwo? – pyta kelnerka, która zjawia się niepostrzeżenie za moimi plecami.
– Tylko na chwilę. Po powrocie zamówimy przystawki – odpowiadam jej.
– Oczywiście.
Czekamy, aż filigranowa blondynka się od nas oddali, po czym szybkim krokiem zmierzamy ku damskiej toalecie. A potem zamykamy się w ostatniej kabinie i pieprzymy przez parę minut. W pewnym momencie do toalety wchodzą dwie kobiety, które obgadują jakąś wspólną znajomą. Staramy się być na tyle cicho, by nie zwrócić ich uwagi. Vincent nie wytrzymuje jednak napięcia i wydaje z siebie głośne westchnięcie. Wiem, jak bardzo podnieca go seks w miejscach publicznych i spodziewałam się, że właśnie tak to się skończy. Nagle za drzwiami wybrzmiewa niekomfortowa cisza, którą po chwili przerywa chichot jednej z kobiet. W pośpiechu opuszczają toaletę, zostawiając nas samych.
– Wybacz. Nie mogłem się powstrzymać – szepcze Vincent, zapinając rozporek. – Wszystko w porządku?
– Wiadomo – odpowiadam nieco zdyszana. Nigdy mu się do tego nie przyznałam, ale też lubię takie akcje i często wyobrażam sobie, że robimy to na biurku w jego gabinecie, najlepiej przy uchylonych drzwiach. Vincent nigdy by się na to nie zgodził, ale kto mi zabroni pofantazjować?
W drodze powrotnej do naszego stolika spostrzegam siedzące nieopodal i wpatrzone w nas młode, krzykliwie umalowane dziewczyny. Wyglądają tak, jakby urwały się z imprezy dla uczestniczek reality show o kochankach bogaczy z Miami. Po minie jednej z nich wnioskuję, że to właśnie one były w toalecie. Koścista szatynka z ustami w kolorze krwistej czerwieni pogardliwie się uśmiecha, po czym szepcze coś na ucho siedzącej obok blondynce. Wiem, że dla świętego spokoju powinnam je zignorować. Patrzę jednak na nie wymownie, a potem na ich oczach szczypię Vincenta w pośladek. Niech mi zazdroszczą takiego faceta!
Pół godziny później mamy już za sobą przystawkę w postaci przepysznych małży świętego Jakuba. Nadszedł czas na danie główne. Wybieram polędwicę cielęcą z ziemniakami truflowymi, zaś Vincent waha się między grillowaną ośmiornicą a najdroższym w karcie japońskim stekiem Hida Wagyu.
– Hm… Chyba najwyższy czas spróbować tego steka – zwraca się do kelnerki, po czym dodaje: – I poproszę jeszcze jeden kieliszek bezalkoholowego wina.
– Oczywiście.
– Hida Wagyu. No, no… Komuś się chyba powodzi – prowokuję go tuż po tym, jak kelnerka odchodzi od stołu.
– Nie patrz tak na mnie. Umawialiśmy się, że w SkyView możemy sobie pozwolić na zabawę w snobów.
– Bogaty facet musi mi się tłumaczyć z tego, że zapragnął zjeść porządny stek. To twoje pieniądze i masz z nimi prawo robić, co chcesz.
– Niby tak, ale wiesz, co myślę o niepotrzebnej rozrzutności…
Gdy to mówi, przypominam sobie monstrualny, pretensjonalny apartament przy Złotej. Jeśli wydanie paru stów na stek to dla niego „niepotrzebna rozrzutność”, to nawet nie chcę myśleć, co by powiedział na tamten apartament.
– Mówiłam ci już chyba ze sto razy, że kręci mnie twoja normalność – odpowiadam, ściskając mu dłoń. – Nie musisz nikogo przepraszać za to, że odniosłeś sukces. Doszedłeś do niego ciężką pracą. Poza tym, kurczę, to tylko stek. Nie popadajmy w skrajności.
Vincent przez kilka sekund przygląda mi się w milczeniu.
– Czyli nie będzie ci przeszkadzało, jeśli domówię sobie ośmiornicę? Mam straszną ochotę na owoce morza.
– Jak dla mnie, możesz zamówić całe wiadro ośmiornic – rzucam, a Vincent w odpowiedzi unosi wysoko kąciki ust. Jest słodki i niewinny w tej swojej skromności. I pomyśleć, że dopiero co pieprzył mnie agresywnie w toalecie.
