- W empik go
Dom na niedźwiedziej polanie - ebook
Dom na niedźwiedziej polanie - ebook
Gdy Anna wpada na ulicy rodzinnego miasteczka na Podhalu na przystojnego turystę z Warszawy, nie spodziewa się, że ten mężczyzna odmieni jej życie. Do tej pory nie miała szczęścia w miłości, ale Adam wydaje się ideałem. Wcześniej mimo dobrego wykształcenia nie udało jej się zrobić kariery, teraz dostaje świetną ofertę pracy w kancelarii prawnej. Anna twardo stąpa po ziemi, więc trudno jej uwierzyć w taką odmianę losu. I ma rację – życie szykuje jeszcze dla niej kilka niespodzianek.
Czy ukochany nie zawiedzie jej zaufania?
Kto spróbuje stanąć na drodze ich szczęścia?
Jakie dawne tajemnice skrywa Niedźwiedzia Polana?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65351-83-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków w listopadowej odsłonie nie stanowił pięknego obrazu, nawet dla kogoś o duszy artysty. Zmrok już dawno zapadł, deszcz powoli sączył się z ciemnego nieba, podkręcany porywami złośliwego wiatru. Chodnikami przemykali ludzie, niemal zgięci wpół, usiłując schronić się przed nim pod parasolami, które wyginały się w każdym kierunku, szarpane przez Ajolosa. Za to po jezdniach pędziły jeden za drugim samochody, a ich klaksony mieszały się ze zgrzytem tramwajów sunących leniwie po swoich torach. Wydawało się, że każdy śpieszy się, by jak najszybciej schować się przed listopadową aurą w jakimś ciepłym miejscu.
Anna miała długie kręcone włosy w naturalnym kasztanowym odcieniu, czego zazdrościły jej koleżanki z pracy, była średniego wzrostu, a jej ciemna karnacja sprawiała, że latem niewiele musiała przebywać na słońcu, aby jej skóra zmieniła odcień na ciemniejszy. W dodatku, jak zauważało wiele osób, a szczególnie mężczyźni, miała wspaniałe zielone oczy, które niemal hipnotyzowały. Cóż z tego, skoro w wieku trzydziestu pięciu lat nadal nie udało jej się założyć rodziny. Sama nie wiedziała, co robi źle w swoich związkach, ale każdy facet pewnego dnia żegnał się z nią w bardziej lub mniej kulturalny sposób. Czy płakała po nich? Nie. Wzruszała ramionami i ruszała dalej przed siebie, aby ponownie stawić czoło problemom dnia codziennego i podążać za głosem swojego ciągle tęskniącego za prawdziwym uczuciem serca.
Mieszkała w wynajętym mieszkaniu na jednym z krakowskich osiedli bloków z wielkiej płyty. Nie było to miejsce przyjazne dla mieszkańców. Blok obok bloku, okno obok okna. Monotonia i senność snuły się po dziurawych chodnikach, zaglądając do okien, które nie były zasłonięte żaluzją. Gdzieniegdzie między jednym skupiskiem płyt a drugim wciśnięte było tak zwane podwórko z połamanymi drabinkami, huśtawkami bez łańcuchów i piaskownicami służącymi bardziej za kuwetę dla zwierząt niż miejsce zabaw dla dzieci. W otaczających je ławkach zwykle brakowało kilku desek siedziska, a przepełnione śmietniki odstraszały zapachem, który był szczególnie uciążliwy latem.
