- W empik go
Dom Ojca - ebook
Dom Ojca - ebook
Powieść biblijna „Dom Ojca” zaprasza nas w bystry nurt wydarzeń historycznych. Na ich tle, upadku herodowej dynastii, buntu zelotów i interwencji legionów Imperium Rzymskiego, autor kreśli niezwykle swojski obraz dorastającego, nastoletniego Jezusa. Jego relacja z Józefem, relacja syna do ojca, ukazana zostaje w codziennej, wspólnej, ciesielskiej pracy, świętowaniu i pielgrzymowaniu do Jerozolimy. Tu młody Jezus stanie wobec uczonych w Piśmie, by debatować z nimi jak równy z równymi. Tutaj objawi się swoim rodzicom jako Syn Ojca…
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-516-3 |
Rozmiar pliku: | 421 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mówią mądrzy, że kilku rzeczy potrzebujesz, synu, by ci się wiodło i byś miał powodzenie na ziemi. Byś ojca nauki przyjął, zachował jego wskazania, ucha nachylił ku jego mądrości i nie lekceważył rozsądku. Byś się nauczył z rozwagi ojca korzystać i skłaniać swe serce ku roztropności jego, byś jej – jak srebra i skarbów – szukał. Bo owocem ich będzie bojaźń Ojca Niebieskiego, Jego znajomość i mądrość, bo On tego wszystkiego udzieli tobie poprzez ojca. Dla prawych będzie pomocą i tarczą dla żyjących uczciwie.
Mówią też mądrzy, że pod okiem ojca pojmiesz sprawiedliwość, prawość i rzetelność, i chadzać będziesz dobrymi ścieżkami, bo mądrość rozgości się w sercu twym jak w domu, rozwaga pilnować będzie twych ścieżek, a roztropność u wrót twoich będzie stróżować…
Tak wiedza ojca ucieszy twą duszę.1.
Było coś straszliwego w tej nocy. Wichura targała korony drzew, wyła w korytarzach pałacowych, napawając trwożne serca służby zabobonnym lękiem. Taka noc była zazwyczaj nocą demonów: straszliwej Lilith, porywającej podstępnie nowo narodzone dzieci, albo jeszcze gorszej, śmiercionośnej Aglat, której imienia bano się nawet wymawiać. Konie w stajniach królewskich parskały trwożliwie, a źrebięta tuliły się do swych matek.
Etnarcha Archelaos miotał się na swym łożu, co rusz krzycząc przeraźliwie. Jego nowa żona Glafira skuliła się u jego stóp, drżąc na całym ciele, bo nocne koszmary władcy przypominały jej coś z odległej przeszłości. Próbowała czasami przytulić męża, szeptać uspokajająco do jego ucha, ale nic nie pomagało. Wreszcie dała za wygraną i odtąd, skuliwszy się, walczyła sama ze sobą, z pokusą, by stąd uciec, schronić się w cichej i przytulnej komnacie kobiet pośród swoich niewolnic. Wiedziała jednak, że nie uczyni tak, aby władca nie poczytał sobie tego za przejaw lekceważenia i niedostatecznej troski z jej strony. Właśnie zerwał się na łożu niby przytomny. Oczy miał otwarte szeroko, ale gdy Glafira zajrzała w te źrenice, zobaczyła niewidzące, chore spojrzenie skierowane gdzieś w ciemny kąt komnaty.
– Kto tam jest? – krzyknął król, nie wiadomo czy przez sen, czy na jawie. – Kim jesteś?
Glafira zadrżała, podążając wzrokiem za swym mężem. Ciemny kąt izby sypialnej był pusty.
– Czego chcesz ode mnie? – król trząsł się cały jak w ataku febry. – Wyjdź ku mnie! Rozkazuję! Wyjdź z mroku, przeklęty! Kim jesteś, aniołem czy demonem?
– Panie – usiłowała wyrwać go z tej szalonej maligny, przerwać koszmarne śnienie, ale nie usłyszał jej – tu nie ma nikogo, jesteśmy tylko my oboje…
Na próżno.
– Widzę cię… – bełkotał Archelaos coraz bardziej niezrozumiale – czerwone ślepia, smród, smród… te kłosy, moje plony… nie pozwolę ci ich wyrywać… Precz, precz!
Nagle, ze zdumiewającą prędkością, władca zerwał się z pościeli. Porwał najbliższy, masywny i ciężki, zdobiony świecznik i cisnął nim z przerażającą siłą w kąt izby. Glafira krzyknęła przerażona.
– Przeklęte woły – ryczał Archelaos, szukającw jakimś zapamiętałym szaleństwie kolejnych przedmiotów, którymi mógłby odeprzeć atak nocnych urojeń – nie pozwolę wam niszczyć moich plonów, mego dorobku, mej władzy…
Glafira zerwała się z łoża, podbiegła do rozrzuconych wciąż płonących świec, zbierała je gorączkowo, dziękując bogom, że nic się nie zajęło. Król upadł na kolana z głową w dłoniach. Szeptał coś o krwi, morzu krwi, brodził w nim.
– Szymon… – wyszeptał nagle, jakby przytomniej – poślij po Szymona, natychmiast…
– Panie, mój mężu, po kogo posłać? Kim jest Szymon? Gdzie go szukać?
Archelaos spojrzał na nią zupełnie przytomnie. To ją zszokowało.
– Szymon Esseńczyk. Mikołaj wie, gdzie go szukać… ślij po niego, kobieto!
2.
Praca była ciężka i nie należała do najłatwiejszych. Ogromna piła wyginała się i klinowała w szerokim pniu. Jezus zaciskał zęby i wytężał wszystkie siły, aby podołać zadaniu. Od czasu do czasu Józef podpowiadał mu, jak trzymać rękojeść albo jak dopasować idealnie ruchy, by nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Należało pozwolić ciągnąć drugiemu, gdy przyszła kolej na jego ruch, bez popychania piły. Koordynacja przychodziła z czasem. Ale przy kolejnym pniu rosło też zmęczenie. Józef widział to, ale nie zawołał Kleofasa, by zmienił Jezusa. Młodzieniec miał się intensywnie wdrażać do ciężkiej ciesielskiej pracy. Musiał się nauczyć znosić długotrwałe trudy poszczególnych robót. Drewno nie poddawało się łatwo obróbce, trzeba było zostawić na nim swój pot, a czasem też i krew. Nareszcie docięli pień do końca. Zatrzeszczała kora.
– Odsuń się – polecił Józef synowi, a kiedy ów odszedł na bezpieczną odległość, pchnął pień drzewa w stronę, w którą ono, podcięte, już się pochylało. Z początku korona znalazła wsparcie w innych drzewach, ale już po chwili zaczęło się ono majestatycznie przewracać z trzaskiem pękających włókien i szelestem zawadzającej o inne drzewa korony. Był to już ostatni pień tego dnia.
– Odpocznijmy – rzekł Józef, obcierając czoło. Usiedli na zwalonym pniu. Po chwili dołączył do nich Kleofas z czterema synami: Jakubem, Jozuem, Judą i Szymonem. Rzucili pod nogi siekierki, którymi obcinali gałęzie, przygotowując pnie do okorowania. Józef wyjął dzban z wodą i podpłomyki zawinięte w białą tkaninę. Wszyscy sięgnęli ochoczo po pieczywo. Dzban krążył z rąk do rąk.
– Jaki on ciężki – mruknął Jakub, a bracia roześmieli się mimo odczuwalnego znużenia.
– Masz zmęczone ręce – Kleofas poklepał syna po plecach – teraz wszystko będzie ci się wydawało cięższe. Solidnie pracowaliście, chłopcy, jestem z was zadowolony.
Młodzieńcy zajadali ze smakiem chleb upieczony przez Marię i pokazywali sobie utrudzone dłonie, opuchnięte i czerwone. Jeden miał obdarty naskórek, „piecze!”, a drugi znów pokaźną drzazgę, którą Kleofas natychmiast usunął. Jezus nadwerężył sobie nadgarstek, pracując długo przy piłowaniu, i czuł, że wieczorem będą go bolały wszystkie mięśnie. Ale odczuwał ogromne zadowolenie. Jakaś moc z wnętrza rozpierała całe jego jestestwo. Wysiłek pracy działał kojąco, napawając duszę przedziwną mieszaniną zadowolenia z siebie i satysfakcji. Było tak pięknie czuć się potrzebnym, przydatnym, choć tak bardzo jeszcze niewprawnym. Patrzył z uznaniem na Józefa, swego ojczyma, niemłodego przecież mężczyznę, którego sprężysta siła, doświadczenie i umiejętności czyniły pracę niemal lekką.
– Ojcze – Jezus zajrzał w oczy Józefowi – czy ty się w ogóle męczysz?
Józef uśmiechnął się pod nosem.
– Jasne, synu, męczę się. Tak samo jak ty, jak wszyscy. Nauczyłem się tylko lepiej to znosić, przyzwyczaiłem się przez te wszystkie lata. Moje mięśnie się wzmocniły, a dłonie stwardniały. Praca męczy… – i po chwili, jakby po namyśle, dodał – ale daje nam chleb, no i błogosławieństwo Adonaj.
Jezus rozcierał nadgarstek, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie zapytał:
– Czyżby praca była od początku? Czyżby była już w ogrodzie Eden?
– Była. Ale inna…
– Jak to?
– Pamiętasz… Adam chodził z Bogiem, ale otrzymał od Niego ważne zadanie. Miał nadać imię każdej rzeczy, jaką napotkał w tym edeńskim ogrodzie. Nazywał rzeczy. Mnóstwo rzeczy. A to przecież była także praca…
– Jak duże mnóstwo?
– Myślę, że tak wielkie, że kiedy zasypiał wieczorem po znojnym dniu, czuł się zmęczony dokładnie tak samo jak my tutaj i teraz.
– Nie czuję rąk – powiedział Jakub, a wszyscy znów się uśmiechnęli. – To jednak cięższa praca niż nazywanie rzeczy. Czego mógł „nie czuć” Adam?
– Języka – powiedział Jezus i mrugnął do Jakuba. – Języka nie czuł na pewno i musiała boleć go głowa. Musiał przecież te wszystkie nazwy dopiero powymyślać!
– Ciekawe – wtrącił się milczący dotąd i tylko ziewający Szymon – co by było, gdyby coś pokręcił i osła nazwał, na przykład, rybą albo drzewem?
– Musiałby zacząć wszystko od nowa – rzekł Jezus poważnie. – Nie myślicie, że rzecz, każda w sobie i każda dla siebie, ma swoją nazwę zapisaną we własnym wnętrzu?
Chłopcy, ale także Józef i Kleofas, spojrzeli na niego zdumieni. Uśmiechnął się zadowolony z efektu, jaki spowodowały jego słowa.
– To po co by było całe to nazywanie? – zdziwił się Jakub.
Jezus zastanawiał się dłuższą chwilę.
– Może byłoby właśnie szukaniem, wnikaniem, jakby odkrywaniem tego, co z początku było zakryte…
Wszystkim zdało się to jednak niedorzecznością.
– Poza tym – wtrącił Kleofas, który dotąd tylko się przysłuchiwał – Eden był ogrodem peł-nym roślin, warzyw i owoców, a ogród trzeba przecież doglądać i uprawiać. Adam musiał być ogrodnikiem. Nazwy mógł sobie wymyślać, czy też… hmmm… jak chcecie – odkrywać w wolnych chwilach.
– Tak czy siak – Józef wszedł w słowo Kleofasowi – praca, jak widzicie, była od początku. W Edenie. A to znaczy, że dobry Adonaj ją stworzył ze wszystkim i że dobra była, jest i będzie, i że każdy, kto się pracowitości oddaje, jakby chwałę Najwyższemu oddawał dziełami własnych rąk.
– I języka – dodał Jezus, a kuzyni parsknęli śmiechem.
– Języka też, a jakże! – zgodził się prędko Józef.