Wkrótce kelnerka stawia przed nami talerze z zamówionymi daniami. Ośmiornica wygląda tak apetycznie, że od razu pytam Vincenta, czy mogę jej skosztować. Wtedy on zamawia drugą.
– Już przekazuję kucharzowi.
– Nie musiałeś tego robić. Zadowoliłabym się kawałeczkiem – mówię zakłopotana.
– Ustaliliśmy, że odkładamy dziś na bok skromność. Poszalejmy trochę – proponuje. – Zresztą dobrze się składa, bo chciałem ci o czymś powiedzieć.
– Domyślam się.
– Hę? – Vincent obrzuca mnie pytającym spojrzeniem.
– No przecież widzę ten błysk w twoich oczach. Masz go, gdy się czymś ekscytujesz.
– Jak ty mnie znasz – prycha, po czym wyciąga z kieszeni najnowszego iPhone’a i odblokowuje ekran. – Jak ci się podoba? – pyta, kładąc przede mną urządzenie.
Przenoszę wzrok na ekran. Moim oczom ukazuje się zdjęcie nowoczesnej piętrowej posiadłości, która na pierwszy rzut oka wygląda jak przecięty w połowie jacht lub statek kosmiczny. W rzeczywistości efekt ten osiągnięto dzięki całkowitemu przeszkleniu strefy wejściowej. Prostokątna szyba rozciąga się od ziemi aż po zadaszenie na piętrze.
– Co to jest? – Na moment spoglądam ze zdziwieniem na Vincenta.
– Najpierw powiedz, co myślisz.
Nigdy wcześniej nie widziałam tak dziwnego projektu. Mocno wysunięte białe zadaszenia pomieszczeń na dole wspierane są przez wąskie kolumny. Sytuacja ma się podobnie na piętrze, z tą różnicą, że dach jest mniej więcej o połowę krótszy. W efekcie dom prezentuje się niezwykle lekko. Można odnieść wrażenie, że wystarczyłby podmuch wiatru, by uniósł się w powietrze. Podoba mi się też wyłożona ciemnym drewnem zewnętrzna fasada.
– Mandy? – naciska Vincent, gdy przez dłuższą chwilę nic nie mówię.
– Ciekawy dom. Projektant musi mieć niezłą wyobraźnię.
– Ale podoba ci się?
– Tak, tylko nie rozumiem, dlaczego mi go pokazujesz. Chyba nie chcesz… – urywam, gdy Vincent szeroko się uśmiecha.
– Mamy trzy dni na podjęcie decyzji. Inaczej rezerwacja przepadnie.
Przełykam ślinę.
– Jaka… rezerwacja?
Vincent nie odpowiada. Zamiast tego chwyta swojego iPhone’a i pokazuje mi kolejne zdjęcia.
– Tak wygląda salon. Nie mów, że o takim nie marzyłaś. Zobacz tylko te wielkie okna i rozciągający się za nimi las. Tego chciałaś, czyż nie?
– Kotku, ale…
– Mogłabyś urządzać sobie poranne spacery po lesie – wchodzi mi w słowo Vincent. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby w pobliżu było też mnóstwo łąk. Zbierałabyś kwiaty i wkładała sobie we włosy…
Zaskoczona przeglądam zdjęcia białego salonu z lustrzanymi akcentami i ścianami wyłożonymi połyskującym kamieniem. Projektantowi udało się urządzić wnętrze z rozmachem, a jednocześnie tak, by sprawiało wrażenie przytulnego i rodzinnego.
– Zaczekaj… Za dużo informacji na raz. – Przykładam palce do skroni i biorę głęboki wdech. – Dlaczego w ogóle pokazujesz mi ten dom?
Vincent bierze łyk bezalkoholowego wina, a następnie odpowiada, krojąc stek:
– Pomyślałem, że nadawałby się idealnie na nasze wspólne gniazdko.
– Nie braliśmy pod uwagę domu – zauważam.
– No tak, ale co to za różnica? Zatrudnimy gosposię i ogrodnika. Nie będziesz musiała nic robić.