Od jesieni do wczesnej wiosny osiedle niemal zamierało. Jedynie rano, jeszcze w półmroku i często w deszczu ludzie, pozginani wpół, żwawszym krokiem szli lub – ci spóźnieni – biegli na przystanki autobusowe lub tramwajowe albo do garażu, aby ruszyć w drogę do centrum i wejść w swój codzienny kierat. Często towarzyszył im płacz zaspanych jeszcze dzieci prowadzonych niemal na siłę do przedszkola lub żłobka. Za nimi sunęły osoby starsze, emeryci i renciści, którzy swoim zwyczajem koniecznie musieli o tak wczesnej porze iść do przychodni, gdzie można było spotkać znajomych i dać upust swojej złośliwości wobec ludzi. Inni najpierw uczestniczyli w najwcześniejszej porannej mszy, aby powierzyć swe dusze Bogu. Zaciekle bili się w piersi, wyznawali grzechy, aby tuż po wyjściu ze świątyni dołączyć do tych z przychodni i obgadać całe otoczenie, siebie uważając za świętych. Na szczęście byli wśród nich i tacy, którzy mimo starszego wieku pozostawali aktywni. Ci zwykle biegli, aby w drugim bloku lub w innej dzielnicy pilnować wnuków, kiedy dzieci były w pracy.
Późnym popołudniem następowały powroty do domów. Wracały kobiety obładowane siatkami z zakupami i ciągnące marudzące dzieci, mężczyźni zmęczeni wyścigiem szczurów w korporacjach, wreszcie emeryci, którzy omówiwszy już ze znajomymi ostatnie wydarzenia pośpiesznie biegli do swoich domów, aby zza firanek obserwować sąsiadów i kolejnego dnia móc znów zdać relację o tym, co ciekawego, a przede wszystkim bulwersującego działo się na ich osiedlu.
Od wiosny do wczesnej jesieni ten rytm trochę się zmieniał. Więcej ludzi wylegało na podwórka, obsiadali szczątki ławeczek lub przynosili ze sobą składne krzesełka i tam odbywały się sądy nad sąsiadami.
Anka należała do tych, którzy wiecznie śpieszyli się na tramwaj lub autobus. Zdarzało jej się wracać tak późno, że nawet nie korzystała z tych środków lokomocji, bo zbyt długo musiałaby czekać na nocną linię.
W ten listopadowy dzień cieszyła się, że w końcu dotarła przed budynek, w którym mieszkała. Z trudem otworzyła wiecznie zacinający się zamek w drzwiach wejściowych.
Mieszkanie było dla niej darem losu. Jej koleżanka ze szkolnej ławy, Olga, przed rokiem wyszła za mąż za Anglika, swojego szefa. Wspólnie postanowili, że mimo wszystko nie sprzeda swojego krakowskiego mieszkania, tylko je wynajmie. Początkowo trafiali jej się lokatorzy, którzy nie tylko nie płacili czynszu, lecz także dewastowali mieszkanie. Pewnego razu podczas pobytu w Krakowie wpadła na Ankę. Studiowały na jednym roku ekonomii na Jagiellonce. Nie były przyjaciółkami, ale często ze sobą rozmawiały, a nawet uczyły się wspólnie do trudniejszych egzaminów. Olga niemal siłą zaciągnęła Ankę do kawiarni, gdzie odświeżyły znajomość, powspominały studenckie czasy i opowiedziały sobie nawzajem o swoich problemach. Bojko nie miała szczęścia do wynajmowanych mieszkań. Jeśli dzielnica była spokojna, to właściciele nachodzili ją lub podwyższali czynsz, kiedy zaś mieszkanko było zgodne z jej oczekiwaniami, a opłaty niskie, to sąsiedzi nie dawali żyć pijackimi burdami lub okolica była taka, że idąc chodnikiem, trzeba było mieć oczy dookoła głowy, by nie zostać znienacka napadniętym.
Olga wprost spadła jej z nieba.
– Popatrz, jak nasze życie się ułożyło. Nic z naszych marzeń się nie spełniło... – westchnęła Anka, kiedy siedziały przy kawiarnianym stoliku.
– Fakt. Po studiach chciałam zacząć pracę w wielkiej korporacji i dojść do stanowiska prezesa, a skończyło się na odbyciu jedynie stażu i wyjeździe do Londynu – przytaknęła Olga. – Zaczęłam tradycyjnie od zmywaka, potem byłam pomocą kuchenną, kelnerką, aż John mnie dostrzegł i na szczęście zakochał się we mnie, oczywiście z wzajemnością! – Roześmiała się, sięgając po talerzyk z napoleonką. – Awansowałam, pobraliśmy się, a teraz mamy już cztery restauracje, zaś menu poszerzyliśmy o dania polskie, które cieszą się ogromną popularnością. Nawet wielkie firmy zamawiają u nas lunch dla pracowników.
– To masz farta, ja nie miałam i nie mam szczęścia. Czasami myślę, że jestem naznaczona jakąś klątwą czy co... – Anka starała się mówić to pół żartem, pół serio, ale w jej głosie słychać było wyraźną gorycz do życia, że tak ją potraktowało.
– Co się dzieje? – Olga spojrzała na nią zaniepokojona.
– No cóż... po studiach zrobiłam jeszcze dwie podyplomówki i certyfikaty z angielskiego, niemieckiego i francuskiego. A pracuję jako szary pracownik w sklepie dyskontowym...
– Żartujesz?
– Niestety nie. Oczywiście składałam CV, gdzie się dało, ale brakowało mi jednej podstawowej rzeczy: pleców, poparcia. W końcu poddałam się i wylądowałam w sklepie, gdzie pracuję już od wielu lat. Faceta też nie mam, każdy szybko odchodzi, bo liczy, że to ja będę go utrzymywać albo przynosić do domu przynajmniej tyle kasy co on. Niestety nic z tego, nie wychodzi mi i tyle, a teraz jeszcze mam problem z kolejnym wynajmowanym mieszkaniem. Blok, w którym teraz mieszkam, to jedna wielka speluna. Najbardziej boję się, kiedy wracam z popołudniówki...
– Chwila, chyba mam dla ciebie bardzo dobre rozwiązanie. Mam tutaj niewielkie mieszkanie, po ślubie go nie sprzedałam, a wczoraj wywaliłam z niego kolejnych lokatorów, bo przez kilka miesięcy nie opłacili żadnego rachunku. Muszę to uregulować. W dodatku mieszkanie jest do remontu. Pojutrze wchodzi do niego ekipa malarska i odświeży wszystko... Może chciałabyś potem tam zamieszkać? – zaproponowała entuzjastycznie.
Anka spojrzała na nią zaciekawiona, usłyszawszy adres. Istotnie osiedle znajdowało się niedaleko sklepu, w którym pracowała – zaledwie cztery przystanki tramwajem lub autobusem albo pół godzinki piechotą.
– A jakie są koszty? – chciała wiedzieć Bojko.
– Powiem ci szczerze, pieniędzy mi nie brakuje, a ty jesteś mi bliska. Po drugie będę spokojna, że nic złego się z mieszkaniem nie stanie, a rachunki będą opłacone. Czynsz jest niski, bo metraż niewielki, wliczona jest już w niego opłata za gaz, wodę i śmieci, tak więc pozostają tylko energia i kablówka. Dałabyś radę?
– A kasa za sam wynajem? Ile?
– Nic, tylko te opłaty. Mam pieniądze, a teraz bardziej mi zależy, aby lokal był pod dobrą opieką. Nie chcę już spłacać kolejnych długów, bo nieodpowiedzialny lokator nic nie opłacił.
– Naprawdę tylko czynsz, energia i kablówka? – Anka nie mogła uwierzyć i wolała się upewnić.
– No tak. – Olga uśmiechnęła się. – Do tego osiedle jest spokojne, choć nie za piękne, bo to typ starej wielkiej płyty. Mieszkanie jest na dziesiątym piętrze, ale winda zawsze działa i z okien widać góry. O ile chmury lub smog nie zasłonią – dodała z przekąsem.
– To biorę w ciemno! – Bojko nie kryła radości.
– Świetnie, zatem wybierzemy się tam i sama zobaczysz, jak wygląda. Tylko będzie odnowione dopiero za kilka dni, ale wstawię też nowe meble, prąd zaraz włączą albo już to zrobili, bo opłaciłam rachunki. Mam pomysł! – zawołała nagle z zapałem. – Jedźmy tam od razu, zobaczysz i zdecydujesz!
