Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom Oriona - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Ebook
34,90 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Dom Oriona - ebook

Historia, która pozwala oswoić nieuchronność bycia w drodze.

Nowa książka autorki świetnie przyjętej powieści Pod słońcem.

Gwiazdozbiór Oriona rozświetla zimowe niebo nad Puszczą Białowieską. W dzikim i oszałamiającym lesie Eliza staje twarzą w twarz ze swoimi demonami, dźwigając bagaż własnych oraz cudzych historii i strat. Nie jest sama, w jej głowie wciąż dźwięczy głos Lou– przyjaciółki, niespełnionej miłości, siostrzanej duszy, która obdarowała ją zachwytem nad światem. Eliza jednak od dłuższego czasu nie ma z Lou żadnego kontaktu, dlatego postanawia podążyć jej tropem.

W Domu Oriona struktura konstelacji przenosi nas do kolejnych miejsc – Puszczy Białowieskiej, rozgorączkowanych Aten, lasu deszczowego w środkowym Meksyku. Podążamy za intrygującymi i tajemniczymi splotami losów ludzi, zwierząt, minerałów i gwiazd, pozostających w nieustającym ruchu.

Julia Fiedorczuk w charakterystycznym dla siebie stylu po raz kolejny zabiera nas w podróż do świata przyrody nierozerwalnie związanego z człowiekiem. Autorka, czerpiąc garściami z mitologii różnych kultur, buduje niekonwencjonalną, planetarną opowieść o rozedrganej współczesności.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07870-9
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. BE­TEL­GEZA ● 1997 • 2021

„To wszystko już nie­ak­tu­alne”, po­wie­dzia­łam do Lou. Stała z za­dartą głową na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach w świe­żym śniegu, któ­rego nic jesz­cze nie zdą­żyło roz­jeź­dzić, na le­śnej dro­dze, gdzie wy­cho­dzi­ły­śmy nocą, żeby się bać. „Pa­trzysz na niebo z in­nych ko­smicz­nych epok”, wy­ja­śni­łam. Lou nie za­re­ago­wała, jak­bym mó­wiła coś zu­peł­nie dla niej oczy­wi­stego, mimo to cią­gnę­łam: „Świa­tło, które wi­dzisz, po­dró­żo­wało... przez wiele, wiele lat. Nie­które z tych gwiazd mogą już nie ist­nieć”. Nie pa­mię­ta­łam, z jaką pręd­ko­ścią po­dró­żuje świa­tło ani jak da­leko od Ziemi znaj­dują się po­szcze­gólne gwiazdy, ale bar­dzo mi za­le­żało, żeby zro­bić na niej wra­że­nie, dla­tego do­da­łam: „Moż­liwe, że nic z tego, co wi­dzimy na nie­bie, już nie ist­nieje”.

Lou za­mie­rzała po­dejść o krok na­przód, ale kiedy pod­nio­sła stopę, jej przy­duży but utknął w śniegu; ba­lan­so­wała na dru­giej no­dze, co­raz bar­dziej prze­chy­la­jąc się do przodu. Zła­pa­łam ją, żeby się nie prze­wró­ciła. Moż­liwe, że wtedy pierw­szy raz się ob­ję­ły­śmy. Albo pierw­szy raz za­uwa­ży­łam, że się obej­mu­jemy. Albo po­tem tak to za­pa­mię­ta­łam. Oparła się o mnie – była lżej­sza, niż się spo­dzie­wa­łam, jakby zro­biona z in­nego niż wszy­scy, de­li­kat­niej­szego ma­te­riału. Trwało to tylko chwilę, za­raz we­pchnęła stopę z po­wro­tem w uwię­zio­nego śnie­gowca i sta­nęła na wła­snych no­gach. Wo­koło pa­no­wała kom­pletna ci­sza, za­kłó­cana tylko przez nasz śmiech. „A je­śli ja­kaś gwiazda eks­plo­duje”, po­wie­działa na­gle Lou, „czy to też zo­ba­czymy do­piero po dzie­siąt­kach lat?” „Gwiazdy nie eks­plo­dują”, od­par­łam z prze­ko­na­niem, cho­ciaż nie mia­łam po­ję­cia, czy to prawda. Moja wie­dza astro­no­miczna spro­wa­dzała się do tego, co usły­sza­łam od ojca; on sam wie­dział tyle, ile wy­czy­tał w książ­kach po­pu­lar­no­nau­ko­wych i wy­pa­trzył na nie­bie, kiedy w wa­ka­cje lub fe­rie zi­mowe przy­jeż­dża­li­śmy tu do Pusz­czy. „Gdyby jed­nak eks­plo­do­wała”, upie­rała się Lou, „zo­ba­czy­li­by­śmy to do­piero dużo póź­niej?” „Tak”, od­par­łam nie­chęt­nie, „tak by wła­śnie było”. „A gdyby taki wy­buch za­gra­żał Ziemi i na­szemu ży­ciu?” „Nie za­graża, głup­ta­sie”. „Mó­wię tylko teo­re­tycz­nie”, cią­gnęła prze­kor­nie Lou. „Może ka­ta­klizm, który nas zmie­cie, już się wy­da­rzył? Może nas już nie ma, tylko jesz­cze o tym nie wiemy?”