– Przecież nie o to chodzi! – podnoszę lekko głos. – Mówiłam ci, że nie potrzebuję wielkich przestrzeni. Może gdybym miała gromadkę dzieci, ale w obecnej sytuacji zadowolę się trzema pokojami i łazienką z jacuzzi. Poza tym nie stać mnie, by dorzucić się do takiej wypasionej willi. – Cofam się w galerii do pierwszej fotografii, na której widnieje dom w całej okazałości. – Matko…
– Nie chcę od ciebie ani grosza, Mandy – zapewnia mnie mój chłopak. – A teraz jedz, bo polędwica ci wystygnie. W sumie to niepotrzebnie pokazałem ci te zdjęcia. Mogłem z tym zaczekać do końca kolacji lub powrotu do domu.
Chwytam w milczeniu sztućce i po chwili wkładam do ust kawałek mięsa. Smakuje wybornie, ale przez Vincenta nie mogę się nim delektować.
– Chcesz powiedzieć, że od początku planowałeś mnie sponsorować? – pytam z wyrzutem.
Odpowiada dopiero po przełknięciu mięsa:
– Od razu sponsorować… Chciałem tylko, byś miała ze mną dobrze.
– Mam z tobą dobrze – mówię stanowczo. – Wystarczy, że przy mnie będziesz. Potrzebuję partnera, a nie opiekuna.
– Będę twoim partnerem, ale skoro mamy różną sytuację finansową, to dlaczego nie miałbym cię odciążyć?
– Nie zgadzam się na to, Vincent.
– Mandy…
– Nie i już. – Zaskoczyła mnie jego deklaracja. Nie tego się spodziewałam po tak wymagającym facecie, który ceni samodzielność u kobiet. A jeśli błędnie go oceniłam?
Vincent prycha, kręcąc przy tym głową. Następnie nadziewa na widelec kolejny kawałek steku.
– W porządku. Skoro tak bardzo ci zależy na równości w związku, to tym bardziej powinnaś zgodzić się na ten dom – mówi, zanim wkłada mięso do ust.
– Jak to?
– Wszystkie mieszkania, które mi pokazałaś, są na sprzedaż. Tylko ten dom jest na wynajem. Dorzucałabyś się co miesiąc do czynszu, co i tak jest dla ciebie lepszą opcją. Nie musiałabyś zaciągać kredytu w banku. A nawet jeśli, to nie na tak dużą kwotę.
Rozmowę przerywa nam kelnerka, która stawia na stole talerz z ośmiornicą.
– Smacznego. – Posyła nam szeroki uśmiech, po czym odchodzi.
Zmuszam się do zjedzenia kolejnego kęsa polędwicy, jednocześnie posyłając Vincentowi złowrogie spojrzenie. A jeśli niepotrzebnie zgodziłam się na wspólne zamieszkanie? Jesteśmy ze sobą przecież raptem rok. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to poważna decyzja. Właśnie dlatego liczyłam, że będziemy mieć coś swojego. Fundamenty, na których oprzemy nasz wciąż rozwijający się związek. Wynajem to jednak nie to samo co kupno. Z drugiej strony jakie to ma znaczenie? Najważniejsze jest przecież to, by dobrze nam się razem mieszkało. Hm… Im dłużej o tym myślę, tym sensowniejsza wydaje mi się opcja wynajmu. Sprawdzimy, czy jest nam razem dobrze, przetestujemy się i kto wie, może pewnego dnia kupimy dla siebie jakieś przytulne gniazdko. Na dobrą sprawę, jeśli mam stracić Vincenta, to i tak go stracę. Usidlanie go na siłę nie ma sensu.
– Masz więcej zdjęć? – pytam, a wtedy Vincent promienieje z radości.
– Może najpierw pokażę ci naszą sypialnię… – Podsuwa mi znów swój telefon. – I co myślisz? Zamontowałbym jedynie elektryczny karnisz. – Vincent musi spać w całkowitej ciemności, więc jego słowa mnie nie zaskakują.
Pomieszczenie utrzymane jest w moich ulubionych odcieniach bieli, beżu i szarości. Szczególnie przypadają mi do gustu wyłożona jasnymi panelami podłoga, tapicerowane łóżko i drewniane lamele na ścianie tuż za nim. Z kolei przeciwległa ściana wyłożona jest nowoczesnym betonem architektonicznym. Nieszczególnie za nim przepadam, ale akurat w tym pokoju prezentuje się ciekawie.
