- W empik go
Dom przy cmentarzu, T.I - ebook
Dom przy cmentarzu, T.I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli zezwolicie, opowiemy wam w nadchodzących rozdziałach o tym, co działo się w Chapelizod przed około stu laty. Sto lat to zaiste ładny kawał czasu; lecz choć obyczaje zmieniły się, niektóre dawne wyrażenia wyszły z użycia i powstały nowe, a tabaka, puder do włosów, treny sukien i czarne fulary zniknęły już zupełnie, jednak mężczyźni i kobiety byli przecież takimi samymi mężczyznami i kobietami, jakimi są dziś — o czym ludzie tak sędziwi, jak wasz pokorny sługa, którzy patrzyli na niedobitków tylnej straży owego pokolenia i rozmawiali z nimi — dziś już od dawna odeszłymi — mogą zaświadczyć, jeśli zechcą.
W owych dniach Chapelizod było najweselszą bodaj i najładniejszą z wsi podmiejskich, stanowiących ozdobę dawnego Dublina. Stojące tu i ówdzie w wojskowym szyku topole nadawały sadom i starym drzewom, ciągnącym się wzdłuż brzegów rzeki Liffey i jej doliny, wesołe znamię zamożności i ładu. Szeroka stara ulica wyglądała gościnnie i radośnie ze swymi spadzistymi dachami i licznymi kolorowymi drzwiami frontowymi. Przyjemna stara gospoda, tuż za rogatką, przy szerokim zakolu gościńca prowadzącego przez most na skarpie obok młyna, pierwsza witała godłem Feniksa przybysza z Dublina. Tam właśnie — w obszernej, wyłożonej boazerią tylnej sali, gdzie władał z ramy nad kominkiem „wielki i dobry król William" w długiej szacie, peruce, z Orderem Podwiązki i berłem, gdzie na przeciwległej ścianie znajdowało się duże wysunięte okno, przez które rzeka, żonkile i letnie listowie wyglądały jasno i spokojnie — Starsi ze Skinner's Alley, stowarzyszenia barwy „prawdziwego błękitu", datującego się z czasów wojen jakobitów w poprzednim stuleciu, lub też zgromadzenie szewców, krawców czy też wolnomularzy, a także towarzystwa muzyczne lubiły biesiadować o uroczystej godzinie piątej, wymieniając między sobą żarty, uczucia, pieśni i mądrość w pogodne letnie wieczory. Niestety! Gospoda ta zniknęła już tak, jak i jej bywalcy — wspomnienie ulotne jak smuga dymu.
Ostatnio rozebrano również stary, stojący na drugim krańcu miasta dom „Pod Łososiem", nazywany tak od ozdobnego wizerunku tej szlachetnej ryby wymalowanego na szyldzie. Dom ten, wraz z dwoma innymi, wysuwał się bokiem z linii szerokiej ulicy i zwrócony był frontem wprost ku podróżnemu zdążającemu z Dublina, tworząc tam z ulicą rodzaj placu, gdyż pozostawiał tyle tylko miejsca, aby gościniec i Zaułek Marcina mogły prześlizgnąć się pomiędzy ścianą budynku a sadem rozciągającym się ponad wałem rzecznym. No cóż! Domu tego już nie ma. Nikogo nie winię. Przypuszczam, że był zupełnie zmurszały, a szczury, które wzięły go w swe władanie, wkrótce byłyby go opuściły. Krótko mówiąc, został zapewne rozebrany, głównie dlatego, aby uniknąć kłopotów związanych z samoistnym jego rozleceniem się, jak powiedział jeden z aktorów o „Starym Drury". Jednakże niechaj wolno będzie skoremu do irytacji, choć nieszkodliwemu staremu człowiekowi — który nienawidzi zmian i chciałby, aby wszystko pozostało nie zmienione, nim nie nadejdzie jego ostatnia godzina, a odwiedza miejsca, gdzie upłynęło jego dzieciństwo i czci najskromniejsze pamiątki minionych pokoleń — pogderać troszeczkę na zuchwalstwo właścicieli pragnących wszystko ulepszać i mających upodobanie do idealnych równoległoboków i jasnej, nowej cegły.
Był tam również kościół wiejski z wieżą ciemną i szeleszczącą od podstawy do wierzchołka, gęsto porastającym ją rozfalowanym bluszczem. Ostro wycięty herb królewski, wyryty w szerokim kamieniu nad portykiem; gdzież — powiedzcie mi, proszę — jest dzisiaj ów kamień, pamiątka dawnej, wicekrólewskiej godności? Gdzież jest ta ławka kościelna na podwyższeniu, na której siadywał w straszliwym odosobnieniu niejeden wicekról w koronkach, złotych galonach i peruce jak burzowa chmura, słuchając ortodoksyjnych, lojalnych kazań i zażywając francuskiej tabaki pospolitego gatunku. Stąd także zstępował on pomiędzy szeregi straży honorowej Irlandzkiej Artylerii Królewskiej — któ- rej koszary mieściły się po przeciwległej stronie ulicy — prezentującej broń w dworskich biało-szkarłatno-błękitnych mundurach, w trój graniastych kapeluszach, perukach z warkoczami i krezach, nim wsiadł do zdobnej herbami karety o poszóstnym zaprzęgu, z lokajami uczepionymi z tyłu; do karety tak cudownej, jak kareta Kopciuszka, z forysiami, których liberię przyćmiewały mundury oddziałów wojskowych, po czyim cały ów ekwipaż toczył się dostojnie w dal pośród słonecznego blasku i tumanów kurzu.
Tu sprawowali swój urząd „komisarze kościelni". Wieża wprawdzie zachowała się, choć jedynie z połową dawnego bluszczu, lecz korpus kościoła jest nowy, a ja — i być może 'wraz ze mną jeszcze jedna lub dwie osoby w podeszłym wieku — tęsknię za prostokątnymi ławkami, rodzielonymi podług tradycyjnego prawa własności między rody oraz dostojników miasta i okolicy (czymże oni są teraz?); i wzdycham za dziwaczną, starą, ciężką amboną i pulpitem, które stały się jeszcze milsze sercu dzięki długiej i beznadziejnej z nimi rozłące. Ciekaw też jestem, gdzie podziały się tablice Dziesięciu Przykazań z czasu królowej Anny, wypisane podłużnymi złocistymi literami na żywym niebieskim polu, zakończone półkoliście w górze i stojące po obu stronach Stołu Pańskiego z balustradą o wysokich cienkich kolumienkach — i gdzie odeszło pięćdziesiąt innych rzeczy, które wydawały mi się w wieku chłopięcym trwałe jak ziemia i święte jak niebiosa?
Gdy mowa o koszarach Irlandzkiej Artylerii Królewskiej, sądzę, że wielką bramę, prowadzącą na plac apelowy nad brzegiem rzeki, a także wszystko inne, pochłonęła ziemia lub raczej ponura olbrzymia fabryka, która stanowi dziś główny akcent i ośrodek Chapelizod, dygocąca parą, zgrzytająca kołami i ziejąca smolistym dymem.
Domy stojące rzędem naprzeciw niej — stare, znajome facjaty — nadal spoglądają blado i żałośnie szklanymi oczyma na zmienioną scenerię. W jakże innym towarzystwie znajdowały się one dziewięćdziesiąt czy sto lat temu!
A także, gdzież jest ów młyn stojący dawniej tuż przy moście, dworski przydatek do miasta, który kochałem w latach chłopięcych za jego posępny, zaniedbany wygląd i ponure wnętrze, skąd dobiegał turkot, w sposób tajemniczy zawsze dotrzymujący kroku głośnemu szelestowi śluzy młyń- skiej? Sądzę, że zniknął. Z pewnością ta przeklęta budowla nie może być moim czcigodnym starym przyjacielem w przebraniu!
Nie mogę jednak spodziewać się, mój Czytelniku — mimo Twej oczywistej uprzejmości i cierpliwości — abyś włóczył się ze mną przez cały letni dzień po tym melancholijnym i okaleczonym starym miasteczku, mając nad głową baldachim fabrycznej sadzy przesłaniający pogodne niebo. Zechciej jednak, zanim odejdziesz, rzucić jedno spojrzenie na miejscowe drzewo — na ów potężny wiąz. Nie urósł ani o cal przez tych sto lat. Wygląda, jak gdyby nie postarzał się ani o jeden dzień w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, j a mogę Cię o tym zapewnić. Stoi wciąż jednaki, a przecież obcy już w miejscu swych narodzin, pośród nowego ładu, w przeobrażonym, ruchliwym, pozbawionym radości Chapelizod, zasłuchany nieustannie, jak mi się wydaje, w niezmienną pieśń i szum rzeki, a marzenia jego i uczucia przebywają w dawno minionym czasie, wśród pogrzebowego pokolenia. Ty również miałbyś co opowiedzieć, wyszydzony i samotny mędrcze, gdyby tylko wiatr poniósł twą muzyczną opowieść jak tajemnicę Midasa z zawodzących trzcin.
Okres rozkwitu Chapelizod przypadał właśnie przed stu laty — a choć zazdrośnie strzegę miłej i dobrej sławy owych dni, głównie ze względu na kilka wspomnień, które pozostały po nich — jednak, zważywszy wszystko, przyjemniej jest — niechaj mi wolno będzie szepnąć Warn to na ucho — czytać i marzyć o nich, aniżeli je przezywać, choć tak były barwne i pełne przygód. Wszelako ich burzliwość, szaleństwo i gościnność, złagodzone odległością i rozjaśnione pewnego rodzaju barbarzyńskim przepychem, długo żyły w mej wyobraźni jako promienne, pozostające w ciągłym ruchu przemiany, i bardzo lubię spoglądać na nie, jak na czerwone, rozjarzone w zimowy zmierzch węgielki, wspierając na dłoni mą siwą głowę i siedząc w leniwej, rozkosznej zadumie w mym fotelu, podczas gdy tamte dni przybierają coraz to nowe kształty i cicho snują swe zimowe opowieści.
Kiedy Wasz uniżony sługa, Charles de Cresseron, który poskładał tę opowieść, był mniej więcej czternastoletnim chłopcem — jak dawno to było dokładnie, nie ma nic do rzeczy, wystarczy powiedzieć, że pamięta on to, co wów- czas widział i słyszał znacznie lepiej aniżeli to, co działo się przed tygodniem — zdarzyło się, że spędzał przyjemny tydzień wakacji ze swym dobrotliwym wujem i ojcem chrzestnym, wikarym w Chapelizod. W drugim dniu jego lub raczej mego pobytu (pozwalam sobie powrócić do pierwszej osoby) odbywał się znamienity pogrzeb pewnej starej damy. Nazwisko jej brzmiało Darby, a ostatnią drogę ku miejscu wiecznego spoczynku odbyła wielce uroczyście karawanem, krótkimi etapami, ze swego domu w Lisnabane, w hrabstwie Sligo, na cmentarz przykościelny w Chapelizod. Ogromny płaski kamień leżał na owej małej kwaterze będącej własnością proboszcza i trzymanej przez rodzinę zmarłej w dzierżawie, odnawianej wiekuiście nie dla żyjących, lecz umarłych. Tak więc wuj mój, który był człowiekiem nieustannie martwiącym się o wszystko, nie miał specjalnych trudności z ustaleniem miejsca i granic owego dzierżawionego, wąskiego skrawka ziemi, ku któremu kościelny Lemuel Mattocks poprowadził go tak prosto i z taką pewnością siebie, jak gdyby do Stołu Pańskiego.
Mój wuj uznał więc miejsce wskazane przez kościelnego i praca rozpoczęła się bezzwłocznie. Nie wiem, czy wszyscy chłopcy mają równe upodobanie do niesamowitości, jak ja wówczas miałem — wiem jedynie, że lubiłem cmentarz, lubiłem odczytywać napisy na nagrobkach, przyglądać się kościelnemu przy pracy i słuchać starych jak świat miejscowych opowiadań, które często nawarstwiały się wokół doczesnych szczątków.
Gdy grób, o którym mowa, był niemal gotów — a leżał on w kierunku wschód—zachód — wielka ilość ziemi nagromadziła się po północnej stronie, gdzie złożono starą trumnę, i sporo brunatnego prochu, posępnych kości i nawet pożółkła czaszka potoczyły się wprost pod nogi kościelnego. Podniósł owe szczątki, jak to było w jego zwyczaju, z należną czcią, czubkiem łopaty i umieścił je w małym dołku, obok szczytu dużego kopca ziemi.
— A niech mnie kule biją! Oto rozbita czaszka dla ciebie — powiedział młody Tim Moran, który podniósł czaszkę i przyglądał się jej z ciekawością obracając ją wkoło.
— Pokaż no, Tim! Pozwól i m n i e zobaczyć! — krzyknęło dwu lub trzech stojących opodal, przebiegając wokół grobu tak szybko, jak tylko umieli.
— O, morderstwo! — powiedział jeden.
— O, moce piekielne! — krzyknął inny.
— O, krwawe wojny! — wykrzyknął trzeci.
— Biedak ów nie miał żadnej możliwości przeżycia tego! — rzekł Tim.
— To była kula — powiedział któryś wkładając palec do czystego krągłego otworu, wielkiego jak półpensówka.
— A spójrzcie na te dwa pęknięcia. Och, zbrodnia!
— Jest tylko jedno. Och, masz słuszność, widzę dwa, na Boga!
— A każde jakby od uderzenia pogrzebaczem. Mattocks zwinnie wspiął się wyżej i wziąwszy czaszkę do ręki, począł obracać ją z ciekawością na wszystkie strony. Lecz, choć nie był żółtodzióbem, pamięć jego nie sięgała tak daleko wstecz, by mogła rzucić światło na tę sprawę.
— Czyżby to był Mattross, którego rozstrzelano w dziewięćdziesiątym roku, jak to nieraz słyszałem, za to, że uderzył swego kapitana? — podsunął któryś z gapiów.
— Och, tego biedaka pochowali od północnej strony, za kościołem — powiedział Mattocks nadal wpatrując się w czaszkę.
— Czy nie mógłby to być radca Gallagher zabity w pojedynku przez pułkownika Rucka... także dostał w głowę... lecz to niemożliwe... nie, całkiem niemożliwe.
— Czemu, panie Mattocks?
— Nie, ani Mattross. Tutaj, widzicie, jest kawałek suchego gruntu; na spodzie leży trumna starego Darby, o tam, w dole, dostatecznie mocna, by na niej stanąć, jak widzicie, z szerokim wiekiem; a pochowali go w roku dziewięćdziesiątym trzecim. Lecz spójrzcie na trumnę, do której należy ta czaszka, rozsypałaby się w proch między palcami; nic nie pozostało, tylko próchno.
— Myślę, że ma pan słuszność, panie Mattocks.
— Ba! z pewnością. Leżała pod ziemią dłużej o dobre trzydzieści lat albo i więcej.
Właśnie wówczas pojawiła się szczupła postać mego wysokiego, łagodnego wuja, wikarego, a jego długie, cienkie nogi w czarnych wełnianych pończochach i bryczesach do kolan stąpały lekko i z uszanowaniem między grobami. Mężczyźni unieśli kapelusze, Mattocks zaś lekko wskoczył na powrót do grobu, a mój wuj odpowiedział na ich powitanie smutnym uśmiechem i pełną ubolewania życzliwością, poza którą nigdy się nie posunął w tym uroczystym miejscu.
Miał zwyczaj troszczyć się pieczołowicie o kości wykopane przez kościelnego i czekał zawsze z wielkim skupieniem, póki, po odczytaniu modlitwy żałobnej, nie ujrzał, że zostały one ostrożnie złożone na powrót, najbliżej, jak się dało, miejsca ich dawnego spoczynku; i ganił poważną reprymendą czczą ciekawość lub brak należnej powagi, co wszyscy szanowali. Dla tej właśnie przyczyny, gdy tylko się ukazał, czaszka została — jak powiadają w Irlandii — „upuszczona jak gorący ziemniak", a grabarz chwycił żwawo za łopatę.
— Och, wuju Charlesie — powiedziałem, biorąc go za rękę i prowadząc do stóp grobu — jaką wspaniałą czaszkę odkopano! Jest przeszyta kulą na wylot, a do tego rozłupana pogrzebaczem.
— Prawdę mówi, wasza wielebność; ktokolwiek by to był, zamordowali go dwa razy; pokój jego duszy. — To mówiąc kościelny, który niemal ukończył już swą pracę, ponownie wynurzył się z grobu, aby z przesadnym ożywieniem podnieść brunatny relikt i z wielką czcią, przez wzgląd na niego zacnego wuja, obrócić go dokoła osi przed oczyma wikarego, który przyjrzał się czaszce badawczo z pewnej odległości, z czymś w rodzaju melancholijnej odrazy.
— Tak, Lemuelu — powiedział mój wuj, wciąż trzymając mnie za rękę — było to bez wątpienia morderstwo; tak, z pewnością! Prócz tego strzału w głowę otrzymał dwa ciężkie ciosy.
— To nie była kula z pistoletu, sir; dziura jest jak od kartacza — powiedział jakiś stary człowiek tuż za plecami mego wuja; ubrany był w trójgraniasty kapelusz weterana, getry i długą, starą jak świat czerwoną kurtkę; mówił szorstkim, ochrypłym głosem i uśmiechał się ponuro z pewną powściągliwością.
Serce zabiło mi mocniej i odsunąłem się trochę na bok, by mógł łatwiej zbliżyć się do mego wuja; miałem nadzieję, że, być może, nieznajomy rzuci nieco światła na historię tej szczególnej czaszki. Starzec miał szare, szczurze oko — drugie ukryte było pod czarną opaską, a spod owej opaski zakrywającej wygasłą źrenicę wyłaniała się głęboka, przecinająca czoło czerwona blizna. Jego twarz była sinawa, przy czym zabarwienie to nasilało się w kierunku zgrubiałego czubka nosa ozdobionego wielką brodawką; przez ramię przewieszoną miał pokaźnych rozmiarów laskę; było w nim, jak mi się wydawało, zastraszające, choć karykaturalne podobieństwo do starego portretu Olivera Cromwella, wiszącego w salonie mego dziadka, whiga.
— Nie sądzisz więc, aby to była rana od kuli, panie? — zapytał łagodnie, dotykając kapelusza, mój wuj, który pochodząc z wojskowej rodziny, zawsze odnosił się z niezwykłym szacunkiem do starych żołnierzy.
— Ależ, wasza wielebność — odparł ów człowiek, również bardzo grzecznie — wiem, że tak nie jest.
— Więc od czego, mój dobry człowieku? — spytał kościelny, który miał się za znawcę w tym przedmiocie, a był
. w dodatku na własnych śmieciach.
— Od trepana — powiedział staruszek głosem, jakim krzyknąłby „baczność" do świeżo upieczonego rekruta. Nie odwrócił przy tym głowy, lecz zerknął z ukosa przelotnie z pogardliwym błyskiem w szarym oku.
— A czy wiesz, czyją była ta czaszka, panie? — spytał wikary.
— Tak, wiem dobrze, wasza wielebność — odparł z tym samym dziwnym uśmiechem. — Cóż, mój zacny człowieku, jesteś grabarzem — ciągnął cynicznie dalej, zwracając się do kościelnego — rzeknij więc, jak długo twoim zdaniem ta czaszka była w ziemi?
— Dość długo, ale nie tak długo, mój zacny człowieku, jak twoja znajduje się nad ziemią.
— Masz słuszność, gdyż widziałem, jak go grzebano. — Mówiąc to wziął czaszkę z rąk kościelnego. — I powiem wam więcej, na pogrzebie jego niektóre oczy były suche, cha, cha, cha!
— Czy mieszkałeś wówczas w tym mieście? — spytał mój wuj, któremu nie spodobał się obrót, jaki zaczęły przybierać wspomnienia tamtego człowieka.
— Tak, sir, w istocie — odparł.?— Widzicie ten złamany ząb tutaj?... Zapomniałem już o tym; lecz w tej samej chwili, gdy go zobaczyłem, przypomniałem to sobie; widzę, jak się on śmieje, mógłbym przysiąc, jakby to było dziś rano; tak, i ową ostrą szczerbę w nim, niechaj go diabli! — I zakręcił luźnym zębem, jednym z trzech ostatnich, wyrywając go z miejsca, gdzie był osadzony, aby cisnąć go w głąb grobu..
— A czyż nie znajdowałeś się podówczas w armii? — spytał wikary, nie mogąc pojąć owej drwiącej niechęci, którą nieznajomy zdawał się żywić wobec czaszki.
— Na mą duszę, tak, w rzeczy samej, sir, w Irlandzkiej Artylerii Królewskiej — padła szybko odpowiedź.
— W jakim stopniu? — pytał dalej jego wielebność.
— Dobosza — odparł weteran o śliwkowym obliczu.
— Ha! Dobosza? Musiało to być dość dawno, jak przypuszczam — rzekł mój wuj, przyjrzawszy mu się uważnie.
— Tak, niemal przed pięćdziesięciu laty — odparł weteran. — Był to stary dziwak o twardej głowie, ale, widzicie, dębowa pała była od niej twardsza, cha, cha, cha! — i stuknął w czaszkę laską, uśmiechając się i kiwając głową.
— Spokojnie, spokojnie, mój dobry człowieku — powiedział wikary kładąc mu z pośpiechem dłoń na ramieniu, gdyż uderzenie było silniejsze, niż wymagała tego potrzeba.
— Widzi wasza wielmożność, w owym czasie naszym pułkiem dowodził lord Blackwater — ciągnął stary żołnierz. — Nie można powiedzieć, byśmy go zbyt często widywali, gdyż przemieszkiwał przeważnie we Francji. Zastępował go generał Chattesworth, a pułkownik Stafford był po nim drugi i miał pod sobą majora O'Neilla; czterech kapitanów — Cluffe'a, Devereux, Bartona i Burgha; poruczników — Puddocka, Delany'ego, Sackville'a i Armstronga; podporuczników — Salta, Barbera, Lillymana i Pringle'a; poruczników ogniomistrzów — O'Flaherty'ego...
— Przepraszam pana — przerwał mój wuj — ogniomistrzów, powiedział pan?
— Tak, sir.
— A cóż, proszę, oznacza to: porucznik ogniomistrz?
— Ależ na Boga, sir! Ogniomistrz! Zadaniem jego było dopilnowanie, by ludzie dobrze zakładali lont, ładowali i obsługiwali działa i celnie z nich strzelali. Lecz nie ma to nic do rzeczy. Widzi wasza wielebność tę starą czaszkę, a więc był to cud dni dziewięciu, a była to najdziwniejsza sprawa, o jakiej kiedykolwiek słyszano. Kobiety były tak przerażone, że odchodziły od zmysłów, a mężczyźni rozum tracili pragnąc rozwikłać tę zagadkę — doprawdy — cha, cha, cha! I mogę wszystko panu o tym opowiedzieć. Wielce ponura i krwawa to była historia...
— Proszę... proszę, wybacz mi, mój panie, lecz, jak sądzę... tak... kondukt pogrzebowy już przybył, więc na razie muszę pana pożegnać.
I mój wuj oddalił się śpiesznie w kierunku kościoła, gdzie przywidział sutannę, i uroczysty obrządek się rozpoczął.
Gdy wszystko się już skończyło, wuj mój, jak miał w zwyczaju, zaczekał, póki szczątki, którym zakłócono pokój wieczny, nie zostały ponownie złożone z czcią we właściwym miejscu; wówczas, gdy zdjął już sutannę, ujrzałem, że rozgląda się z pewnym zaciekawieniem po cmentarzu, i 'domyśliłem się, że wypatruje starego żołnierza.
— Widziałem go, jak oddalał się w czasie pogrzebu — powiedziałem.
— Tak, to ów stary weteran — rzekł mój wuj rozglądając się za nim wokół.
Ruszyliśmy przez miasto i minęliśmy most, lecz nigdzie nie dostrzegliśmy jego trójgraniastego kapelusza i czerwonej kurtki o jednym rzędzie guzików. Nieco rozczarowani powróciliśmy na podwieczorek.
Pobiegłem do tylnego pokoju wychodzącego na cmentarz przykościelny w nadziei, że ponownie zobaczę tego starego człowieka z laską przewieszoną przez ramię, uśmiechającego się wśród nagrobków w wieczornym słońcu. Nigdzie jednak nie było po nim śladu, nie dostrzegłem też nikogo innego. Wróciłem więc właśnie w chwili, gdy wuj mój, który już zaczął zaparzać herbatę, zamykał z lekkim stukiem pokrywkę srebrnego czajniczka i przesławszy mi miły, choć nieco roztargniony uśmiech, wziął do ręki książkę, usiadł i skrzyżowawszy cienkie nogi, oczekując w przyjemnym nastroju chwili, kiedy wspaniały napar będzie gotów do wypicia, pogrążył się w czytaniu starego woluminu, wolną zaś ręką głaskał się lekko po udzie.
Co do mnie, łaknąłem bardziej niż on owej przerażającej opowieści, zaledwie rozpoczętej przez starego żołnierza, której memento w postaci tak przedziwnie sponiewieranej czaszki ujrzałem oko w oko zaledwie przed godziną, aby wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy więcej o niej nie usłyszeć. Tak więc przygnębiony wyglądałem oknem, gdy nagle — kogóż to zobaczyłem idącego z wolna ulicą w kierunku domu „Pod Łososiem"? We własnej osobie starego żołnierza, w łrójgraniastym kapeluszu, z nosem koloru miedzi, w obszernej czerwonej kurtce z olbrzymimi dziurami od guzików, w getrach, z laską i wszelkimi innymi akcesoriami; znajdował się właśnie pod naszym drzewem.
— Wuju Charlesie, on tu jest, nadchodzi! — krzyknąłem.
— Eh, kto? Żołnierz? — zapytał wuj, potykając się w pośpiechu o dywan i omal nie wybijając szyby. — Tak, to on, w istocie, zbiegnij prędko na dół, mój chłopcze, i poproś go, aby wszedł na górę.
Gdy znalazłem się na ulicy, co, możecie mi wierzyć, nie trwało długo, wuj mój zdążył już otworzyć okno na oścież i sam właśnie zapraszał starca, który podniósłszy lewe ramię, dziękował wikaremu, oddając mu wojskowy ukłon całą dłonią przyłożoną do kapelusza. Jak zdążyłem zaobserwować, ci starzy posępni weterani, którzy włóczą się po świecie, z zasady przyjmują każdy poczęstunek. Jeśli okaże się zły, cóż, nic ich to nie kosztuje; jeśli dobry, tym lepiej dla nich.
A więc stary wojak pomaszerował na górę i wszedł do pokoju z żołnierską godnością. Zaproponowano mu herbatę, wolał jednak poncz; wkrótce cały poczęstunek znalazł się na małym okrągłym stoliku przy kominku. Wieczór był chłodny, tym milej więc było zagrzać się przy ogniu. Stary, siedząc wygodnie, sączył powoli nektar ku swemu wielkiemu zadowoleniu. My natomiast, popijając małymi łykami herbatę, słuchaliśmy z uwagą dalszego ciągu owej historii, której przysłuchiwałem się z zaciekawieniem, muszę przyznać, nie słabnącym ani na chwilę.
Wiele lat później, jak to się czasem zdarza, nieoczekiwanie padł snop światła na szczegóły jego opowieści. Stało się to, gdy wszedłem w posiadanie pamiętnika, niezwykle drobiazgowego, jak również obszernej korespondencji Rebeki, siostry generała Chatteswortha, z którego rodziną miałem zaszczyt być spokrewniony. Pamiętnik ów stał się dla mnie — przy moim kocim przywiązaniu do tego starego miasteczka — prawdziwym skarbem, a niezliczone p a k i e c i k i listów starannie posegregowane i powiązane, z krótkim ich streszczeniem wypisanym jej własną, szczupłą, pewną ręką czerwonym atramentem na kopertach zaadresowanych do najrozmaitszych osób — gdyż owa przedsiębiorcza dama robiła kopie wszystkich listów, które pisała — stanowiły przez wiele lat moją dorywczą i zawsze przyjemną lekturę w czasie zimowych wieczorów.
Chciałbym bardzo móc przelać ducha tych listów w to, co pragnę teraz opowiedzieć, a przede wszystkim pragnąłbym choć trochę dać odczuć moim czytelnikom ów szczególny smutny urok, jakim zawsze tchnęło w moich oczach to stare miasteczko.
Być może moją chłopięcą wyobraźnię rozpalało owo opowiadanie tym bardziej jeszcze, że w wielkim stopniu było związane z tym samym starym domem, w którym my trzej — mój kochany wuj, ja sam i ów dziwny stary żołnierz — wówczas siedzieliśmy. Lecz pragnienia bywają tak samo daremne jak żale; uczynię więc po prostu wszystko, co w mojej mocy, prosząc Was przy tym o uwagę i pokornie oczekując Waszego sądu.