– Dziękuję! Już się zdecydowałam! Gdzie ja takie warunki znajdę? A ta dzielnica faktycznie spokojna jest, przynajmniej tak słyszałam. – Anna ochoczo przystała na propozycję dawnej koleżanki.
Teraz stała przed windą, czekając, aż ta zjedzie na dół. O tej porze dźwięki, jakie wydawała, potęgowały się. Z ulgą odetchnęła, kiedy wreszcie zdjęła buty w niewielkim przedpokoju, wsunęła stopy w miękkie, rozczłapane już kapcie, a mokra kurtka zawisła na wieszaku.
Wzięła reklamówkę z zakupami i przeszła do kuchni. Była głodna, ale z drugiej strony perspektywa szykowania sobie czegoś na ciepło odstręczała ją. Jak zwykle poszła na łatwiznę. Wzięła z lodówki pętko suchej kiełbasy, świeżą bułkę i to wystarczyło jej zarówno za obiad, jak i za kolację. Potem już tylko kąpiel i spanie. Na szczęście w perspektywie miała wolny weekend, nagrodę od kierowniczki sklepu za to, że zawsze jest gotowa do pracy i bez sprzeciwu zastępuje koleżanki, które zachorowały.
Bojko od urodzenia mieszkała ze swoją przybraną matką Marianną w niewielkim miasteczku o malowniczej nazwie Leśne Wzgórza. Jej prawdziwa matka urodziła ją, mając zaledwie osiemnaście lat. Marianna była ciotką Weroniki, osobą samotną, nieco zgorzkniałą, która ją wychowała. A potem wychowała i Ankę, kiedy młoda matka nie podołała temu zadaniu. I tak Anka wyrosła w domu na Niedźwiedziej Polanie, która należała do rodziny Marianny od pokoleń. Nigdy nie widziała matki, nawet w rodzinnym albumie w miejscach jej zdjęć były tylko luki. Ciotka miała do swojej siostrzenicy ogromny żal za to, że zmarnowała sobie życie i porzuciła dziecko. Nigdy nie mówiła o Weronice, a zapytana o nią, wpadała w złość. Tak więc dziewczynka zaprzestała zadawania niewygodnych pytań, tym bardziej że Marianna nie należała do osób wylewnych i ciepłych. Ciągle była na coś zła, coś jej przeszkadzało, potrafiła jedynie sztorcować swoją podopieczną i wytykać jej błędy. Nigdy, no prawie nigdy, jej nie pochwaliła, mimo że Ania starała się ją zadowolić. Szukała w spojrzeniu kobiety ciepła i miłości. Raz tylko zobaczyła w jej bursztynowych oczach strach, kiedy zachorowała na zapalenie płuc i pewnej nocy jej życie zawisło na włosku. Te dni, które spędziła w szpitalu, należały do najpiękniejszych w życiu dziewczynki, mimo cierpienia spowodowanego chorobą. Zobaczyła wówczas inną twarz ciotki. Zatroskaną, pełną miłości. Po raz pierwszy zachowywała się, jakby chciała przychylić dziewczynce nieba. Niestety, kiedy Ania wyzdrowiała, a kobieta była pewna, że jej życiu nic już nie zagraża, jej zachowanie wróciło na dawne tory. Jednak Anka już wiedziała, że Marianna ją kocha bezgranicznie i w chwilach zagrożenia będzie dla niej gotowa na wszystko.
W Leśnych Wzgórzach mieszkały na wielkiej polanie, położonej na jednym ze wzniesień, porośniętym z trzech stron sosnowo-klonowym lasem. Stary, drewniany dom był przytulony do jednej ze ścian lasu i właśnie z tamtej strony, na piętrze znajdował się pokój Anki. Ze swojego okna o każdej porze roku mogła podziwiać zmieniającą się przyrodę i kolory, jakie wdziewała wraz z mijającymi w kalendarzu miesiącami. Dom był otoczony starym i poczerniałym płotem, który w większym stopniu zdobił, niż chronił przed niepożądanymi gośćmi, pasował bowiem do ścian domu, zbudowanego z wielkich bali. Dach kryła typowa strzecha, o której wymianę swego czasu zadbała gmina. Nie tylko zresztą o to. Jak się okazało, dom stał się zabytkiem, a krakowski konserwator, który raz był w tych okolicach i zachwycił się domem, postarał się, by raz do roku coś na koszt państwa było remontowane. Nie wyraził zgody na pokrycie dachu dachówką. Odnowiono więc strzechę, zabezpieczając ją dodatkowo przed ogniem.
Dom wybudował pradziad Marianny, budynek był wówczas parterowy, jednak z czasem, w miarę jak rodzina zaczęła się rozrastać, kolejny potomek dodał piętro, na które wchodziło się po drewnianych, skrzypiących niemiłosiernie schodach. Wraz z upływającymi latami kolejni członkowie rodziny uciekali do większych miast, rozpraszali się, aż wreszcie na miejscu została ostatnia z nich, Marianna, która dbała o podupadający z biegiem czasu majątek jak potrafiła. Z boku domu rozciągał się duży sad owocowy oraz warzywniak, miejsca ukochane przez ciotkę i troskliwie przez nią pielęgnowane. Nawet studnia z żurawiem była ciągle w użytku, zachwycając swym wyglądem turystów, którzy czasami przechodzili przez polanę, by skrócić sobie drogę na wybrany szlak. Za ogrodem przepływał strumień, na tym obszarze dość wąski, a wystające kamienie pozwalały suchą stopą przejść na drugą stronę i zanurzyć się w gęstwinie lasu. Z jednej strony, tuż przy ścianie lasu rosły rozłożyste krzaki malin, które wabiły nie tylko ludzi, lecz także zwierzęta. Swoją nazwę polana zawdzięczała niedźwiedziom, odwiedzającym ją dwa razy do roku: jesienią, gdy ruszały wyżej w góry do swoich gawr, oraz wiosną, kiedy z nich schodziły.
Mieszkanki polany nieraz stykały się z tymi potężnymi, majestatycznymi zwierzętami. Nigdy jednak nie zostały zaatakowane. Pewnego razu, kiedy Anka miała około dziesięciu lat, bawiła się na polanie, podczas gdy ciotka siedziała przed domem, wiążąc w pęki zioła i susząc je na słońcu. Niespodziewanie z lasu wyszła niedźwiedzica z dwoma młodymi. Matka stanęła na dwóch łapach i czujnie rozejrzała się wokół, a nie czując znikąd zagrożenia, ruszyła w kierunku krzaków malin. Niedźwiadki podreptały za nią, nagle jednak dostrzegły dziwną, niewielkiego wzrostu istotę, która obserwowała je, struchlała. Wzbudziła ich zainteresowanie, i to większe niż czerwone, słodkie owoce. Szybko do niej podbiegły. Jeden z nich skoczył na dziewczynkę i przewrócił ją, drugi zaś zaczął ją obwąchiwać, ale po chwili oba zaczęły się do niej łasić i lizać ją po rękach niczym małe szczeniaczki. Ich matka na moment przerwała posiłek i przyjrzała się tej zabawie, po czym wróciła do jedzenia, od czasu do czasu patrząc tylko, co się dzieje. Marianna także obserwowała całe zajście ze stoickim spokojem. Do takich spotkań dochodziło potem wielokrotnie. Anka zaprzyjaźniła się z niedźwiadkami i widziała, jak rosły, aż pewnego dnia niedźwiedzica pojawiła się sama, bo nadszedł czas, aby jej dzieci usamodzielniły się. Na szczęście i one nadal odwiedzały polanę, nie tylko dla smacznych malin, ale i po to, by przywitać się z dziewczyną.
*
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------