– Podoba mi się – mówię do Vincenta. – Brakuje mi jedynie doniczek z kwiatkami.
– Będziesz mogła mieć tyle kwiatków, ile zapragniesz. W ogóle oniemiejesz, jak zobaczysz taras na piętrze. – Vincent przewija galerię i pokazuje mi przestrzeń większą niż największe mieszkanie z tych, które rozważałam.
– No nieźle – kwituję.
– Tylko nieźle? Wszystkie tarasy mają łącznie ponad dwieście metrów. Cały dom ma chyba z sześćset.
– Będzie co sprzątać.
– Mówiłem ci już, zatrudnimy kogoś do pomocy. Wezmę na siebie wszystkie koszty.
– Vincent… – Przewracam oczami.
– Okej, dorzucisz się do wynagrodzenia. Przez ostatnie trzy tygodnie dużo nad tym myślałem. Skoro już koniecznie musisz dorzucać się do czynszu, wynajem domu wydaje się równie rozsądny jak kupno mieszkania. No i nie grozi nam widmo nagłej eksmisji. Umowa zawierana jest na co najmniej cztery lata.
– Czekaj, bo znowu torpedujesz mnie informacjami… – Marszczę brwi. – Powiedziałeś trzy tygodnie? To dlatego ostatnio mnie zbywałeś, gdy pokazywałam ci oferty?
– Nie robiłem tego celowo. Najwyraźniej zafiksowałem się na punkcie tego domu i nie mogłem się skupić na niczym innym.
– Marne tłumaczenie – rzucam poirytowana.
– Ale szczere. Wybacz, jeśli poczułaś się zlekceważona.
Kręcę z niezadowoleniem głową i biorę do ust kolejny kęs wystygniętego mięsa.
– Dlaczego wcześniej nic nie powiedziałeś? – pytam pół minuty później.
– Nie chciałem ci zawracać głowy. Wolałem najpierw wybadać grunt i zobaczyć, czy w ogóle mamy jakieś szanse na wynajem.
– Jak w ogóle dowiedziałeś się o tej ofercie?
– Podrzucił mi ją jeden ze wspólników. Wspominałem mu, że szukamy mieszkania.
Szukamy? A to ciekawe… Sądziłam, że otoczenie Vincenta nie wie o moim istnieniu. Ilekroć pytałam o jego współpracowników i znajomych, zapewniał mnie, że poznam ich w odpowiednim momencie. Mijały miesiące i odpowiedni moment nie nadchodził. W końcu przestałam pytać. Nie chciałam naciskać. Ujawni mnie, gdy będzie na to gotowy.
A co, jeśli nigdy nie będzie?
– Aha – odpowiadam zdawkowo. Nie chcę drążyć tego tematu. Najpierw muszę się dowiedzieć wszystkiego o tej ofercie.
– No… Janek zasugerował w żartach, że wreszcie miałbym swoją własną willę Playboya. – Gdy widzi moją konsternację, wyjaśnia: – Na studiach żartowaliśmy, że gdy już odniesiemy sukces i dorobimy się fortuny, sprawimy sobie wielką rezydencję i będziemy w niej organizowali weekendowe imprezy na kilkaset osób.
– Ambitnie – komentuję.
– Nie martw się, jeśli o to chodzi, to już mi przeszło – odpowiada rozbawiony Vincent. – Początkowo nawet nie wczytywałem się w ofertę domu, ale gdy kilka godzin później z ciekawości do niej powróciłem, zacząłem się zastanawiać… Jest jeden haczyk: lokalizacja.
– Właśnie miałam cię o nią spytać.
Vincent nadziewa na widelec kawałek ośmiornicy.
– Posiadłość mieści się na obrzeżach Szklarskiej Poręby – wyjawia, zanim bierze go do ust.
Robię duże oczy.
– Karkonosze?
Vincent przeżuwa szybko ośmiornicę i przełyka.
– Mhm. Mielibyśmy dziesięć minut spacerem do Muzeum Mineralogicznego i niecały kwadrans autem do wodospadu Szklarki.
– Pierwsze słyszę.