Nie po­do­bał mi się taki ob­rót sprawy. Nie po­do­bało mi się to, co mó­wiła, jak i to, że nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć. Lu­bi­łam mieć prze­wagę, być tą mą­drzej­szą, bar­dziej oczy­taną, le­piej zo­rien­to­waną w świe­cie, zresztą na­prawdę są­dzi­łam, że je­stem od niej by­strzej­sza, że wiem wię­cej, a Lou prze­waż­nie pod­trzy­my­wała we mnie to prze­ko­na­nie. Tym ra­zem jed­nak upar­cie trzy­mała się swego: „Skoro nas nie ma, to i nie ma się czego bać”.

Wra­ca­ły­śmy po wła­snych śla­dach, śnieg błysz­czał w świe­tle księ­życa, mróz szczy­pał w po­liczki. Dom był bli­sko, nie od­cho­dzi­ły­śmy da­leko – jesz­cze nie wtedy; nie za­pusz­cza­ły­śmy się głę­boko w las, szły­śmy co naj­wy­żej pa­rę­set me­trów uży­waną przez le­śni­ków drogą. W tam­tym cza­sie bano się lasu, był ogromny i dziki, a do tego pe­łen nie tak znowu od­le­głych hi­sto­rii, o któ­rych rzadko się mó­wiło wła­śnie dla­tego, że były tak nie­od­le­głe. Za to w domu było cie­pło, do­ro­śli o to za­dbali. Było mleko z mio­dem.

Spa­ły­śmy ra­zem, opa­tu­lone cięż­kimi koł­drami. Kiedy zga­sło świa­tło, zro­biło się tak ciemno, że nie wi­dzia­łam wła­snej wy­cią­gnię­tej przed oczami dłoni. Lou za­snęła bły­ska­wicz­nie, za­wsze spała nie­ru­chomo i bar­dzo ci­cho. Le­ża­łam z sze­roko otwar­tymi oczami, wpa­tru­jąc się w mrok. Nie­mal fi­zycz­nie czu­łam upły­wa­nie czasu przy­bli­ża­jące nie tylko to, co na­zy­wamy przy­szło­ścią – tę sferę nie­okre­śloną i pełną otwar­tych moż­li­wo­ści – ale i to, co w nie­po­ję­tej ko­smicz­nej lo­gice już nie­uchron­nie za­szło i tylko mu­siało jesz­cze do nas do­trzeć, jak wtedy, gdy ka­mień rzu­cony do rzeki nie do­tknął jesz­cze po­wierzchni wody, ale za­raz do­tknie. Ko­mórki mo­jego ciała były młode, ale mu­siały się ze­sta­rzeć, rzu­cony ka­mień, wpa­da­jąc do wody, mu­siał wy­wo­łać fale; pierw­szy raz prze­ra­ziła mnie wtedy nie­uchron­ność ist­nie­nia w try­bie czasu.

Dużo póź­niej do­wie­dzia­łam się, że gwiazdy, ow­szem, wy­bu­chają, że gwał­towny pro­ces za­pa­da­nia się ją­dra ol­brzy­miej gwiazdy zwia­stują neu­trina, dziwni po­dróż­nicy o zdrob­nia­łej na­zwie, nie­po­strze­że­nie trans­por­tu­jący nie­mal całą ener­gię tego ko­smicz­nego ka­ta­kli­zmu, i że taką eks­plo­zję, czyli wy­buch su­per­no­wej, za­ob­ser­wo­wano na ziem­skim, ludz­kim nie­bie już za mo­jego ży­cia. Zda­rzyło się to do­kład­nie 23 lu­tego 1987 roku w Chile, pe­wien czło­wiek spa­ce­ru­jący nocą go­łym okiem za­uwa­żył roz­błysk na nie­bie, do­piero po­tem ba­da­cze skie­ro­wali tam – na Wielki Ob­łok Ma­gel­lana – swoje te­le­skopy. Wy­buch su­per­no­wej to śmierć gwiazdy, im­plo­zja prze­cho­dząca w eks­plo­zję, roz­sy­pu­jąca pier­wiastki po ogrom­nej, nie­wy­obra­żal­nej prze­strzeni, stąd my – dzieci gwiazd – mamy wapń w ko­ściach i że­lazo we krwi.

