Dom jest tam, gdzie są ciała - ebook
Dom jest tam, gdzie są ciała - ebook
Życie Beth nie potoczyło się tak, jak zaplanowała. Po odejściu ojca, dostała obsesji na punkcie odnalezienia go. Obsesji, która zniszczyła jej relację z mężem i córką. Została jej tylko mama, a Beth zajmowała się nią najlepiej, jak potrafiła, aż do jej ostatnich, szokujących słów:
Twój ojciec. On nie zniknął. Nie ufaj…
Po śmierci mamy, siostra i brat, z którymi trzymała się na dystans, wracają do rodzinnego domu.
Desperacko pragnąc powrócić do szczęśliwszych wspomnień, rodzeństwo zaczyna oglądać domowe nagrania z dzieciństwa. Jedno z nagrań się kończy, a na ekranie pojawia się ciało martwej dziewczynki w lesie, ich zakrwawiony ojciec, a zza kadru słychać spanikowany głos ich matki. Bardzo chcieliby wierzyć, że to wszystko nieprawda, ale oni znają dziewczynkę z nagrania. To ich dawna sąsiadka, Emma Harper, która zaginęła w 1999 roku.
Pochowanie mamy jest wystarczająco ciężkie, ale czy Beth i jej rodzeństwo przetrwają prawdę na temat tego, co tak naprawdę stało się z tą dziewczynką?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-827-9 |
Rozmiar pliku: | 838 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic bardziej nie zbliża do siebie ludzi niż śmierć. Jest niczym dźwięk gwizdka na psa, który oddalił się od właściciela. Gdy ten wybrzmiewa, zwierzę zawsze przybiega. Śmierć przypomina nam, że życie nie jest wieczne i że pewnego dnia nadejdzie też nasza kolej. Zatrzymujemy się, by wysłuchać tych napomnień, przyswoić je, okazać należny szacunek, a potem rozprzestrzeniamy się po świecie niczym dmuchawce z przekwitającego mniszka lekarskiego, czekając, aż ta znowu nas wezwie, choć z nadzieją, że zrobi to, byśmy zebrali się wokół kogoś innego, nie po to, by zebrano się wokół nas.
Puk, puk.
Bez obaw. Nie przyszła po ciebie… tym razem.JEDEN
BETH
Dzisiaj deszcz pada inaczej, ani miękko, ani twardo, ani pod skosem, po prostu inaczej. Tak jakby przygotowywał miejsce spoczynku dla mojej mamy, jakby dotleniał ziemię, w której miała wkrótce zostać pochowana. Pielęgniarka z hospicjum powiedziała, że umrze przed końcem dnia. To dziwne. Niektórzy w ogóle się tego nie spodziewają, inni znają datę i odliczają dni, a ja nie wiem, co jest gorsze.
Wyglądam przez okno w kuchni, wychodzące na akry naszej posiadłości, na mieszankę drzew, wzgórz, trawiastych polan oraz strumienia, który to wszystko przecina. Rodzice kupili tę ziemię od jakiegoś farmera w latach siedemdziesiątych i krótko po tym zbudowali dom. To miejsce było malutkim rajem na ziemi… aż przestało nim być.
Wibruje mój telefon. Dostałam wiadomość od brata. Wylądował i przyjedzie do domu za mniej niż godzinę. Do domu? Przestał przyjeżdżać siedem lat temu, gdy zniknął nasz ojciec. Dlatego nie nazwałabym naszego małego miasteczka w Wisconsin jego domem. Mogą tak mówić sto siedemdziesiąt cztery osoby, ale on nie jest jedną z nich. Większość ludzi opuszczających Grove już tu nie wraca. A ci, którzy wracają, nie robią tego, bo chcą. To miejsce jest swego rodzaju cmentarzem.
Przechodzę do wiadomości, którą wysłałam siostrze wiele godzin temu. Pozostaje nieodczytana. Pewnie gnije gdzieś w motelu ze strzykawką wbitą między palce u stóp, bo jej żyły zapadły się na długo przed tym, jak doznała haju, za którym goni całe życie. Na samą myśl o siostrze wzdycham ciężko. Uzależnienie jest męczące dla uzależnionych i dla tych, których oni wykorzystują.