– Pokażę ci później w Google Maps. Ludzie bardzo zachwalają to muzeum. Z kolei wodospad to podobno idealne miejsce na romantyczne wieczorne spacery. No i tylko pomyśl o tym widoku ośnieżonych gór za oknem. Pamiętam nasz spacer po rynku w Krakowie i rozmowę na temat miejsc, które chciałabyś ze mną odwiedzić. Szkoda, że ostatecznie nie pojechaliśmy do Zakopanego. – Mało brakowało, a przedłużylibyśmy wtedy urlop o kilka dni. Ostatecznie plan pokrzyżowali nam wspólnicy Vincenta, którzy zwołali na poniedziałek ważne spotkanie. W efekcie musieliśmy wracać do Warszawy już w niedzielę po południu.
– Sama nie wiem… Zaskoczyłeś mnie. Nie miałam w planach wyprowadzki z Warszawy.
– Jakby na to spojrzeć z boku, nic cię tu nie trzyma. Mogłabyś wykonywać swoją pracę nawet z drugiego końca świata – zauważa Vincent.
– Niby tak, ale co z tobą? Nie możesz się wyprowadzić na drugi koniec Polski.
– Dlaczego nie?
– Eee… Ty tak na serio? Chcesz porzucić firmę?
– Nikt nie mówi o porzucaniu firmy. Wiele rzeczy mogę wykonywać zdalnie. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, Mandy. Nie muszę ciągle przebywać na miejscu.
– Ciekawe, że mówi to człowiek, który przesiaduje w biurze od rana do nocy. – Mało brakuje, bym wytknęła mu wszystkie odwołane w ostatniej chwili kolacje i wypady do kina.
Vincent dopija wino, po czym posyła mi delikatny uśmiech.
– Przyznaję, jestem pracoholikiem. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Chcę to jednak zmienić i zacząć wreszcie korzystać z życia. To jeden z powodów, dla których zacząłem rozważać wyprowadzkę z Warszawy. Mielibyśmy wreszcie więcej czasu dla siebie.
– Pod warunkiem, że nie zamykałbyś się całymi dniami w gabinecie.
– Obiecuję, że bym tego nie robił.
– Hm… Myślisz, że firma na tym nie ucierpi? – dopytuję. Nie chcę bowiem, by później zarzucił mi, że nasz związek zaszkodził jego karierze. Wiem, to czarnowidztwo. W końcu to on wyskoczył z pomysłem wyprowadzki. Mimo to czuję się współodpowiedzialna za całe to przedsięwzięcie. I zależy mi na tym, by Vincent niczego nie żałował.
– Nie sądzę. Rozmawiałem już wstępnie ze wspólnikami.
– Pięknie. Nawet oni dowiedzieli się przede mną.
– Tak jak mówiłem: wolałem najpierw wybadać grunt, a dopiero potem przedstawić ci pełną ofertę.
– Następnym razem chcę być od początku we wszystko wtajemniczana. Zrozumiano?
– Oczywiście, królowo – odpowiada, po czym wraca do tematu: – Chłopaki zasugerowali, że mógłbym wpadać do Warszawy raz w tygodniu i ustawiać sobie na ten dzień najważniejsze spotkania.
– Do Warszawy jest jakieś pięćset kilometrów. Jesteś gotowy na ciągłą tułaczkę?
– Jeździłbym do Wrocławia i zostawiał auto na parkingu przy lotnisku. Lot do Warszawy trwa raptem czterdzieści minut.
– Faktycznie wszystko obmyśliłeś…
Na twarzy Vincenta maluje się zakłopotanie.
– Jeśli nie jesteś zainteresowana, to powiedz wprost.
– Na ten moment nie wiem, co o tym myśleć. A co z dziećmi? Kiedy znajdziesz czas na… – urywam, a następnie wzdrygam się na myśl o tym, że Marta już o wszystkim wie. – Z nią też o tym rozmawiałeś?
Vincent kuli się niczym pięciolatek, który wie, że nabroił.
– Musiałem się upewnić, że nie będzie miała nic przeciwko.
– Powiedziałeś jej o mnie?
– Nie, ale domyśliła się, że nie będę tam mieszkał sam.
– No tak…
– Zaproponowałem jej, że będę wpadał do nich po pracy za każdym razem, gdy będę w Warszawie. Marta zgodziła się też na jeden weekend z dzieciakami w miesiącu.