Wy­cią­gnę­łam rękę w ciemną, straszną noc, aby upew­nić się, że Lou jest przy mnie. Za­grze­bana pod za­spą koł­dry – była. Wy­czu­łam jej nie­ru­chomy kształt. Spała. Ostroż­nie, żeby jej nie obu­dzić, oto­czy­łam ten kształt ra­mie­niem. Po ja­kimś cza­sie po­czu­łam, że za­spa bar­dzo po­woli unosi się i opada. Trzy­ma­jąc się tego fa­lo­wa­nia – od­de­chu Lou – prze­trwa­łam ja­koś tam­ten mo­ment grozy.

Kiedy obu­dzi­łam się na­stęp­nego dnia, było już ja­sno, Lou sie­działa na łóżku i ga­piła się w okno – mróz wy­ma­lo­wał na szy­bach ogrody. Miała tro­chę nie­przy­tomny wy­raz twa­rzy, jakby na­dal śniła. Spek­ta­ku­larne lo­dowe wzory przy­po­mi­nały li­ście pa­proci albo ja­kichś ar­cha­icz­nych ro­ślin z kar­bonu, jakby na­tura wy­ra­żała w tej twór­czo­ści tę­sk­notę za wła­snymi daw­nymi for­mami. „Jak tam?”, spy­ta­łam. Lou nie za­re­ago­wała od razu i przez mo­ment nie mia­łam pew­no­ści, czy sły­szy mnie i wi­dzi, to się jej zda­rzało już wtedy; ni­gdy się nie do­wie­dzia­łam, do­kąd wę­dro­wała pod­czas tych mi­kro­sko­pij­nych fug. „Słońce”, od­po­wie­działa w końcu. Rze­czy­wi­ście, słońce prze­świe­tlało przez ma­lunki mrozu, wle­wało się do po­koju i szczel­nie go wy­peł­niało, nie zo­sta­wia­jąc na­wet odro­biny miej­sca na strach.

Był to już ostatni dzień na­szych fe­rii. Pług śnieżny oczy­ścił drogę przez wieś, trzeba było jed­nak od­śnie­żyć ka­wa­łek pro­wa­dzący do na­szego domu. Pra­co­wa­ły­śmy we cztery, ja, Lou, moja mama i bab­cia. Słońce od­bi­jało się od wszech­obec­nej bieli, las na ho­ry­zon­cie stał w ocze­ki­wa­niu, nie­ru­chomy i zwarty. Po po­łu­dniu go­to­wa­nie na piecu, dla nas tylko za­bawa, jak wszyst­kie czyn­no­ści w tym sta­rym domu, który już wtedy, w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, spra­wiał wra­że­nie prze­trans­por­to­wa­nego z prze­szło­ści, z po­je­dyn­czą chro­no­nautką – moją bab­cią – na po­kła­dzie. Przy­je­chał mój oj­ciec, a wtedy znowu praca: no­sze­nie i rą­ba­nie drewna, ukła­da­nie po­lan w pre­cy­zyjne stosy pod dasz­kiem. Po­do­bało nam się to, bo już na­stęp­nego dnia mia­ły­śmy wró­cić do mia­sta, do bloku, do cen­tral­nego ogrze­wa­nia i cie­płej wody w kra­nie. Wie­czo­rem po­szli­śmy w ciem­ność – ja, Lou i mój oj­ciec – po­pa­trzeć na niebo. Tata wy­mie­niał na­zwy naj­ja­śniej­szych gwiazd Oriona. Nieco po­nad jego łu­kiem wi­siał czer­wo­nawy Mars, wy­żej gwiaz­do­zbiór Woź­nicy. „Wy­gląda jak bar­dzo uprosz­czona mapa Pol­ski”, stwier­dziła Lou, kiedy póź­niej, już w nocy, oglą­da­ły­śmy ilu­stra­cje Atlasu gwiaź­dzi­stego nieba. Za­wsze miała przy so­bie no­tes, w któ­rym coś ry­so­wała; tam­tej nocy ko­pio­wała kon­ste­la­cje z Atlasu. Długo nad tym ślę­czała, wy­jąt­kowo za­snę­łam pierw­sza. Na­stęp­nego ranka no­tes le­żał na pod­ło­dze otwarty i zo­ba­czy­łam, że te jej ry­sunki wcale nie przy­po­mi­nają gwiaz­do­zbio­rów z książki. Wzru­szyła ra­mio­nami: „Ina­czej po­łą­czy­łam kropki”.

