- promocja
Dom na kurzych łapach - ebook
Dom na kurzych łapach - ebook
Magiczny świat, w którym budząca grozę „Baba Jaga” spotyka „Anię z Zielonego Wzgórza”
Fantastyczna baśń o przeznaczeniu i sile przyjaźni oraz rodzinnych więzów.
Dwunastoletnia Marinka mieszka z babcią w niewielkiej chatce. Co może być w tym niezwykłego? Cóż, nie każdy mieszka z prawdziwą Babą Jagą w domu na kurzych łapach, który co chwilę wędruje w inne miejsce. Może ukrywać się w ciemnym lesie, lub przycupnąć pod szczytem wysokiej góry, gdzie nikt go nie znajdzie. Nikt z żywych.
Babcia jest Strażniczką Bramy pomiędzy światami i wskazuje drogę umarłym. Marinka czuje się przez to bardzo samotna. Jak ma znaleźć przyjaciela, mieszkając w domu, który wciąż ucieka od ludzi pełnych życia?
Kiedy poznaje dziewczynkę ze świata umarłych postanawia pielęgnować tę przyjaźń wbrew wszystkim zasadom. Przez jej decyzję Baba Jaga znika w tajemniczych okolicznościach. Marinka musi wykazać się teraz odwagą i odnaleźć ukochaną babcię po drugiej stronie Bramy. Dom na kurzych łapach ma jednak zupełnie inne plany.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66520-08-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój dom ma kurze łapy. Dwa, trzy razy do roku, bez ostrzeżenia, wstaje nagle pośrodku nocy i odchodzi z miejsca, w którym mieszkamy. Może przewędrować sto mil albo i tysiąc, ale zawsze dociera na same obrzeża cywilizacji, gdzie panuje cisza i samotność.
Przycupnie w ciemnym zakazanym lesie, przedrze się przez omiataną lodowatym wiatrem tundrę bądź skryje w kruszejących ruinach na skraju wielkich miast. W tej chwili tkwi wysoko na skalistej półce, w jakichś pozbawionych roślinności górach. Jesteśmy tu już dwa tygodnie, a ja jeszcze nie spotkałam żywego człowieka. Bo martwych, rzecz jasna, widuję mnóstwo. Przychodzą do Baby, która wskazuje im drogę przez Bramę. Ale prawdziwe, żywe, żyjące osoby pozostają w mieście i we wsiach daleko pod nami.
Może gdyby to było lato, kilka z nich zabłądziłoby tu do nas, aby urządzić sobie piknik i podziwiać widoki. Pewnie przywitaliby się z uśmiechem. Kto wie, może byłby to nawet ktoś w moim wieku – albo cała grupka dzieci. Zatrzymałyby się koło strumienia i chlapałyby wodą dla ochłody. Niewykluczone, że zaprosiłyby też mnie.
– Jak tam idzie z ogrodzeniem? – woła Baba przez otwarte okno, budząc mnie z marzeń.
– Prawie skończyłam. – Wciskam kolejną kość udową w niski kamienny murek. Zwykle wpuszczam kości od razu w ziemię, ale tutaj, w górach, grunt jest zbyt skalisty, dlatego zbudowałam wysoki do kolan mur wokół domu, między kamienie powtykałam kości, a na górze poukładałam czaszki. Jednak w nocy ciągle coś się zawala. Nie wiem, czy to przez wiatr, dzikie zwierzęta albo może niezdarnych umarłych, lecz codziennie muszę odbudowywać jakiś fragment ogrodzenia.
Baba twierdzi, że jest ono ważne, ponieważ odstrasza żywych i wskazuje drogę zmarłym, ale nie dlatego je naprawiam. Lubię pracować z kośćmi, bo dotykali ich moi rodzice, kiedyś, dawno temu, gdy też wznosili ogrodzenia i kierowali umarłymi. Czasem wydaje mi się, że czuję ciepło ich rąk pozostałe na kościach, i wyobrażam sobie, jak by to było trzymać rodziców za ręce, ale tak naprawdę. Wtedy moje serce zarazem boli i się raduje.
Dom głośno trzeszczy i pochyla się tak, że frontowe okno jest bezpośrednio nade mną. Baba wystawia przez nie głowę. Uśmiecha się.
– Obiad podany. Przygotowałam prawdziwą ucztę: zupę szczi i czarne bajgle. Wystarczy także dla Kuby.
Od zapachu szczi i świeżo upieczonego chleba, który dociera do moich nozdrzy, zaczyna mi burczeć w brzuchu.
– Jeszcze tylko zawias do bramki i robota skończona. – Biorę kość śródstopia, wkręcam ją we właściwe miejsce i rozglądam się w poszukiwaniu Kuby. Skubie coś obok zwietrzałego głazu pod suchym krzakiem wrzosu, pewnie w nadziei na jakąś stonogę albo żuka. – Kuba! – wołam, a on unosi głowę. Błyska ku mnie jednym srebrnym okiem, a potem rzuca się w moją stronę, ni to lecąc, ni to skacząc. Ląduje na moim ramieniu i próbuje wcisnąć mi coś do ucha.
– Spadaj! – Szybko zakrywam dłonią małżowinę. Kuba zawsze zostawia sobie jedzenie na później. Nie mam pojęcia, dlaczego uważa wnętrze mojego ucha za dobrą kryjówkę. Teraz wpycha mi to coś między palce: coś małego, suchego i kruchego. Opuszczam rękę, żeby się temu przyjrzeć. Proszę, oto wykrzywiony zmiażdżony pająk. – Dzięki, Kuba. – Wrzucam zwłoki do kieszeni. Wiem, że chciał dobrze, że oszczędza pokarm, ale mam już dość martwych rzeczy. – Chodź. – Potrząsam głową i wzdycham. – Baba przygotowała ucztę. Dla dwojga ludzi i jednego kruka.
Odwracam się i patrzę na miasto daleko w dole, pod nami. Wszystkie te domy, przytulone do siebie, dotrzymują sobie wzajemnie towarzystwa w zimnym samotnym miejscu. Chciałabym mieć normalny dom gdzieś tam, wśród żywych. I chciałabym mieć też normalną rodzinę. Ale nasza chata ma kurze łapy, a moją babcią jest Baba Jaga, Strażniczka Bramy pomiędzy światami. Moje marzenia są więc równie próżne jak czaszki tkwiące na kamiennym ogrodzeniu.Wskazując umarłym drogę
O zmierzchu zapalam w czaszkach świece. Pomarańczowa poświata mruga zza ich pustych oczodołów, przywołując umarłych. Pojawiają się na horyzoncie jako mgła, nabierają kształtów, potykają się na skalistym gruncie obok naszego domu.
Kiedy byłam młodsza, usiłowałam zgadywać, jakie mieli życie albo jakie trzymali w domu zwierzęta, ale teraz skończyłam już dwanaście lat i ta zabawa mnie nudzi. Mój wzrok przyciągają światła miasta lśniące w dole – całe uniwersum możliwości.
Podskakuję, kiedy Kuba wypada nagle z ciemności i siada na parapecie okiennym tuż obok mnie. Jego szpony stukają o drewno, przez chwilę stroszy pióra. Brzmi to razem tak, jakby pośród drzew powiał wiatr. Wydaje mi się, że w powietrzu można czuć się wolnym.
– Szkoda, że nie mogę tam polecieć, Kuba. – Głaszczę ptaka po karku. – I spędzić z żywymi chociaż jednego wieczoru. – Rozmyślam o tym wszystkim, co żywi ludzie teraz robią, a o czym tylko czytałam w książkach. Gdybym jednak naprawdę poszła do tego miasta, też mogłabym się tak zachowywać: chodzić w różne miejsca, bawić się z innymi dziećmi, oglądać przedstawienia w teatrze w otoczeniu ciepłych, uśmiechniętych twarzy…
– Marinko! – woła Baba. Okno się zamyka.
– Idę, Babo. – Narzucam chustkę na głowę i biegnę do drzwi. Powinnam już być w środku, żeby witać z babcią umarłych, obserwować, jak pokazuje im drogę przez Bramę. Bądź co bądź to „wielka odpowiedzialność”, a ja muszę się „skupić” i „uczyć rzemiosła”, żebym któregoś dnia mogła robić to samo. Tylko że ja nie chcę jeszcze myśleć o tym dniu. Baba mówi, że moim przeznaczeniem jest zostać następną Strażniczką, a mym pierwszym obowiązkiem będzie przeprowadzenie przez Bramę właśnie jej. Czuję drżenie w piersiach, ale się z niego otrząsam. Jak już wspomniałam, nie chcę myśleć o tym dniu.
Baba miesza barszcz w wielkim kotle nad trzaskającym ogniem. Gdy wchodzę do pokoju, odwraca się i uśmiecha do mnie. W jej oczach migocze ekscytacja.
– Wyglądasz uroczo, moja pszczółko. Jesteś gotowa?
Kiwam głową i zmuszam się do uśmiechu, pragnąc w duchu, żebym kiedyś polubiła to kierowanie zmarłymi tak samo jak ona.
– Popatrz. – Baba rzuca okiem na krzesło, na którym spoczywają jej skrzypce z nowymi strunami, świeżo wypolerowane. – Wreszcie wzięłam się za ich naprawę. Mam nadzieję, że jeden z umarłych zagra nam jakieś nowe melodie.
– Byłoby miło. – Jeszcze niedawno ucieszyłabym się z perspektywy usłyszenia nowych utworów muzycznych, teraz jednak, bez względu na to, który stary instrument Baba naprawi, wszystkie noce spędzone na kierowaniu duszami są dla mnie takie same. – Mam nalać kwasu chlebowego? – Spoglądam na stół, na którym stoi armia solidnych szklanek, czekając na napełnienie ciemnym, wyrazistym w smaku napojem.
– Tak, proszę. – Baba kiwa głową. Toruję sobie drogę przez parujące kwaśne zapachy, podczas gdy ona nuci pod nosem jakąś piosenkę, fałszując, a po chwili podnosi do ust łyżkę z jasnoczerwonym barszczem. – Więcej czosnku – mruczy, po czym dorzuca do mikstury garść nieobranych ząbków.
Otwieram butelkę, nalewam kwas. Powietrze wypełnia jego drożdżowa woń, natychmiast i bez trudu łącząc się z ostrym zapachem zupy. Patrzę, jak w ciemnobrązowym płynie unoszą się bąble kremowej barwy, by wytworzyć na jego powierzchni grubą pianę. Jeden po drugim wyskakują i znikają niczym umarli, którzy jeszcze przed świtem również całkiem pierzchną. Nie ma sensu próbować ich bliżej poznać, skoro i tak więcej się nie zobaczymy. Jednak naszym obowiązkiem, obowiązkiem Jagi zamieszkującej tę chatkę, jest rozmawianie ze zmarłymi i oferowanie im ostatniego cudownego wieczoru, aby ożywili swą pamięć i celebrowali własne życie, nim przejdą przez Bramę i wrócą do gwiazd.
– Już tu są! – obwieszcza Baba. Kroczy przez izbę z rozpostartymi rękoma.
W drzwiach lewituje stary mężczyzna. Jest drobny i wątły – to pewny znak, że oczekiwał na ten moment już od jakiegoś czasu. Wkrótce i on znajdzie się za Bramą.
Baba przemawia do mężczyzny miękko językiem umarłych, podczas gdy ja nakrywam do stołu. Talerze, łyżki, grubo pokrojony razowy chleb, koszyk z koperkiem, miseczki z kwaśną śmietaną i chrzanem, pierogi z grzybami, różne małe szklanki oraz wielka butelka alkoholu o nazwie trost – mocnego trunku dla zmarłych. Baba twierdzi, że jego nazwa wywodzi się od słowa „trzcina” albo „laska”, ponieważ pomaga duszom w ich podróży.
Próbuję ich słuchać, staram się skupić i zrozumieć, co mówią, lecz język umarłych jest mi obcy. Zawsze uważałam go za o wiele trudniejszy niż języki żywych, które podłapuję tak łatwo, jakbym zbierała muszelki na plaży.
Moje myśli cały czas wędrują w stronę ludzkiego miasta. Dostrzegam, jak otula ono krzywą zatokę jeziora. Widziałam żyjących, którzy rankiem wypływali małymi rybackimi łodziami w grupkach po dwie lub trzy. Ciekawe, jak to jest wiosłować czymś takim z przyjacielem. Moglibyśmy wybrać się aż na wyspę pośrodku jeziora i razem ją zbadać. A nawet rozpalić tam ognisko i obozować pod gwiazdami…
Baba szturcha mnie lekko, pomagając staremu człowiekowi usiąść na krześle.
– Mogłabyś nalać naszemu gościowi miskę barszczu?
Napływają kolejni umarli. Kiedy podaję do stołu, marzenia błąkają się jeszcze na obrzeżach umysłu. Ustawiam krzesła, przynoszę poduszki, staram się uspokajać zmarłych uśmiechem i kiwaniem głową. Wkrótce rzeczywiście się relaksują, ogrzani pokarmem, napojem, a także trzaskającymi wesoło płomieniami ognia w kominku. Dom dodaje im energii, umacniają się, wydają się teraz prawie żywi. Prawie.
Między krokwiami dachu rozbrzmiewa śmiech, a chata mruczy z zadowoleniem, kiedy umarli wspominają to wszystko, co ich w życiu radowało bądź napawało dumą, kiedy z westchnieniem wypowiadają swoje smutki i winy. Dom żyje bowiem dla zmarłych. Baba też. Śmiga od jednego gościa do drugiego, a jej stare pokręcone ciało jest teraz zwinne niczym koliber.
Kilkukrotnie w pobliże naszej chatki zawędrowali żywi – słyszałam ich szepty. Słyszałam, jak nazywali Babę brzydkim, szkaradnym potworem albo wiedźmą. Mówili, że podobno zjada ludzi. Ale nigdy nie widzieli jej takiej jak teraz: pięknej, tańczącej pośród umarłych, niosącej im radość i pociechę. Kocham jej szeroki uśmiech o krzywych zębach, wielki, pokryty brodawkami nos, rzedniejące siwe włosy, które wysuwają się na głowie spod chusty zdobnej w czaszki i kwiaty. Uwielbiam jej wygodny gruby brzuch oraz krótkie przysadziste i pałąkowate nogi. Kocham w niej umiejętność sprawiania, że każdemu robi się lżej. Umarli przybywają tu zagubieni i niepewni, a odchodzą spokojni, gotowi kontynuować podróż.
Baba jest doskonałą Strażniczką, o wiele lepszą, niż ja kiedykolwiek będę. Tyle że ja nie chcę nią być. Bo oznacza to wzięcie na siebie odpowiedzialności za Bramę oraz wskazywanie umarłym drogi, już na zawsze. O ile Babę to wszystko uszczęśliwia, o tyle mnie widok odchodzących codziennie dusz napawa jeszcze większym smutkiem. Gdyby tylko przeznaczono mi inną rolę. Coś, co wiązałoby się z obcowaniem z żywymi ludźmi.
Dom zmienia pozycję, mości się na noc, szeroko otwiera świetliki. Ponad nami gwiazdy mrugają, sypią iskierkami.
– Trost! – krzyczy Baba i zębami wyjmuje korek z butelki. Słodki ostry zapach trunku napełnia powietrze, ogień zaczyna płonąć jaśniej.
W rogu izby, nieopodal kominka, ukazuje się Brama. To wielki czarny prostokąt, czarniejszy od mroku nowego grobu. Przyciąga wzrok tak, jak czarna dziura połyka światło. Im dłużej się na nią patrzy, tym wciąga mocniej.
Ruszam w jej kierunku z rękoma w kieszeni fartucha. Gapię się w podłogę, aby uniknąć widoku jej ziejącego otworu. Odnoszę wrażenie, że nawet deski mają chęć wskoczyć w tę otchłań i zniknąć w jej czerni. Kątem oka dostrzegam przelotne mgnienia światła i kolorów w głębi pustki. Łuk tęczy, migotanie gwiezdnych mgławic, skłębione burzowe chmury oraz nieskończoną krzywiznę Drogi Mlecznej. Gdzieś w dole oddycha ocean, woda uderza o szklane góry. Wyjmuję z kieszeni martwego pająka i kładę go na podłodze.
Pajęcza dusza wypełza z odwłoka i zbita z tropu rozgląda się wokół. Zwierząt nie trzeba prowadzić – twierdzi Baba. One rozumieją wielki cykl lepiej niż ludzie, dlatego pewnie małe stworzonko zastanawia się teraz, dlaczego trafiło do domu Jagi.
I tak mamroczę słowa pożegnania zmarłych, połowę wymawiając błędnie, połowę zapominając. Jest w nich mowa o sile potrzebnej w długiej i mozolnej drodze, o wdzięczności za czas spędzony na ziemi oraz o spokojnym powrocie do gwiazd. Martwy pająk przechyla ku mnie głowę i patrzy, jeszcze bardziej zdezorientowany. Wzdycham i lekko popycham go w stronę Bramy, rozmyślając po raz tysięczny, czy przeznaczenie jest niezmienne, nie do przekroczenia. Naprawdę muszę zostać Strażniczką i spędzić życie na pożegnaniach, jeśli tak bardzo pragnę mieć przyjaciół na dłużej niż jedną noc?
Baba zaczyna śpiewać, umarli jej wtórują. Ich głosy się wznoszą, są coraz donośniejsze. Jeden łapie skrzypce i gra, szybko, bardzo szybko. Baba bierze swój akordeon, muzyka wybrzmiewa. Dom podskakuje do rytmu, umarli tupią nogami, wirują i tańczą. Powoli, jednego za drugim, ogarnia ich jednak zmęczenie, dryfują ku Bramie. Baba odkłada harmonię. Wprost w uszy umarłych szepcze słowa wędrówki śmierci, całuje ich policzki, a oni wtapiają się w ciemność, odpływają z uśmiechem.
Gdy pierwszy brzask zaćmiewa gwiazdy na niebie, pozostaje już tylko jedna dusza. Dziewczynki wpatrzonej w ogień, owiniętej w czerwono-czarny szal Baby. Młodym zawsze najtrudniej przejść przez Bramę. Mają poczucie niesprawiedliwości, że ich czas na ziemi okazał się taki krótki. Baba powiada, że „liczy się nie to, jak długie było życie, tylko to, jak bardzo słodkie”. Według niej niektóre dusze szybko uczą się tego, czego miały się tutaj nauczyć, innym zaś potrzeba na to więcej czasu. Osobiście nie rozumiem, dlaczego nie wszyscy możemy mieć długie i słodkie życie zamiast jakichś lekcji.
Baba daje dziewczynce migdały w cukrze, obejmuje ją i szepcze jej do ucha słowa, których nie znam. Wreszcie mała kiwa głową, pozwala poprowadzić się Babie do Bramy. Kiedy odpływa, przez świetliki wpadają bladozłote promienie słońca; Brama też znika. Świetliki się zamykają, dom wzdycha. Baba ociera łzę z kącika oka, ale gdy się do mnie odwraca, jest już uśmiechnięta, więc nie wiem na pewno, czy napełnia ją smutek czy szczęście.
– Kakao? – pyta językiem umarłych.
– Tak, chętnie. – Kiwam głową i zaczynam sprzątać naczynia ze stołu.
– Słyszałaś tę astronomkę, która nazwała pewną gwiazdę własnym imieniem? – Gdy wracamy do zwykłych pogaduszek, twarz Baby się rozjaśnia. – Odprowadziłam do gwiazd obserwatorkę kosmosu!
Próbuję sobie przypomnieć twarze wszystkich zmarłych, w tym także tej kobiety, o której mowa, ale mi się nie udaje.
– Język umarłych jest dla mnie wciąż bardzo trudny.
– Ale zrozumiałaś, kiedy zaproponowałam ci kakao.
– To co innego. – Krew uderza mi do policzków. – Kakao to tylko pojedyncze słowo. Wszyscy zmarli mówią za szybko.
Baba podaje mi kubek napełniony po brzegi gorącym słodkim napojem, a następnie siada na krześle przy ogniu.
– Co poczytamy dziś rano?
Ściągam z głowy chustkę, zajmuję miejsce na poduszce leżącej na podłodze i opieram się o babcine kolana. Zawsze mi coś czyta przed udaniem się na poranny spoczynek.
– Może tym razem opowiesz mi coś o moich rodzicach? – proszę.
Baba gładzi mnie po włosach.
– Co chciałabyś usłyszeć?
– Jak się poznali.
– Znowu? – pyta.
– Znowu – potwierdzam.
– No dobrze. – Baba upija łyk kakao. – Jak wiesz, twoi rodzice wywodzili się ze starożytnego rodu Jagów, których przodkowie sięgali Pierwszego Jagi ze Stepów.
Kuba starannie układa okruch miodowego chleba w fałdzie mojej spódnicy. Głaszczę miękkie piórka w pobliżu jego dzioba.
– Dom twojej mamy galopował sobie od strony Wielkich Gór na Wschodzie, a dom twojego ojca – od Poszarpanych Szczytów na Zachodzie. Ni stąd, ni zowąd oba domy skręciły nagle na południe i stanęły na jedną noc na przedmieściach Tonącego Miasta, żeby zamoczyć nogi w wodzie.
– Bo bardzo rozgrzały się od biegu… – ponaglam babcię.
– Woda zawrzała i parowała w świetle księżyca. – Baba się uśmiecha. – Kiedy twoja mama wyjrzała przez okno, piękno miasta tak ją ujęło, że wymknęła się na dwór i wypożyczyła gondolę, aby w nocnej ciszy zwiedzić wszystkie tamtejsze kanały.
Wyobrażam sobie mamę, jak unosi się na gładkim ciemnym, odbitym w wodzie niebie, które delikatnie chlupocze o jej łódź, gdy ona głaszcze wiosłem zasypaną gwiazdami toń.
– Niedaleko stamtąd – Baba rytmicznie stuka nogą o podłogę – twój ojciec, również zachwycony urodą miasta, tańczył sobie na dachu rodzinnego domu.
Śmieję się.
– Ciągle mieszkał z rodzicami?
Baba potwierdza.
– Twoja mama już od kilku lat żyła we własnym domu Jagi, a tata nadal pozostawał u rodziców.
– Ojciec zobaczył mamę, pochylił się, żeby mieć lepszy widok, i… – Czekam, żeby Baba dokończyła zdanie.
Teraz to ona nachyla się nade mną, tak jak kiedyś mój tata z dachu domu.
– Potknął się i poleciał w dół. – Baba robi wielkie oczy, udając strach. – Spadał i spadał w stronę kanału… A potem wylądował twardo na łodzi twojej mamy. Zakołysała się tak, że dziewczyna z krzykiem wpadła do wody.
– Ojciec rzucił się jej na ratunek, to znaczy chciał zanurkować – wcinam się. – Ale wyskakując z gondoli, znowu się potknął, uderzył w głowę i stoczył do kanału nieprzytomny.
Baba kładzie mi dłoń na ramieniu.
– I wtedy uratowała go twoja mama.
– Potem się w sobie zakochali i urodziłam się ja. – Uśmiecham się szeroko.
– No cóż, to się stało dopiero po paru latach. Ale tak, ty się urodziłaś. Byłaś dla nich całym światem, Marinko. Bardzo cię kochali.
Wzdycham i odstawiam pusty kubek. Uwielbiam tę historię – nie z powodu oblanego światłem księżyca kanału czy tańca na dachu ani nie z powodu upadków do wody i ratunku, choć to wszystko piękne momenty. Uwielbiam tę opowieść, ponieważ moja mama łamie w niej zasady Jagów, to znaczy w środku nocy wymyka się z domu, potem kradnie gondolę, a jednak nic złego się z tego powodu nie wydarza. Ogromnie podoba mi się myśl, że któregoś dnia, niczym grom, ktoś albo coś spadnie z nieba i na zawsze odmieni moje życie.