Dotychczas nie ingerowałam w rodzinne sprawy Vincenta. Nie czuję się przez niego zaniedbywana, choć nie ukrywam, że chętnie poznałabym jego dzieci. Na pewno dodałoby mi to pewności siebie. Vincent nie przedstawiałby ich przecież kobiecie, o której nie myśli poważnie. Nie podoba mi się jednak wizja samotnych weekendów w ogromnej willi na uboczu. Wprawdzie wciąż mielibyśmy dla siebie trzy weekendy w miesiącu, ale jaką mam gwarancję, że z czasem Vincent nie zacznie jeździć do Warszawy częściej?
– Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. – Masuję się po czole.
– Myślę, że to przez te drinki, które wypiłaś przed moim przyjściem.
– Tak czy siak, na ten moment nie jestem ci w stanie powiedzieć, czy chcę aż takiej rewolucji w życiu. Dom jest piękny, ale to jednak Szklarska Poręba…
– Jasne. – Vincent próbuje nieudolnie zamaskować rozczarowanie. Chyba nie myślał, że rzucę mu się w ramiona, wycałuję po twarzy i podziękuję za uczynienie ze mnie księżniczki zamkniętej w nowoczesnym pałacu? W głowie zapala mi się kolejna żółta lampka. Vincent chyba nie jest do końca taki, jak sądziłam.
Chwilę później podchodzi do nas kelnerka i zgarnia ze stołu talerze.
– Poprosimy rachunek – odzywa się do niej Vincent.
– Oczywiście.
Pięć minut później opuszczamy budynek i kroczymy ku parkingowi.
– Nic nie mówisz. Jesteś na mnie zły? – pytam niepewnie.
W odpowiedzi mój partner spogląda na mnie z politowaniem.
– Nie jestem humorzastym dzieciakiem, który strzela focha za każdym razem, gdy coś nie pójdzie po jego myśli.
– Obiecuję, że się zastanowię. Zrozum, to dla mnie duża zmiana.
– Dla mnie też, dlatego nie naciskam. Po prostu zachwyciłem się, gdy zobaczyłem zdjęcia tego domu. Jest tak bardzo w moim guście…
– Lubisz krzykliwość i przesadną nowoczesność?
Vincent piorunuje mnie wzrokiem.
– Jak dla mnie wnętrza są stonowane i przytulne mimo dużych powierzchni.
Nie zamierzam się z nim spierać, dlatego poruszam temat wynajmu:
– Cztery lata to dość długo. Czy jest jakiś okres wypowiedzenia?
– Tak, trzy miesiące.
– Chociaż tyle. A kim jest właściciel? – dopytuję tuż po tym, jak wsiadamy do auta Vincenta.
– To Nataniel Lorent, prezes Lorent Estate Holding.
– Co to za firma?
– Bardzo duży deweloper. Kiedyś mieliśmy z nimi współpracować, ale nic z tego nie wyszło.
– Milioner znudził się willą na zadupiu i teraz szuka najemcy – stwierdzam.
– Niezupełnie. Z tego, co mi wiadomo, wynajmuje ją od samego początku, czyli od jakichś dziesięciu lat. To znaczy wynajmował, bo od dwóch lat dom stoi pusty – wyjawia Vincent, po czym uruchamia auto.
– Wiesz dlaczego?
– Nie. Podejrzewam, że Lorent żądał absurdalnie wysokiego czynszu. W końcu zrozumiał, że nikt mu tyle nie zapłaci, więc zaproponował niższą kwotę. Właśnie dlatego grzechem byłoby nie skorzystać. Co tak na mnie patrzysz?
– Zastanawiam się, czym jeszcze mnie zaskoczysz – odpowiadam, a wtedy on przykłada mi dłoń do uda i delikatnie je ściska.
– Zaraz się przekonasz – szepcze, po czym przesuwa dłoń coraz wyżej, aż dociera do mojego krocza. Następnie zawraca tuż przed bramą parkingu i zajmuje najbliższe wolne miejsce.
– Co ty robisz? – pytam, zanim Vincent pochyla się w moją stronę i namiętnie całuje. A potem wsuwa mi dłoń w majtki i w pięć minut doprowadza palcami do orgazmu.
– Zadowolona? – dopytuje z wyraźną satysfakcją.
– Kocham cię – mruczę, starając się uspokoić oddech.
– Słucham?
– Kocham cię, Vincencie Tabor – mówię nieco głośniej i składam mu na ustach długi pocałunek.
– I to mi się podoba.
Ciąg dalszy w wersji pełnej