Przez więk­szość drogi po­wrot­nej Lou mil­czała, choć bar­dzo cze­ka­łam, żeby po­wie­działa, że jej się po­do­bało i su­per, że ją za­bra­łam – co­kol­wiek w tym ro­dzaju. Ta wy­prawa to był mój po­mysł, chcia­łam, żeby dała mi znać, że czuje się ob­da­ro­wana. Ale ni­czego ta­kiego nie usły­sza­łam, poza zwy­kłym „Dzię­kuję”, kiedy już do­tar­li­śmy na miej­sce. Po­że­gna­ły­śmy się szybko i po­szła do domu, do swo­jego ży­cia, o któ­rym wie­dzia­łam za­dzi­wia­jąco nie­wiele, choć to­czyło się tak bli­sko mo­jego. Wnie­śli­śmy rze­czy, po­tem za­mknę­łam się w swoim po­koju peł­nym ksią­żek i płyt. Czu­łam się tro­chę nie­swojo, jak­bym za­cho­ro­wała, za­ra­ziła się ja­kimś ro­dza­jem nie­uchwyt­nego nie­po­koju.

Po­ja­wiła się znowu po kilku dniach. Prze­czy­tała coś o Orio­nie w mi­tach grec­kich. „Jak na mój gust”, po­wie­działa, „nie jest to aż taki znowu wielki po­wód do dumy, że ktoś mógłby za­bić każde zwie­rzę na Ziemi”. „Ale w końcu to jego, Oriona, za­biło zwie­rzę, czyli skor­pion”, wtrą­ci­łam, „czy jed­nak nie?” „Ciężko po­wie­dzieć”, od­parła. „Moż­liwe, ktoś go ośle­pił. W tych hi­sto­riach za­wsze dzieje się ja­kaś ma­sa­kra”. „W ogóle wszę­dzie dzieje się dużo ma­sa­kry”, skwi­to­wa­łam fi­lo­zo­ficz­nie, co ją roz­ba­wiło. „Jest jesz­cze inna wer­sja”, po­wie­działa. „Bo­go­wie ka­zali fa­ce­towi za­ko­pać by­czy ty­łek w gro­bie żony”. „Wy­my­śli­łaś to”. „Nic po­dob­nego, to ci Grecy wy­my­ślili. Ka­zali mu w do­datku na­si­kać do tego grobu. I po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wy­ko­pał dzie­ciaka, czyli swo­jego syna, Oriona”. „Ale hi­sto­ria”. „Dość po­je­chana. Dwa trupy i żywe dziecko, wy­ko­pane jak bulwa”. „Jak ziem­niak”. „Mi­tyczny ziem­niak”. „Mój ulu­biony”. „Ten oj­ciec był psz­cze­la­rzem”. „Kar­to­fel, syn psz­cze­la­rza”. „Uga­nia­jący się za Ple­ja­dami”.

Moja cho­roba ustą­piła, za­po­mnia­łam, że coś mi w ogóle do­le­gało. Było ja­sne, że mamy sie­bie przede wszyst­kim po to, żeby so­bie wszystko opo­wie­dzieć – cały świat. Hi­sto­rie praw­dziwe i zmy­ślone, a zwłasz­cza te, które bę­dąc zmy­śle­niem, po­zo­stają prawdą.

Eliza

Obóz dla uchodź­ców w Ma­kh­mu­rze, roz­pik­se­lo­wany. Do­strze­gam za­mkniętą sta­cję pa­liw, skład ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych oraz obiekt o na­zwie „Pi­sta­chio shop”. Do­mi­nu­jące barwy to pia­skowa żółć i sza­ro­ści. Za­ma­zany frag­ment, pod któ­rym skrywa się obóz, przy­po­mina ró­żowy gra­nit, ko­ja­rzy mi się z na­grob­kiem. No­tuję: „Pi­sta­chio shop” (może ty­tuł opo­wia­da­nia?).

Straż­nik

– Dzień do­bry, pro­szę otwo­rzyć ba­gaż­nik – mówi do mnie to­nem, który su­ge­ruje, że dal­szy roz­wój sy­tu­acji jest w mo­ich rę­kach. Nie da się wy­klu­czyć, że bę­dziemy dla sie­bie uprzejmi, jak dwoje oby­wa­teli po­rząd­nego kraju. Czy to po­rządny kraj? To za­leży ode mnie, choć to on ma broń.

– Oczy­wi­ście – od­po­wia­dam to­nem pry­mu­ski, któ­rego nie­na­wi­dzę. Ale nie chcę pro­ble­mów. Chcę, żeby wszystko było w po­rządku. Pró­buję się uśmiech­nąć. Po­nie­waż jed­nak nie­na­wi­dzę ko­biety, która po­dej­muje te próby, moja twarz okrop­nie się wy­krzy­wia. Ła­pię ten gry­mas ką­tem oka w lu­sterku wstecz­nym, je­stem so­bie obca.

Wy­sia­dam, otwie­ram ba­gaż­nik. Męż­czy­zna omiata świa­tłem la­tarki moje graty. Lu­zem wa­lają się stare miej­skie ka­lo­sze, za­pa­sowa kurtka i szmata, która daw­niej była ręcz­ni­kiem. Jest też torba z apa­ra­tem.

– Pani jest z ja­kichś me­diów? – pyta, wska­zu­jąc na torbę.

– Nie – od­po­wia­dam tro­chę za szybko. Nie jest tak do końca pewne, czy mó­wię prawdę, czy kła­mię.

– Ro­bię zdję­cia przy­rody – do­daję kon­cy­lia­cyj­nie.

– Przy­rody – po­wta­rza po mnie. Wy­czu­wam ulgę.

– A żu­bry już pani sfo­to­gra­fo­wała?

– Tak – od­po­wia­dam, rów­nie jak on za­do­wo­lona z ob­rotu sprawy. – Tym ra­zem chcia­ła­bym sfo­to­gra­fo­wać wilki – do­daję.

– Na wilki trzeba uwa­żać – po­ucza mnie. – Dużo ich i są śmiałe. Wczo­raj pod Je­lonką le­śnicy mu­sieli się od nich ki­jami opę­dzać. – Pró­buję to so­bie wy­obra­zić.

– Będę uwa­żała – obie­cuję, za­my­ka­jąc ba­gaż­nik.

– Można je­chać – mówi straż­nik, więc ru­szam.

Eliza

Ude­rze­nie jest po­tężne; czas, ten uła­mek se­kundy, w któ­rym do­cho­dzi do wy­padku, roz­ciąga się i roz­war­stwia, żeby po­mie­ścić w so­bie, a ra­czej w moim bied­nym, ocię­ża­łym umy­śle, plamę gę­stego mroku wy­la­tu­jącą jak ka­mień z procy z przy­droż­nych krza­ków, na­stę­pu­jący za­raz po­tem wstrząs, ha­mo­wa­nie i myśl, że po­win­nam do­dać gazu i od­je­chać – bo może jesz­cze zdo­łam uciec. Przed czym? Przed zda­rze­niem, które w mo­jej świa­do­mo­ści do­piero się kształ­tuje, dla­tego wy­daje się, że nie jest osta­teczne, że plama mroku, która jesz­cze przez parę mgnień po zde­rze­niu to­czy się z ogromną pręd­ko­ścią po szo­sie, aż wpad­nie do rowu, mo­głaby po­to­czyć się z po­wro­tem tam, skąd przy­szła, i wto­pić w nocne tło.

Nie­stety co się stało, to już się stało.

Za­trzy­muję się, ga­szę sil­nik. Kiedy wy­łą­czam świa­tła, robi się cał­kiem ciemno. Wo­kół ni­kogo, poza gwał­tow­nym bi­ciem mo­jego serca kom­pletna ci­sza. Nie wiem wła­ści­wie, gdzie do­kład­nie je­stem; na­pa­trzy­łam się na mapy Go­ogle’a i wy­da­wało mi się, że znam ten te­ren na pa­mięć, tym­cza­sem chyba się wła­śnie zgu­bi­łam. Po paru chwi­lach z nocy wy­ła­niają się czarne za­rysy drzew, bez­listne, prze­ra­ża­jące, jak szkie­lety ja­kichś spa­ra­li­żo­wa­nych stwo­rzeń. Czym­kol­wiek jest to, co po­trą­ci­łam, ra­czej nie miało szans. Kusi mnie, żeby od­je­chać, ni­czego nie wi­dzieć, nie wie­dzieć, nie brać od­po­wie­dzial­no­ści, nie do­kła­dać so­bie ko­lej­nego pro­blemu. Zbie­ram się jed­nak w so­bie i wy­sia­dam z sa­mo­chodu. Prze­cho­dzę na drugą stronę as­faltu. Aku­rat w tym mo­men­cie księ­życ wy­łazi zza chmury, ra­chi­tyczne świa­tło pada na pod­mar­z­niętą trawę. Jest wil­gotno i zimno. Zer­kam na te­le­fon, znów wy­lo­go­wał się z sieci.

Słabo wi­dzę po zmierz­chu, co­raz bar­dziej szwan­kuje mi zwłasz­cza lewe oko, dla­tego chwilę trwa, za­nim do­strzegę swoją ofiarę. Nie­duży, szczu­pły kot, czarny, z białą łatką na czole. Leży wy­cią­gnięty na boku, wy­gląda jak mo­kra ścierka. Żyje jesz­cze, wi­dzę, że z tru­dem od­dy­cha, z pyszczka ciek­nie mu strużka krwi.

Sia­dam przy nim. Z bli­ska wy­daje się obcy, jakby tra­fił do mo­jego świata z in­nego wy­miaru, jakby tu wpadł przez szcze­linę w ułamku se­kundy mo­jej nie­uwagi, jak­bym nie była spraw­czy­nią wy­padku, tylko ofiarą błędu, po­myłki, za­kłó­ce­nia. Tak, coś się za­cięło, dla­tego ży­cie nie działa. Nie działa już od pew­nego czasu. Jest ja­sne, że coś się po­prze­sta­wiało. Sie­dzę przez dłuż­szą chwilę nie­ru­chomo, słu­cha­jąc bi­cia wła­snego serca. Kiedy ło­mo­ta­nie uspo­kaja się, ogar­nia mnie zmę­cze­nie. Tak ogromne zmę­cze­nie, że nie mam in­nego wyj­ścia niż tylko po­ło­żyć się i za­mknąć oczy, mimo że mam pod sobą tylko zimną, mo­krą trawę. Leżę nie­ru­chomo przy po­gru­cho­ta­nym zwie­rzę­ciu, czuję ab­so­lutną pustkę w gło­wie, nie mam żad­nego po­my­słu, nie mam siły. Fan­ta­zjuję, że już tu zo­stanę – ktoś nas kie­dyś znaj­dzie, ktoś kie­dyś znaj­dzie ja­kieś roz­wią­za­nie, ktoś nas stąd za­bie­rze...

Ale bar­dzo szybko robi mi się zimno. Przy­cho­dzi mi do głowy wanna pełna cie­płej wody i po­tem już nie mogę po­zbyć się my­śli o niej. Wy­obra­żam so­bie, że kiedy wrócę do mo­jego war­szaw­skiego miesz­ka­nia, spę­dzę cały wie­czór w wan­nie, czy­ta­jąc coś dla re­laksu. To jest na­dal moż­liwe w moim po­tłu­czo­nym ciele, w moim po­tłu­czo­nym świe­cie. W tym celu jed­nak mu­szę wstać. Myśl o cie­płej wo­dzie pra­wie boli, cho­ciaż mar­znę do­piero od kwa­dransa. Za­czy­nam ża­ło­wać tej eska­pady, nie mogę so­bie przy­po­mnieć, o co mi wła­ści­wie cho­dziło. Cia­łem kota wstrząsa dreszcz. Śmierć ko­ja­rzy się z chło­dem, bo mar­twe ciało staje się sztywne, jakby skute lo­dem, ale czy umie­ra­ją­cym na­prawdę jest zimno? Mnie było zimno.

– Odejdź już – mó­wię szep­tem do zwie­rzę­cia – na cie­bie już czas.

Ża­łuję, że nie znam żad­nej mo­dli­twy, żad­nej pie­śni śmierci. Do­piero te­raz czuję coś w ro­dzaju smutku. Pa­ra­dok­sal­nie przy­nosi mi to ulgę, jak­bym wresz­cie przy­naj­mniej na mo­ment skle­iła się z rze­czy­wi­sto­ścią.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: