Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Dom na Granicy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
14 kwietnia 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Dom na Granicy - ebook

Mroźna granica polsko-białoruska. Grupa wyczerpanych uciekinierów walczy o przetrwanie w bezlitosnej puszczy. W akcie desperacji przekraczają ostatnią przeszkodę, szukając ratunku w pierwszym napotkanym domu. Ma być on schronieniem przed śmiertelnym zimnem, ale szybko staje się pułapką. Starsza, samotna mieszkanka, przerażona wtargnięciem, wzywa pomoc.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 107 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1. Przekroczenie

Mróz wciskał się pod cienkie warstwy ubrań z bezlitosną precyzją chirurga, szukając każdej szczeliny, każdego odsłoniętego centymetra skóry. Wiatr, choć pozornie uśpiony między gęstymi pniami prastarej puszczy, co jakiś czas zrywał się do krótkich, wściekłych zawodzeń, niosąc ze sobą drobiny lodowatego śniegu, który kłuł w twarze niczym szpilki. Ciemność była niemal namacalna, gęsta jak smoła, rozrzedzana jedynie nikłym, widmowym blaskiem księżyca przebijającym sporadycznie przez chmury i korony drzew. Las trwał w martwej ciszy zimowej nocy, ciszy tak głębokiej, że każdy trzask łamanej gałązki pod stopą, każdy zbyt głośny oddech, każdy stłumiony kaszel rozbrzmiewał echem, które zdawało się nieść na kilometry, prosto w uszy tych, których za wszelką cenę chcieli uniknąć.

Tariq szedł na czele niewielkiej grupy, cztery cienie poruszające się w mroku z desperacką determinacją. Jego ruchy były oszczędne, niemal zwierzęce w swojej ostrożności. Stąpał lekko, starając się omijać zmarznięte kałuże pokryte cienką warstwą lodu i zwały suchych liści, które zdradziecko szeleściły pod ciężarem butów. Co kilkadziesiąt kroków zatrzymywał się, unosząc dłoń w niemym geście nakazującym postój, i nasłuchiwał. Wsłuchiwał się w oddech lasu, w szept wiatru, próbując wyłowić z nich jakikolwiek dźwięk, który nie należał do natury – warkot silnika, skrzypienie śniegu pod wojskowymi butami, metaliczny szczęk broni. Na razie słyszał tylko bicie własnego serca, dudniące w uszach jak wojenny bęben, i przyspieszone, chrapliwe oddechy ludzi idących za nim.

Za jego plecami, niemal depcząc mu po piętach, szła Fatima. Młoda kobieta, której twarz, nawet w tym skąpym świetle, zdradzała skrajne wyczerpanie i strach. Oczy miała szeroko otwarte, wpatrzone w plecy Tariqa jak w jedyny punkt orientacyjny w tym morzu ciemności i niepewności. Co jakiś czas potykała się o wystające korzenie, ale zaciskała zęby i szła dalej, mocno przytulając do piersi niewielki tobołek, jakby zawierał on całe jej dotychczasowe życie. W jej oddechu słychać było ledwo powstrzymywany szloch, ale wiedziała, że nie może sobie pozwolić na chwilę słabości. Tariq na to nie pozwalał.

Tuż za Fatimą, z trudem nadążając, wlókł się stary Ahmed. Jego twarz była poorana głębokimi zmarszczkami, a każdy krok sprawiał mu widoczny ból. Opierał się ciężko na ramieniu najmłodszego z grupy, porywczego Khalila, którego młodzieńcza energia zdawała się ścierać z ponurą rzeczywistością ich sytuacji. Khalil, mimo własnego zmęczenia, podpierał starca, mamrocząc pod nosem przekleństwa na zimno, na las, na cały ten przeklęty świat, który zmusił ich do tej ucieczki. Czasami jego irytacja przeradzała się w gniewne spojrzenia rzucane w stronę Tariqa, jakby obwiniał go za ich los, ale nie ośmielał się wypowiedzieć swoich myśli na głos. Wiedział, że bez Tariqa byliby zgubieni. Wiedział też, że Tariq nie tolerowałby buntu.

Tariq szedł na czele, ale jego myśli co chwila wracały do umowy zawartej z ludźmi, którzy pomogli im dotrzeć do granicy. Zapłata za przerzut miała być nietypowa. Nie pieniądze, nie przysługi. Mieli odnaleźć coś dla nich. Coś ukrytego w pierwszym bezpiecznym domu po drugiej stronie.

„Dom na wzgórzu. Ten samotny,” powiedział mu wtedy niższy z dwóch mężczyzn w czarnych kurtkach, których spotkali kilka kilometrów od płotu, w cieniu sosen. Ich akcent, twardy i wschodni, zdradzał pochodzenie. „Jest tam coś, co zostawił dawno temu człowiek, który dla nas pracował. Coś małego, ale cennego. Kluczyk. Stary, mosiężny kluczyk. Znajdziecie go w środku. Musicie go dla nas zdobyć. To wasza zapłata. Jeśli zawiedziecie…” Groźba zawisła w powietrzu, niedopowiedziana, ale oczywista w zimnych, bezwzględnych oczach mężczyzny. Wręczył Tariqowi tylko broń – stary, ale sprawny pistolet Makarov. „To na wszelki wypadek. Ale pamiętajcie – macie zdobyć kluczyk. Nic więcej. Żadnych świadków, żadnych komplikacji.” Wyższy, milczący towarzysz nadał krótki komunikat przez radiostację w obcym języku. Tariq nie zrozumiał słów, ale ton był jasny: ci ludzie mieli swoich mocodawców, ludzi, którzy nie wybaczają porażek. Czuł, że to nie jest zwykły przemyt, że wplątał się w coś większego, coś, co może ich wszystkich zniszczyć. Mosiężny kluczyk ukryty w starym domu na granicy… Co otwierał? Dlaczego był tak ważny? Nie wiedział. Wiedział tylko, że musi go znaleźć. Od tego zależało ich życie.

Ostatni w tej niewielkiej kolumnie rozpaczy szedł Karim, milczący mężczyzna o pustych oczach, który zdawał się mechanicznie przestawiać nogi, pogrążony we własnym, wewnętrznym piekle. Niewiele mówił od początku tej podróży, która zaczęła się tygodnie temu, setki kilometrów stąd, w innym świecie, który teraz wydawał się odległy jak sen.

Tariq ponownie uniósł dłoń. Grupa zamarła w bezruchu, wstrzymując oddechy. Czekali, wsłuchując się w noc. Gdzieś daleko zaszczekał pies. Czy to był pies z jakiejś wioski, czy może pies pograniczników? Wiatr zatańczył w koronach sosen, wydając dźwięk przypominający syk. Tariq powoli obrócił głowę, jego oczy próbowały przeniknąć mrok. Dostrzegł ledwo widoczny zarys sylwetki Fatimy, drżącej z zimna i strachu. Skinął jej głową, próbując dodać otuchy, której sam nie czuł. Odwzajemniła skinienie, ale jej oczy pozostały pełne lęku.

Wyciągnął z kieszeni sfatygowaną mapę i małą latarkę, którą osłonił dłonią, rzucając tylko minimalny strumień światła na papier. Palcem wodząc po liniach i symbolach, próbował potwierdzić ich pozycję. Według jego obliczeń byli już bardzo blisko. Blisko strefy śmierci, jak nazywali pas ziemi bezpośrednio przy granicy. Pas naszpikowany czujnikami, kamerami, patrolowany bezustannie. Ale też blisko celu. Blisko nadziei na inne życie, choć ta nadzieja była teraz tak krucha jak lód pod ich stopami.

"Jeszcze kawałek," szepnął tak cicho, że ledwo sam siebie usłyszał. "Musimy być cicho. Absolutnie cicho." Schował mapę i latarkę. Gestem nakazał ruszać dalej. Las stawał się rzadszy, co było złym znakiem. Oznaczało to, że zbliżają się do otwartej przestrzeni, do linii granicznej. Wiatr hulał tu swobodniej, przenikając ich do szpiku kości. Zaczęli dostrzegać przed sobą prześwity, jaśniejsze plamy na tle czerni drzew. Linia graniczna. Płot.