Wyciągam z szafy bochenek jasnego chleba, kroję dwie kromki i smaruję je majonezem. Koło zlewu stoi miska okrągłych i miękkich pomidorów wołowych, zebranych z ogrodu. Wybieram tego najbardziej dojrzałego i kładę go na zniszczonej desce do krojenia. Sok wycieka z miąższu, gdy tylko przecinam go nożem. Nie jestem pewna, dlaczego w ogóle robię mamie kanapkę z pomidorem i majonezem. Nie jadła nic od kilku dni, ale twierdzi, że to jest jej ulubione danie. Dorastała w skrajnej biedzie, dlatego jeśli mówi, że to jej ulubione jedzenie, to tak właśnie jest, bo nigdy nie doświadczyła niczego lepszego. Zawsze chciałam jej pokazać więcej, świat poza Grove, ale ja także nie opuszczam tego miejsca.
– Eliza… beth – woła cicho z salonu moja mama. Wypowiada moje imię tak, jak zjada cukierki Werther’s: powoli, z rozmysłem. Jakby je smakowała. Ramiona opadają mi dokładnie tak jak tym, którzy zaznali porażki. Wiem, że już nigdy tego nie usłyszę – mojego imienia, tego, które mi nadała. Chciałabym móc je chwycić, schować w bezpiecznym miejscu niczym rodzinną pamiątkę. Ale ono należy do tej chwili. Nie mogę zachować go na zawsze, tak samo jak jej. Biorę głęboki oddech i wypuszczam nóż. Ten opada głośno na deskę do krojenia. Nadszedł czas na ostatnie pożegnanie.
Zegar na ścianie wskazuje kilka minut po dwudziestej. Moje rodzeństwo pewnie nie dotrze na czas. Mieli mnóstwo czasu, by przy niej być, ale wybrali, by tego nie robić. Więc może na to nie zasłużyli. Śmierć nie czeka na nikogo.
– Idę, mamo. – Zmuszam się, by nieznacznie unieść kąciki ust, i dopiero wtedy opuszczam kuchnię. Ona zawsze chciała tylko jednego: ujrzeć szczęście swoich dzieci. To jedno mogę dla niej zrobić, nawet jeśli nie jest to prawdą.
Salon został przekształcony w jej sypialnię trzy miesiące temu. Ona tego chciała, chciała móc wyglądać przez wielkie okno wykuszowe i obserwować zachody słońca. Mama przez większość życia pracowała na drugie zmiany i powiedziała, że to jedna z tych rzeczy, którą w życiu za często przegapiała.
W kącie stoi telewizor, jest wyciszony, na ekranie leci reklama marki samochodowej. Większość rzeczy należących do mamy jest w kwieciste wzory: koc, którym jest przykryta, kanapa zepchnięta pod ścianę oraz ułożone na niej poduszki. Nad specjalnym łóżkiem, na którym leży, wiszą nawet zdjęcia kwiatów. Powiedziała, że kwiaty przypominają jej życie – piękne, delikatne i szybko przemijające.
Oparcie jej łóżka jest lekko podniesione, a ona wygląda przez okno.
– Cześć, mamo – mówię. Głos niemal mi się załamuje, ale tłumię smutek. Tę tamę przełamię później, ale nie teraz, nie na jej oczach.
Nieznacznie unosi drżącą rękę i pozwala, by ta opadła na miejsce. Nie ma nawet siły, by to powiedzieć, ale słyszę jej słowa: „Chodź, Beth, obejrzyj ze mną zachód słońca”.
– Dobrze, mamo.
Siadam na krześle koło jej łóżka. Jest odgniecione, dopasowane do moich pleców, a wszystko to przez liczbę godzin, które na nim spędziłam przez ostatnie miesiące. Mamie mocno pogorszyło się siedem tygodni temu i to wtedy wzięłam bezpłatny urlop z pracy w magazynie, by zajmować się nią całodobowo. Mama miałaby więcej czasu, ale jest upartą kobietą, która odwiedza lekarzy równie często, co wydział komunikacji. Nim zdiagnozowano raka, był zbyt zaawansowany, miała przerzuty do wątroby i krwi.
Porusza szczupłymi palcami, a ja sięgam po jej dłoń i delikatnie ją trzymam. Deszcz przestał na razie padać. Chmury się rozeszły, a niebo ma idealnie niebieską barwę, przetykaną odcieniami różu i pomarańczowego.
– Jest piękny, mamo – mówię, zerkając na nią.
Jej szarzejąca skóra jest niczym konar drzewa, znaczą ją głębokie bruzdy ukazujące życie pełne stresu i żalu. Ale mama je zaakceptowała. Zawsze tak było, zawsze mówiła z dumą: „Im bardziej pomarszczona skóra, tym trudniejsze życie”. Dla niej to odznaczenie honorowe, dowód jej ciężkiej pracy.
Jej klatka piersiowa ledwie się unosi i opada. Obserwuję ją uważnie, by mieć pewność, że wciąż oddycha. Mama nie odrywa wzroku od zachodzącego słońca, a ja słyszę w głowie, co mi powiedziała tydzień temu, zanim wyszeptanie więcej niż słowa czy dwóch stało się za trudne.
„Nie ma w życiu wielu rzeczy, na które można liczyć, ale to… na słońce możesz liczyć. Zawsze wzejdzie i zajdzie – bez względu na wszystko. Nie ma znaczenia, czy jesteś chora, czy smutna. Nie ma znaczenia, czy trwa wojna, czy pokój. Nie liczy się, czy to widzisz, czy nie. Słońce. Na nie możesz liczyć”.
Nawet na łożu śmierci próbuje mnie uczyć, prowadzić mnie, na swój sposób pokazać miłość – przez naukę i słowa mądrości. Delikatnie ściskam jej dłoń, żeby wiedziała, że ciągle tu jestem. Ten niewielki nacisk zdaje się przepływać przez jej ciało i ograniczać dopływ powietrza. Zaczyna sapać. Zamaczam gąbeczkę w szklance wody i wyciskam ją do jej nieznacznie rozchylonych ust. Mama nie odrywa wzroku od słońca. Dotykam jej spękanych warg wilgotną gąbką, a potem z powrotem odchylam się na krześle, podczas gdy ona chwyta swoje ostatnie oddechy.
Kiedy słońce znika za horyzontem, odwraca głowę w moją stronę. Uśmiecham się do niej, ale ona nie odpowiada tym samym. Wiem, że śmierć jest blisko, bo nawet obecność mamy jest mniej wyczuwalna.
– Cześć, mamo – mówię. Staram się powiedzieć „mamo” jak najwięcej razy, bo wiem, że już nigdy nikogo tak nie nazwę. To jest zarezerwowane tylko dla niej. Nikt jej nie zastąpi. Ściska mnie w gardle i czuję, że oddech więźnie mi w gardle, tak jakbym miała zacząć płakać prosto z głębi, boleśnie, tak, że nie da się przestać, tak, że trzęsłaby się każda część mojego ciała. Sięgam po dłoń mamy i znowu ją trzymam. Skórę ma zimną, a ja wiem, co to oznacza.
Patrzy na mnie albo lekko ponad moją głową, nie jestem pewna. W jej oczach widzę zagubienie. Zdawała sobie sprawę, że śmierć się zbliża, ale mimo wszystko jej nadejście jest dezorientujące. Tak jakbyśmy wszyscy stali w wielkiej kolejce i czekali na wywołanie naszego numerka, myśląc, że ten dzień nie nadejdzie… jednak on nadchodzi, zawsze. Mama próbuje obrócić ciało w moją stronę, ale jest za słaba, dlatego nachylam się ku niej. Gdy dzieli nas zaledwie trzydzieści centymetrów, dostrzegam, że jej powolne oddechy stały się gwałtowniejsze. Już prawie koniec, a ja wciąż mam jej tak wiele do powiedzenia. Wiem jednak, że to zajęłoby całe wieki, dlatego staram się powiedzieć tyle, ile zdążę.
– Kocham cię, mamo. Dziękuję za to, że mnie urodziłaś, wychowałaś, za kochanie mnie, za bycie jak słońce… bo na ciebie zawsze mogłam liczyć. – Głos mi drży. W ogóle nie tak to chciałam powiedzieć. Wiem, że wykrzywia mi się twarz, i czuję łzy na policzkach, tama pęka w ułamku sekundy.
W jej oczach pojawia się błysk świadomości, albo coś do tego podobnego.
– Twój ojciec… – sapie.
Nachylam się bliżej.
– Co, mamo? O co chodzi z tatą?
– On nie… – Próbuje zaczerpnąć oddechu, żeby wypowiedzieć kolejne słowa… słowa, które musiały w niej żyć. Czy były splątane z rakiem i tylko dlatego teraz jest w stanie je wypowiedzieć?
– Zni… knął – duka.
Mrugam gwałtownie, jakbym próbowała wybudzić się ze złego snu.
– Mamo, co próbujesz powiedzieć? Jeśli nie zniknął, to gdzie on jest? – Głos mi się trzęsie. Nic z tego nie rozumiem.
– Nie – mówi. Na chwilę zamyka oczy, a ja myślę, że już odeszła. Ale wtedy otwiera je równie szybko, jak zamknęła. – Ufaj – sapie.
– Mamo! Nie rozumiem. Gdzie jest tata? – krzyczę.
Wypuszcza powietrze z płuc, próbując wypowiedzieć te ostatnie słowa, ale z jej ust nic więcej się nie wydobywa, poza tym ostatnim oddechem. Zimna dłoń mamy omdlewa w mojej ręce. To prawda, co mówią o świetle, które gaśnie, gdy człowiek odchodzi. Jej oczy stają się ciemne i nieruchome. Usta zostają lekko rozwarte.
Odeszła.
Już jej ze mną nie ma.
Szlocham boleśnie, składając w całość jej ostatnie słowa.
„Twój ojciec. On nie zniknął. Nie ufaj…”DWA
MICHAEL
Zawsze byłem przekonany, że jedynym, co może ściągnąć mnie z powrotem do domu, była śmierć. Po prostu nie wiedziałem, czyja. Nie było mnie tu siedem lat, a dzisiaj odebrałem telefon. „Mama umiera. Powinieneś przyjechać do domu”. Dlatego wsiadłem na pokład pierwszego samolotu lecącego z San Jose do Wisconsin, bo gdy śmierć cię wzywa, musisz odpowiedzieć na to wezwanie.
Silnik mojego wypożyczonego auta mruczy cicho, gdy pędzę autostradą X, jedną z dwóch dróg łączących Allen’s Grove z resztą świata. Na niebie widnieje kolorowa tęcza, ale wnioskując po ciemnych chmurach nadciągających z zachodu, nie utrzyma się długo. Zwalniam i włączam lewy kierunkowskaz. Na drodze nie ma żadnych innych pojazdów, którym mógłbym sygnalizować skręcanie, ale z przyzwyczajenia i tak to robię. Grove wygląda tak samo, jak myślałem, że będzie wyglądać. Małe miasteczka się nie rozwijają. Nie rozrastają. W ogóle się nie zmieniają. Zawsze są takie same.
Przejeżdżam koło parku, który znajduje się w centrum wioski. Dookoła rosną stare drzewa orzechowe i bukszpany. Tylko one nie marnieją w tym miejscu. Ta sama zjeżdżalnia, huśtawki oraz stoły piknikowe – z tą różnicą, że są bardziej zniszczone. Park otaczają parterowe domy z dużymi podwórkami, a ja założę się, że w każdym z nich żyją te same rodziny.
Skręcam w prawo w Hustis Street. To ślepa ulica, a ostatni dom po lewej to ten, w którym dorastałem. Myślałem o tym, jak nasze ulice donikąd nie prowadzą, tak jakby zwiastowały przyszłość ludzi, którzy tu żyją. Nie chciałem wracać, ale nie mogę ufać siostrom, że odpowiednio zajmą się posiadłością. Obie mają nadmiar nierozwiązanych problemów – Nikki jest uzależniona od narkotyków, a Beth od przeciętności. Jak mam oczekiwać, że wszystkiego dopilnują?
Nie żywię żadnych negatywnych uczuć do moich sióstr, ale wiem, że one mają mi wiele za złe. Więcej osiągnąłem. Wyrwałem się stąd. Odkryłem świat poza tym terrarium, a one mnie za to nienawidzą. Ale nie winię ich za zazdrość. Gdy świecisz jaśniej niż słońce, ludziom jest trudno na ciebie patrzeć, więc mają dwie opcje: patrzeć i oślepnąć z frustracji albo odwrócić wzrok. To oczywiste, że wybrały to drugie. Przez ostatnie siedem lat prawie się ze mną nie kontaktowały. Zgaduję, że gdybym znajdował się na ich pozycji, zachowałbym się tak samo. Przypominam im, jak mogłoby wyglądać ich życie, gdyby sprawy potoczyły się dla nich inaczej. A nikt nie chce takiego przypomnienia.
Jadę powoli betonowym podjazdem. Na samym końcu się zawija, przecinając podwórko, które kiedyś służyło jako wybieg dla krów. Dalej znajduje się dom, wzniesiony na najwyższym wzgórzu w Allen’s Grove. Kiedyś myślałem, że to miejsce jest wyjątkowe, ale to nieprawda. To tak, jakby powiedzieć, że osiągnąłem najwięcej ze wszystkich, którzy kiedykolwiek mieszkali w tym miasteczku. Gigant pośród mrówek. Parkuję przed garażem z miejscem na trzy pojazdy. Ściany parterowego domostwa są w kolorze jasnoniebieskim, ale ten nie jest równie jasny i czysty, jak wtedy, gdy ojciec się nim zajmował. Każdej wiosny czyścił myjką ciśnieniową podjazd, ganek, patio i boki domu. To miejsce było jego dumą, ale ostatecznie duma zniszczyła go tak, jak niszczy większość ludzi.
Chwytam torbę z tylnego siedzenia i wysiadam z samochodu. Nie planuję zostać tu długo, tylko tyle, ile będzie konieczne. W powietrzu wisi słodki i przeszywający zapach, pewnie wywołany deszczem i nadchodzącą burzą. Wiatr przybiera na sile i zaczyna gwizdać. Ptaki ćwierkają i śpiewają pośród drzew rozsianych dookoła. Gdy patrzę na drzwi frontowe, dostrzegam odpryskującą czerwoną farbę. To kolejna rzecz, o którą nie zadbano i która przypomina mi, dlaczego tu jestem. Rozważam zapukanie, możliwe, że powinienem to zrobić. Nie myślę o tym miejscu jak o domu. Jednocześnie nie uważam za właściwe oznajmianie swojego przybycia, jakbym był gościem. Chwytam zimną klamkę, wydycham powietrze i przygotowuję się na wejście do świata, do którego nigdy nie chciałem wracać.TRZY
BETH
Nie ruszyłam się z krzesła. Minęło dwadzieścia minut, odkąd mama zmarła. A może tylko dwie. Czas staje w miejscu, gdy śmierć przychodzi w odwiedziny. Jestem w szoku wywołanym nie tylko jej odejściem, ale też ostatnimi słowami. Co one oznaczały? Co próbowała mi powiedzieć i dlaczego czekała na to do samego końca? Dlaczego? Patrzę na przemian na nią i na stojący w kącie telewizor. Leci powtórka Koła fortuny, dźwięk nadal jest wyciszony. Odsłonięto trzy litery, a wyrażenie składa się z dwóch słów. Kategorią jest „rzecz”. Mama już znałaby rozwiązanie. Uwielbiała zagadki.
„Twój ojciec. On nie zniknął. Nie ufaj…”
Nie ufaj komu albo czemu? A może chodziło jej, żebym „nie ufała” po prostu… nikomu? Wracam do niej spojrzeniem. Patrzy na mnie, a przynajmniej tak to wygląda. Szczękę ma rozluźnioną, a usta otwarte, jakby zamierzała coś powiedzieć. Ale wiem, że tak się nie stanie. Bo odeszła. A ja zostałam tutaj z jej ciałem i zagadką.
„On nie zniknął”. Ale przecież tak się właśnie stało, siedem lat temu. Odszedł, zostawiając za sobą liścik zaadresowany do mamy. Byli małżeństwem przez trzydzieści siedem lat, a gdy odszedł, zostawił na pożegnanie pięć słów: Lauro, przepraszam. Kocham Cię, Brian.
Jego ciężarówka została uchwycona przez monitoring na stacji benzynowej jedenaście kilometrów na południe od domu, a potem przez kamery przemysłowe na płatnej autostradzie, gdy przekraczał granicę stanu Illinois. Potem nie było już żadnych wieści. Rozpłynął się, wyparował niczym woda w upalny dzień. Nikt z nas się tego nie spodziewał. Cóż, poza mamą. Zdradziła, że mieli problemy, a tata od wielu lat zmagał się z nawracającą depresją. To było dla mnie zaskakujące, bo nigdy się nie kłócili, a ja nie wiedziałam nawet, że tata był nieszczęśliwy. Mama powiedziała, że starała się znaleźć mu pomoc, ale on odmawiał, twierdząc, że nic mu nie jest. Policja przez krótki czas prowadziła dochodzenie w sprawie jego zniknięcia. Z początku skupili się na mamie, myśląc, że miała z tym coś wspólnego. To zawsze partner albo partnerka, a przynajmniej prawie zawsze. Ta teoria się posypała, gdy dwa tygodnie później znaleziono jego ciężarówkę porzuconą w miasteczku McAllen w Teksasie, niecałe osiemnaście kilometrów od granicy z Meksykiem. Władze pozostawiły sprawę otwartą, ale nikt tak naprawdę go nie szukał.
– Gdzie on jest, mamo? Gdzie tata?! – krzyczę, żałując, że już się nie obudzi, by udzielić mi tej jednej odpowiedzi.
Otwierają się drzwi frontowe, wyciągając na zewnątrz stęchłe powietrze. Szybko przykrywam mamę kocem, ocieram oczy i wstaję.
– Halo? – woła Michael.
Od lat nie słyszałam jego głosu, tak dokładnie to od siedmiu, ale brzmi tak samo – jest głęboki, bije z niego pewność siebie. Odwracam się i zastaję brata w progu salonu, ubranego w spodnie w kolorze khaki oraz szarą koszulkę. Wygląda inaczej. Ramiona ma szersze, jakby regularnie chodził na siłownię. Jest opalony, bo słońce w Kalifornii świeci nieco dłużej i mocniej. Wzdłuż jego prawego policzka ciągnie się cienka blizna, ale jej nie rozpoznaję. Jest nowa, pewnie zrobił coś głupiego, że się jej dorobił. Choć Michael ma niemal trzydzieści sześć lat, o kilka mniej ode mnie, i jest o wiele wyższy, wciąż patrzę na niego jak na irytującego młodszego brata.
– Hej, Beth – mówi.
– Cześć, Michael.
Przez chwilę oboje się nie odzywamy. Stoimy niczym dwoje ludzi z dwóch różnych światów i po prostu na siebie patrzymy. Jest moją rodziną, ale jednocześnie kimś obcym. Znajomym nieznajomym, co za dziwna sprawa.
– Czy mama…? – Z trudem przełyka ślinę i nie jest w stanie dokończyć pytania, ale ja wiem, o co pyta. Patrzy ponad moim ramieniem, próbując zajrzeć do środka, ale mama leży pod kocem i poza zasięgiem wzroku.
Kiwam głową.
– Tak.
Pociera czoło i gwałtownie wydycha powietrze.
– Kiedy?
– Niedawno. – Nie podaję dokładnego czasu, bo straciłam jego poczucie.
Michael kręci głową i zerka na swoje buty.
– Cholerny samolot po lądowaniu stał na pasie przez pół godziny. Gdyby nie to, może bym zdążył.
Nie jestem pewna, czy szuka pocieszenia, ale ja nie jestem w stanie mu go dać, więc nic nie mówię. Tak samo jak tata, mój brat wybrał oddalenie się od nas.
Unosi głowę i patrzy mi w oczy.
– Czy powiedziała coś, zanim umarła?
Przygryzam dolną wargę i rozważam przekazanie mu ostatnich słów mamy. Ale ta wiadomość była skierowana do mnie, nie do niego. Poza tym nie jestem pewna, co ona w ogóle oznacza… przynajmniej jeszcze nie.
– Nie, nie była w stanie za bardzo mówić – odpowiadam.
Zaciska usta i kiwa głową, ale mruży przy tym oczy, jakby mi nie wierzył. Nie mam mu tego za złe. Nie jestem najlepsza w kłamaniu, a on nie należy do ufnych osób.
– Gdzie Nicole?
Wzruszam ramionami.
– Co do niej wiemy tyle samo.
– Znowu bierze?
– Nigdy nie przestała.
Kręci głową.
– Jezu, tyle zmarnowanego potencjału.
Jestem pewna, że mówi też o mnie. W pewnym momencie cała nasza trójka miała plany, byliśmy niczym lokomotywy na torach, jadące przed siebie bez końca. Ale mój pociąg stanął, Nicole się wykoleił, a Michaela… cóż, jego jechał z pełną parą. Nic nie poradzę, że czuję urazę. Przez lata był mi obojętny. Łatwiej było tak czuć, gdy go nie było, ale teraz, gdy na niego patrzę, jest zupełnie inaczej. Narasta we mnie gniew, a ja nie mam wątpliwości, że był tam od dawna – stopniowo przybierał na sile, by w końcu wypłynąć.
– Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałeś?
Pociera brodę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Wysłałem jej wiadomość w urodziny.
– Aż wiadomość?
Michael marszczy czoło. Nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mu coś wytyka. Może to nie do końca odpowiedni czas, ale mam to gdzieś. Cały ten dom mógłby się zapaść i zostać pochłonięty przez ziemię, a ja bym chyba nawet nie krzyknęła.
– Zasłużyłem sobie na to – mówi, kiwając głową.
Jego odpowiedź mnie zawodzi. Chciałam się kłócić, chciałam kogoś obwinić, chciałam mieć kogoś, na kogo mogłabym się wściec. Ale mój młodszy brat wykazał się dojrzalszą postawą ode mnie. Zgaduję, że gdy tkwi się w jednym miejscu, pole do rozwoju ma się ograniczone – niczym roślina, która nigdy nie została przesadzona do większej doniczki.
Szuram nogą i patrzę na podrapaną i zniszczoną drewnianą podłogę. Powinnam przeprosić, ale nie jest mi przykro.
Znowu zerka ponad moim ramieniem.
– Mogę ją zobaczyć? – pyta.
Odsuwam się na bok i odkrywam jej twarz, żeby Michael mógł na nią spojrzeć. Tyle że to nie mama. To tylko ciało. Gdyby to była mama, uśmiechałaby się, ale jej szczęka pozostaje rozluźniona. Oczy miałaby żywe i błyszczące, te jednak pozostają zamglone i nieruchome. W śmierci nie wygląda spokojnie.
Ściska mnie w gardle i z trudem przełykam ślinę. Jestem najstarsza, więc powinnam być najsilniejsza.
– Chcesz z nią chwilę zostać?
Widzę, że na nią patrzy, ale ma nieprzenikniony wyraz twarzy. Zastanawiam się, czy też próbuje być silny. Chociaż on nigdy nie był płaczącym typem. Nikt z naszej trójki nie był. Tata wychował nas na silnych i stoickich. Pamiętam jego słowa: „Jeśli potrafisz kontrolować swoje emocje, możesz kontrolować wszystko”. W jego ustach brzmiało to tak, jakby to była jakaś supermoc. Był to jednak paskudny mechanizm obronny – taki, przez który w ogóle nie byliśmy przygotowani na jego odejście.
Michael idzie powoli i ostrożnie w moją stronę. Nie wiem, co robić ani jak się zachować. Gdy wyciąga rękę, niemal się wzdrygam. Kładzie ją na ramieniu i patrzy mi w oczy.
– Przepraszam, że mnie tu nie było, Beth. Przykro mi.
Patrzę na niego, rozważając, co powiedzieć, aż w końcu podejmuję decyzję.
– Mnie też jest z tego powodu przykro – odpowiadam i się odsuwam.
Jego ręka zsuwa się z mojego ramienia, opada u jego boku. Mówi się, że istnieją takie bezproblemowe relacje, gdy po dłuższej przerwie można bez najmniejszego trudu zacząć tam, gdzie się skończyło, prawda? To nie jest jedna z nich.
– Będę w kuchni. Spróbuję skontaktować się z Marissą, żeby wiedziała, co się stało – mówię.
Michael kiwa głową. Nie pyta o moją córkę, swoją jedyną siostrzenicę. Zamiast tego odwraca się ode mnie i zajmuje krzesło przy łóżku. Pochyla się i opiera łokcie na materacu. Drobna ręka mamy znika w jego dłoniach, gdy skłania głowę i wtula się w jej ciało. Rozlegają się przytłumione szepty, ale nie mam pojęcia, co mówi. Tak jakby znowu był dzieckiem i prosił o wybaczenie po tym, jak zrobił coś źle. Rzecz w tym, że mama już nie może mu wybaczyć… nie może wybaczyć nikomu z nas.
Ciąg dalszy w wersji pełnej