Napięcie w grupie wzrosło do granic możliwości. Każdy krok był teraz ważony, każdy oddech kontrolowany. Słyszeli już tylko własne tętno i świst wiatru. Tariq przykucnął za grubym dębem, dając znak pozostałym, by zrobili to samo. Wytężył wzrok. W bladym świetle księżyca, które akurat na chwilę wyłoniło się zza chmur, zobaczył ją. Wysoką na kilka metrów konstrukcję z metalowych przęseł, zwieńczoną zwojami drutu kolczastego, który lśnił złowieszczo. Płot. Przeszkoda, która wydawała się niemożliwa do pokonania, mur oddzielający ich od marzeń. Wzdłuż płotu, w regularnych odstępach, majaczyły słupy z kamerami, ich obiektywy jak martwe oczy wpatrzone w ciemność.

Khalil zaklął cicho, ale tym razem w jego głosie nie było gniewu, tylko czysta rozpacz. "Jak my przez to przejdziemy?"

Tariq uciszył go syknięciem. Podczołgał się bliżej skraju lasu, chowając się za ostatnimi krzakami. Wyjął z torby małą, wojskową lornetkę i przyłożył ją do oczu. Powoli lustrował linię płotu, szukając słabych punktów, luk w systemie monitoringu, śladów poprzednich prób przejścia. Widział ślady stóp w zamarzniętym błocie, widział porzucone fragmenty ubrań zaplątane w druty – nieme świadectwa ludzkich dramatów, które rozegrały się w tym miejscu. Wiedział, że wielu próbowało przed nimi. Wiedział, że wielu zawróciło, wielu zostało złapanych, a niektórzy… niektórzy po prostu zniknęli.

Po kilku długich minutach obserwacji wskazał palcem na odcinek płotu oddalony o jakieś sto metrów w lewo. Tam, między dwoma słupami z kamerami, wydawało się być nieco ciemniej, może cień rzucany przez grupę wyższych drzew po drugiej stronie. I co ważniejsze, zauważył coś, co wyglądało na lekko poluzowane przęsło u samej podstawy, jakby ktoś już wcześniej próbował je sforsować.

"Tam," szepnął. "Musimy się tam dostać. Szybko i cicho."

Ruszyli, przygarbieni, przemykając od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka. Ostatnie metry dzielące ich od płotu były najgorsze. Otwarta przestrzeń, zdradliwy teren pokryty kępami zamarzniętej trawy i błota. Każdy krok wydawał się trwać wieczność. Tariq czuł na plecach spojrzenia kamer, nawet jeśli wiedział, że w tej ciemności i z tej odległości są prawdopodobnie bezużyteczne. Ale strach był irracjonalny, paraliżujący.

Dotarli do podstawy płotu. Metal był lodowaty w dotyku. Drut kolczasty nad ich głowami wyglądał jak korona cierniowa. Tariq wyjął z torby nożyce do cięcia drutu, ciężkie i masywne. Spojrzał na Khalila. "Świeć. Minimalnie."

Khalil wyciągnął małą latarkę LED, tę samą, której Tariq używał do mapy, i osłaniając ją dłonią, skierował wąski snop światła na dolne przęsło. Tak jak Tariq podejrzewał, ktoś już tu próbował. Kilka drutów było naciętych, jeden pręt lekko wygięty. Ale wciąż trzymało mocno.

Tariq przyłożył nożyce do grubego drutu. Zacisnął szczęki i włożył w to całą siłę. Rozległ się stłumiony, metaliczny trzask, który w tej ciszy zabrzmiał jak wystrzał. Wszyscy zamarli, nasłuchując. Nic. Tylko wiatr. Tariq odetchnął z ulgą i zabrał się za kolejny drut. Praca była powolna i męcząca. Nożyce były ciężkie, a drut gruby i sprężysty. Mięśnie ramion piekły go żywym ogniem. Pot spływał mu po plecach, mimo przenikliwego zimna.

Fatima stała tuż obok, jej oczy biegały nerwowo wzdłuż linii płotu. Co chwila szarpała Tariqa za rękaw, wskazując na jakiś cień, jakiś ruch w oddali, który okazywał się tylko iluzją. Stary Ahmed siedział na ziemi, oparty o metalowe pręty, dysząc ciężko. Jego twarz była szara, a usta sine. Karim stał nieco z boku, nieruchomy jak posąg, wpatrzony w przestrzeń. Khalil, nie mogąc znieść bezczynności, dołączył do Tariqa, próbując pomóc mu odgiąć przecięte już pręty.

Ich wspólny wysiłek w końcu przyniósł rezultat. Udało im się stworzyć niewielką szczelinę u podstawy płotu, wystarczająco dużą, by przecisnąć się na drugą stronę.

"Ahmed pierwszy," zarządził Tariq. Z trudem, jęcząc z bólu, stary człowiek położył się na zamarzniętej ziemi. Tariq i Khalil złapali go za ramiona i nogi i zaczęli przepychać przez wąski otwór. Było to trudne, Ahmed był słaby i niemal bezwładny. Zahaczył ubraniem o ostry koniec przeciętego drutu, rozdzierając materiał. W końcu jednak znalazł się po drugiej stronie, leżąc w błocie i śniegu.

"Fatima, teraz ty," powiedział Tariq. Kobieta zawahała się przez chwilę, spoglądając z lękiem na ciemność po drugiej stronie. Ale potem spojrzała na Tariqa, w jej oczach pojawiła się determinacja. Położyła się na ziemi i z zaskakującą zwinnością prześlizgnęła się przez otwór. Od razu podbiegła do Ahmeda, próbując pomóc mu wstać.

Potem przeszedł Karim, bez słowa, jak automat. I na końcu Khalil, który niemal utknął swoim plecakiem, ale szarpnięciem uwolnił go i znalazł się po drugiej stronie.

Tariq rozejrzał się nerwowo. Byli na terytorium Polski. Ale to był dopiero początek. Najtrudniejsza część – uniknięcie patroli, znalezienie schronienia, przeżycie – była dopiero przed nimi. Przecisnął się przez otwór jako ostatni. Kiedy stanął na nogi po polskiej stronie, poczuł mieszankę ulgi i narastającego lęku. Ulgi, że udało im się pokonać tę barierę, lęku przed tym, co ich czeka.

Spojrzał na swoich towarzyszy. Brudni, przemarznięci, wyczerpani. Ubrania mieli podarte, twarze pokryte warstwą brudu i potu. Nie mieli pieniędzy, nie mieli jedzenia, nie mieli dokąd pójść. Mieli tylko siebie nawzajem i desperacką wolę przetrwania. I broń. Tariq dyskretnie dotknął wybrzuszenia pod kurtką, tam gdzie tkwił stary, ale wciąż sprawny pistolet Makarov. Khalil też miał broń, mniejszy pistolet, który nerwowo ściskał w kieszeni. Karim, jak się okazało podczas wcześniejszego etapu podróży, nosił przy sobie długi nóż myśliwski. Broń, która miała ich chronić przed niebezpieczeństwami na szlaku – dzikimi zwierzętami, bandytami, bezwzględnymi przemytnikami – teraz, na tej ziemi, mogła stać się ich największym przekleństwem. Dowodem na to, że nie są zwykłymi uchodźcami. Dowodem na to, że mogą być… terrorystami. Ta myśl zmroziła Tariqa bardziej niż przenikliwy wiatr.

"Musimy iść," powiedział cicho, ale stanowczo. "Jak najdalej od płotu. Musimy znaleźć jakieś schronienie. Cokolwiek. Zanim zamarzniemy." Spojrzał w głąb polskiego lasu, który wydawał się równie mroczny i nieprzyjazny jak ten, który właśnie opuścili. Gdzieś tam, w tej ciemności, musiało być jakieś schronienie. Jakaś opuszczona chata, stodoła, cokolwiek. Pierwszy budynek, na jaki natrafią. Pierwszy dom. Dom, w którym ukryty był klucz do ich przyszłości… lub zguby. Nie mieli wyboru. Musieli iść naprzód, w nieznane, zdając sobie sprawę, że każdy krok może być ich ostatnim.

Ruszyli, zagłębiając się w las, zostawiając za sobą bliznę na granicy i ciche świadectwo swojej desperacji. Zimno było coraz bardziej dotkliwe. Stary Ahmed kaszlał, a jego oddech stawał się coraz płytszy. Fatima próbowała go rozgrzać, dzieląc się z nim ciepłem własnego ciała, ale sama drżała niekontrolowanie. Khalil szedł z zaciśniętymi pięściami, jego oczy miotały niespokojne spojrzenia we wszystkie strony. Karim wciąż milczał, pogrążony w apatii. Tariq parł naprzód, gnany instynktem przetrwania i poczuciem odpowiedzialności za tych ludzi. Wiedział, że popełnili błąd, decydując się na tę drogę, na tę porę roku. Wiedział, że ryzyko jest ogromne. Ale powrót był niemożliwy. Tam, skąd przyszli, czekała na nich tylko śmierć lub coś gorszego. Tutaj, w tej obcej, lodowatej krainie, mieli przynajmniej cień szansy. Cień nadziei, który teraz wydawał się równie odległy i zimny jak księżyc na niebie.

Las powoli zaczął się przerzedzać. Teren stawał się bardziej pagórkowaty, pokryty głębszym śniegiem, który utrudniał marsz. Byli kompletnie wyczerpani. Nawet Tariq czuł, jak opuszczają go siły. Wiedział, że jeśli wkrótce nie znajdą schronienia, nie przetrwają tej nocy.

I wtedy, na niewielkim wzgórzu przed nimi, przez nagie gałęzie drzew, dostrzegli słabe, migoczące światło. Jedno małe okno, świecące ciepłym, żółtym blaskiem w morzu ciemności.

Dom.

Nadzieja i strach uderzyły w Tariqa z równą siłą. Nadzieja na ciepło, na ratunek. Strach przed konfrontacją, przed tym, co może się wydarzyć, gdy zapukają do drzwi jako obcy, brudni, uzbrojeni ludzie w środku nocy. Ale teraz mieli konkretny cel. Musieli wejść do tego domu. Musieli znaleźć ten kluczyk.

"Tam," wskazał palcem na odległe światło. "Idziemy tam." Jego głos był ochrypły, ledwo słyszalny na tle zawodzącego wiatru, ale w jego tonie była nowa, wymuszona determinacja.

Ruszyli w stronę światła, ostatkiem sił brnąc przez śnieg, nieświadomi, że właśnie stawiają kroki ku wydarzeniom, które wstrząsną całym krajem i na zawsze odmienią ich losy. Zbliżali się do domu na granicy, do miejsca, gdzie rozpacz miała spotkać strach, a desperacja miała doprowadzić do tragedii. Zbliżali się do punktu bez powrotu.

Rozdział 2. Pierwszy Dom

Światło. Jedno, małe, żółtawe okno, płonące niczym latarnia morska w oceanie mroźnej ciemności. Dla czwórki wyczerpanych postaci brnących przez głęboki śnieg, ten niewielki prostokąt światła stał się wszystkim – obietnicą ciepła, wytchnienia, może nawet ratunku. Z każdym krokiem przybliżającym ich do samotnego domu na wzgórzu, nadzieja mieszała się z narastającym strachem w obłędnym koktajlu emocji.

Dom stał na niewielkim wzniesieniu, otoczony kilkoma starymi, nagimi drzewami owocowymi, których konary, pokryte szronem, wyglądały jak kościste ramiona wyciągnięte ku ołowianemu niebu. Był to budynek stary, parterowy, z dachem krytym starą, poczerniałą dachówką, na której zalegała gruba warstwa śniegu. Ściany, niegdyś pewnie białe, teraz były poszarzałe, miejscami tynk odpadał, odsłaniając cegłę. Dwa okna od frontu były ciemne, ale to jedno, z boku, świeciło uparcie, rzucając na śnieg długi, drżący prostokąt światła. Z komina unosiła się wąska strużka dymu, ledwo widoczna na tle nocnego nieba – nieomylny znak, że ktoś jest w środku.

Tariq zatrzymał grupę kilkadziesiąt metrów od domu, chowając się za pniem potężnego dębu, który rósł na skraju niewielkiego zagajnika oddzielającego wzgórze od reszty lasu. Pozostali opadli na śnieg, dysząc ciężko. Stary Ahmed jęknął cicho, zwijając się z bólu i zimna. Jego twarz w skąpym świetle księżyca przybrała niepokojąco sinawy odcień.

"Wody," wycharczał, jego głos był ledwie słyszalnym szeptem. Fatima podniosła głowę, jej oczy błyszczały od łez bezsilności. Nie mieli wody. Ostatnia butelka zamarzła na kamień wiele godzin temu.

Tariq zignorował jęki starca, choć jego serce ścisnęło się na ten dźwięk. Musiał myśleć trzeźwo. Musiał podjąć decyzję. Obserwował dom przez kilka minut, jego wzrok lustrował każdy szczegół. Brak psa, brak widocznych oznak jakiejkolwiek ochrony poza zwykłymi drzwiami i oknami. Ale światło oznaczało mieszkańca. A mieszkaniec oznaczał kłopoty.

"Ktoś tam jest," stwierdził cicho Khalil, jego głos drżał, ale tym razem nie tylko z zimna. "Co teraz zrobimy?"

Tariq milczał przez chwilę, ważąc opcje. Mogli spróbować zapukać, poprosić o pomoc. Ale jak zareaguje mieszkaniec na widok czterech obcych, brudnych, przemarzniętych ludzi, w tym dwóch uzbrojonych mężczyzn, pojawiających się w środku nocy na jego progu, w miejscu tak odległym i bliskim granicy? Ryzyko, że wezwie policję, było ogromne. Z drugiej strony, włamanie… to przekroczenie kolejnej granicy, nie tylko tej państwowej. To akt przemocy, który postawi ich w jeszcze gorszym świetle, jeśli zostaną złapani.

Spojrzał na Ahmeda, który teraz drżał w gwałtownych konwulsjach. Spojrzał na Fatimę, skuloną i bezradną. Spojrzał na Karima, wciąż pogrążonego w swojej apatii. I spojrzał na Khalila, w którego oczach, obok strachu, dostrzegł też niebezpieczny błysk determinacji. Wiedział, że jeśli on nie podejmie decyzji, zrobi to Khalil, a to mogło skończyć się katastrofą.

Zimno było nie do zniesienia. Wiatr ciął jak brzytwa. Ahmed potrzebował natychmiastowej pomocy. Nie mieli wyboru.

"Podejdziemy cicho," zarządził Tariq. "Ja sprawdzę drzwi i okna. Może któreś jest otwarte. Jeśli nie… będziemy musieli wejść siłą. Ale bez hałasu, rozumiecie? I bez krzywdy dla nikogo, jeśli to możliwe. Potrzebujemy tylko schronienia. Tylko ciepła i czegoś do jedzenia."

Jego słowa zabrzmiały pusto nawet dla niego samego. Wiedział, że sytuacja jest zbyt napięta, zbyt nieprzewidywalna, by cokolwiek gwarantować. Ale musiał spróbować utrzymać kontrolę. Musiał wierzyć, że uda im się przejść przez to bez rozlewu krwi.

Ruszyli w stronę domu, poruszając się jak cienie, stąpając ostrożnie po skrzypiącym śniegu. Tariq zostawił pozostałych kilka metrów od ściany budynku, sam podkradając się do oświetlonego okna. Przywarł do zimnej ściany, starając się zajrzeć do środka przez szparę między zasłonami.

Wewnątrz zobaczył fragment pokoju – starą, wysłużoną kanapę pokrytą wzorzystą kapą, stolik do kawy z filiżanką i otwartą książką, fragment wzorzystego dywanu. Przy piecu kaflowym, w fotelu bujanym, siedziała starsza kobieta, odwrócona do niego tyłem. Miała siwe włosy spięte w kok i była otulona grubym, wełnianym szalem. Drgała lekko w rytm bujania fotela, pogrążona w lekturze lub drzemce. Spokój tej sceny kontrastował tak brutalnie z ich desperacką sytuacją na zewnątrz, że Tariq poczuł ukłucie zazdrości i gniewu.

Odsunął się od okna i dał znak pozostałym. Podszedł do drzwi frontowych, solidnych, drewnianych. Nacisnął klamkę. Zamknięte. Obszedł dom dookoła, sprawdzając drugie, ciemne okno od frontu i małe okienko w tylnej części budynku, prawdopodobnie od kuchni lub spiżarni. Wszystko było zamknięte na głucho.

Wrócił do reszty grupy, która czekała skulona przy ścianie. Ahmed oddychał coraz ciężej, jego oddech był płytki i świszczący.

"Zamknięte," szepnął Tariq. Spojrzał na Khalila. Młody mężczyzna zaciskał pięści, jego oczy płonęły.

"Musimy wejść," powiedział Khalil z naciskiem. "Teraz. Ahmed umiera."

Tariq wiedział, że ma rację. Wahanie mogło kosztować starca życie. Ale wciąż czuł opór przed tym, co mieli zrobić. Spojrzał jeszcze raz w stronę oświetlonego okna. Spokojna scena wewnątrz zdawała się kpić z ich położenia.

"Dobrze," zdecydował w końcu. "Tylne okno. Jest najmniejsze i najdalej od pokoju, w którym ona jest. Spróbujemy je otworzyć cicho. Jeśli się nie uda…" Zamilkł, nie kończąc myśli. Wiedział, co będzie musiał zrobić.

Zakradli się na tyły domu. Małe okienko było osadzone dość wysoko. Tariq podsadził Khalila, który spróbował podważyć ramę nożem Karima. Drewno było stare, ale trzymało mocno. Po kilku próbach Khalil zeskoczył na ziemię, kręcąc głową.

"Nie da rady. Trzeba wybić."

Tariq spojrzał na niego z naganą. "Mówiłem bez hałasu."

"A ja mówię, że Ahmed nie ma czasu!" odwarknął Khalil, wskazując na starca, który teraz leżał bezwładnie na śniegu, podtrzymywany przez Fatimę.

Tariq zacisnął zęby. Gniew walczył w nim z rozpaczą. Wiedział, że Khalil ma rację. Nie było czasu na subtelności. Wyjął pistolet zza pazuchy. Ciężar zimnego metalu w dłoni był jednocześnie uspokajający i przerażający.

"Owiń dłoń szmatą," rozkazał Khalilowi. "Uderz mocno, ale tylko raz. W róg szyby."

Khalil szybko owinął rękę kawałkiem materiału wyrwanym z własnej kurtki. Tariq skinął głową. Khalil wziął zamach i uderzył pięścią w dolny róg małego okienka.

Rozległ się ostry, brzęczący dźwięk tłuczonego szkła.

* * ​ *

Elżbieta Borowska drgnęła, wyrywana z lekkiej drzemki, w którą zapadła nad książką. Dźwięk był ostry, niespodziewany, obcy w symfonii nocnych odgłosów jej starego domu, do których była tak przyzwyczajona – skrzypienia drewna, szumu wiatru w kominie, dalekiego pohukiwania sowy. Ten dźwięk był inny. Agresywny. Bliski.

Serce zabiło jej mocniej. Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Może to tylko gałąź uderzyła w szybę? Albo zając potrącił coś w drewutni? Mieszkała tu sama od śmierci męża, od ponad dziesięciu lat, i zdążyła przywyknąć do samotności i odgłosów natury. Ale mieszkała też blisko granicy. W ostatnich miesiącach nasłuchała się w radiu i telewizji o migrantach, o incydentach, o napiętej sytuacji. Zawsze wydawało jej się to odległe, abstrakcyjne, coś, co dzieje się "gdzieś tam", nie tutaj, nie w jej spokojnym zakątku świata.

Ale ten dźwięk… Był zbyt blisko. Zbyt gwałtowny. Poczuła zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Ostrożnie odłożyła książkę na stolik. Wstała z fotela, starając się nie hałasować. Jej stare stawy zaprotestowały cichym trzeszczeniem. Podeszła do okna wychodzącego na front i delikatnie odsunęła brzeg zasłony. Na zewnątrz panowała ciemność, przerywana jedynie bladym blaskiem księżyca na śniegu. Nic się nie poruszało. Pusto. Cicho.

Może się przesłyszała? Może to jej wyobraźnia, podsycana wieczornymi wiadomościami? Już miała wrócić do fotela, zbesztać się w myślach za starczą panikę, gdy usłyszała kolejny dźwięk. Tym razem cichszy, ale wyraźny. Skrobanie. Gdzieś z tyłu domu. A potem stłumiony trzask, jakby łamanego drewna.

Teraz już nie miała wątpliwości. Ktoś próbował się włamać.

Strach ścisnął jej gardło lodowatą obręczą. Ręce zaczęły jej drżeć. Co robić? Krzyczeć? Ale kto ją usłyszy? Najbliższy sąsiad mieszkał ponad kilometr dalej. Zadzwonić na policję? Telefon stacjonarny stał na komodzie w przedpokoju. Musiałaby tam przejść. A co jeśli oni już są w środku?

Usłyszała kolejny trzask, głośniejszy. A potem seria uderzeń, głuchych, jakby ktoś kopał w drzwi lub okiennicę. Jej dom, jej twierdza, jej bezpieczna przystań, była atakowana. Poczuła się bezbronna, uwięziona.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij