- W empik go
Dom przy cmentarzu, T.II - ebook
Dom przy cmentarzu, T.II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 541 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dwie lub trzy minuty później drzwi wejściowe domu Sturka otworzyły się szeroko i ukazała się w nich postać słynnego doktora z Dublina, oświetlona z tyłu blaskiem świecy, a z przodu pochodnią; lekarz szybko zbiegł ze schodów i znikł we wnętrzu karety, której drzwiczki zatrzasnęły się z łoskotem. Lokaj podskoczył i zatoczył pochodnią ogniste koło nad głową. Dziewczyna służebna stała na stopniach schodów, dłonią osłaniając płomień świecy. – ”Głowa Turka”, ulica Werburgh – krzyknął lokaj; stangret trzasnął z bata i kareta potoczyła się ze szczękiem i turkotem.
– To starszy Blunkett jest umierający – powiedział major, wyjaśniając słowa lokaja. Pojazd odjechał dudniąc kołami i pozostawiając za sobą smugę iskier, jak gdyby szalony myśliwy wyposażył go w rączy i upiorny zaprzęg.
– Ma za to dziesięć gwinei w kieszeni – jedną gwineę za każdą minutę, na Jowisza, nie mniej. Szybko zarabia – powiedział major myśląc jednocześnie, że powinien nabić ponownie fajkę, która mu się właśnie wypaliła – będziemy mieli tu zaraz Toole'a, możecie być pewni.
Zaledwie to wyrzekł, Toole ukazał się w drzwiach wejściowych domu Sturka w świetlistym kręgu świecy. Z jedną nogą na stopniu schodów, doktor udzielił ostatnich przed odejściem wskazówek, dotyczących rosołu z kurczaka i polewki z białego wina.
Ostatnie polecenia doktora wydawane na progu miały może na celu przekonanie ludzi o tym, że wizyta jego miała charakter zawodowy. Udzielanie owych pouczeń cichym głosem ze straszliwie poważną miną tak dalece weszło mu w krew, że czynił to nawet wówczas, gdy wokół panowały ciemności i brak było szerszego grona widzów.
Następnie ujrzano, jak Toole zbliża się do ”Feniksa” w pełnej gali z laską pod pachą. Z ufryzowaną peruką na głowie wyglądał zawsze dostojnie jak prawdziwy eskulap, a ponadto zachowywał się z godnością. Po każdej naradzie lekarskiej lub krótkiej wizycie u chorego szedł dobrze odmierzonym krokiem, ze smutnym i poważnym wyrazem twarzy, co sprawiało, że wyglądał jeszcze bardziej pucołowato niż zazwyczaj. Spotkawszy przyjaciół przy drzwiach gospody zachowywał się wielce powściągliwie i zażywał tabaki, nim udzielił im odpowiedzi. Lecz zachowanie to trwało zaledwie osiem czy dziesięć minut i rozpływało się w cieple saloniku klubowego, odżywając czasem na chwilę, gdy w małym lustrze wiszącym na ścianie dostrzegał przelotne odbicie swej wspaniałej peruki i stroju. Przyjemnie było patrzeć, jak ci starzy druhowie bezwiednie okazywali względy jego chwilowej pyszałkowatości i zwracali się do niego w takich razach nie ”Tom” czy ”Toole”, lecz ”doktorze” lub ”doktorze Toole”.
Devereux wygrał w swoim czasie dwa czy trzy zakłady, odgadnąwszy nazwisko lekarza, z którym. Toole odbył naradę, wnioskując o tym jedynie na podstawie sposobu zachowania się ich serdecznego towarzysza. Jeśli Toole miał do czynienia z wysokim, zimnym, statecznym doktorem Pellem, stawał się ceremonialny, pełen powagi i przytłaczająco uprzejmy. Gdy natomiast przebywał sam na sam z szorstkim, półdzikim, energicznym doktorem Rogersonem, stawał się lakoniczny, stanowczy i nieznośnie źle wychowany, póki, jak wspomnieliśmy, miraż się nie rozwiał i póki nie odzyskał wreszcie własnej osobowości. Wówczas po troszku znów dawały się słyszeć niepohamowane ploteczki, żarciki i minstrelskie ballady; jego małe oczka zaczynały tańczyć, a wesołe, pełne dowcipu uśmiechy rozjaśniały poprzez wonne opary wydobywające się z pucharu z ponczem jego twarz, rumianą jak zachodzące słońce. Duchy Pella i Rogersona ulatywały wówczas w ponurą krainę cieni, a mały Tom Toole na powrót był sobą przez następny miesiąc.
– Wasz oddany sługa, panowie… wasz oddany – powtórzył Toole, kłaniając się i ściskając uprzejmie wyciągnięte ku niemu w sieni dłonie. – Pochmurny mamy wieczór, panowie.
– Jak się miewa pański pacjent, doktorze? – spytał major O'Neill.
Doktor przymknął oczy i pokiwał z wolna głową, lekko wzruszając ramionami.
– Jego stan jest bardzo ciężki, majorze. Niewiele jest tu do powiedzenia, ale tego ”niewiele” nie można ”wypowiedzieć w jednej chwili – odparł Toole i zażył szczyptę tabaki.
– Jak się miewa Sturk, sir? – powtórzyły srebrne okulary nieco surowszym tonem.
– Cóż, sir, nie umarł, lecz, za pozwoleniem, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy przeszli do saloniku, eh? Jest dość chłodno, a jak powiedziałem, nie można opowiedzieć tego w paru słowach. Nie umarł, to najważniejsze w tej chwili. Panowie, proszę, przejdźcie pierwsi, proszę!
Dangerfield, zasępiony, zastosował się do jego słów, lecz uprzejmy i grzeczny major podjął w sieni małą ceremonialną utarczkę z Toole'em. Jednakowoż skończyło się na półtuzinie ukłonów i zapraszających gestów ze słowami: ”Za panem, sir”; Toole wszedł i po ogólnym powitaniu w stylu doktora Pella stanął przy kominku plecami do ognia jak prawdziwa wyrocznia.
Toole znany był z tego, że lubił w podobnych okolicznościach znajdować się wśród laików i nie śpieszyło mu się wcale, by doprowadzić do końca opowiadanie. Rzecz cała polegała pokrótce na tym, że Sturk doznał wstrząsu mózgu i miał dwa straszne pęknięcia czaszki, tak długie i tak blisko siebie się znajdujące, że natychmiast obaj z doktorem Pellem stwierdzili niemożliwość przeprowadzenia trepanacji, przeciwnie, doprowadziłaby ona do natychmiastowej i pewnej śmierci. Sturk był całkowicie nieprzytomny, lecz gardło jego nie było jeszcze sparaliżowane i mógł przełknąć od czasu do czasu łyżeczkę rosołu lub polewki z białego wina.
Pod każdym innym względem jest jednak człowiekiem umarłym. Zapalny stan może wystąpić w każdej chwili; w najlepszym razie wkrótce zacznie zapadać w jeszcze głębszy sen i ani on sam, Toole, ani doktor Pell nie przypuszczają, by chory miał najmniejszą możliwość przebudzenia się choćby na chwilę ze swego jakby letargu. Może to tak trwać dwa lub trzy dni, lub nawet tydzień…
Cóż to ma za znaczenie? Czyż już teraz nie jest właściwie tylko trupem? Nie będzie już nigdy mógł słyszeć, widzieć, mówić ani myśleć i nie sprawiłoby to różnicy biednemu Sturkowi, gdyby nawet już dziś wieczór ułożyli go w grobie i przykryli nagrobną płytą.
Następnie zaczęto mówić o Nutterze. Każdy z obecnych miał w tym przedmiocie odrębne zdanie lub snuł własne domysły, z wyjątkiem Dangerfielda, zachowującego się z dyskretną powściągliwością ku wielkiemu zmartwieniu innych, którzy przypuszczali nie bez słuszności, że wie on o stanie interesów Nuttera, a zwłaszcza o jego stosunkach z lordem Castlemallardem o wiele więcej niż wszyscy pozostali razem wzięci.
”Być może biedak nie był obecnie w stanie przedłożyć swych ksiąg rachunkowych do sprawdzenia, a przy zmianie urzędu zdarza się czasem, że wychodzą na jaw rzeczy, które w innym wypadku pozostałyby w ukryciu. Był on tego rodzaju człowiekiem, który potrafi poradzić sobie z każdą sprawą, jeśli więc uważałby, że najlepszym sposobem opuszczenia swego urzędu było opuszczenie tego świata – uczyniłby to. Należał do rodziny o bardzo stanowczym charakterze – cioteczny dziadek Nuttera, jak wiadomo, utopił się w tym małym jeziorku – jak ono się nazywa? – w hrabstwie Cavan, i było to również dokonane z wspaniale zimną krwią i stanowczością”.
Lecz umysły obecnych nękały nie ujawnione podejrzenia. Każdy wiedział, o czym myśli jego sąsiad, choć nie chciał się dopytywać ani nie miał ochoty ubierać w słowa własnych brzydkich myśli. Wszyscy wiedzieli, jak układały się stosunki między Sturkiem i Nutterem. Starali się odegnać od siebie tę myśl, gdyż choć Nutter nie był dowcipnisiem ani pieśniarzem, ani gawędziarzem, jednak lubiano go ogólnie. Poza tym Nutter mógł przecież powrócić za dzień lub dwa i w takim wypadku najlepiej będzie tym, którzy nie pozwolili sobie na publiczne wygłaszanie jakichkolwiek straszliwych domysłów na jego temat.
Tak więc wszyscy czekali i trzymali język za zębami spodziewając się, że ktoś inny zacznie mówić.ROZDZIAŁ LVI PROBOSZCZ WALSINGHAM I CHRZEŚCIJANIE Z CHAPELIZOD ZBIERAJĄ SIĘ NA GŁOS ŚWIĘTEGO DZWONU, A WAMPIR SIEDZI W KOŚCIELE
Następnego dnia dzwon niedzielny z pokrytej bluszczem dzwonnicy w Chapelizod wezwał wszystkich wiernych do zajęcia miejsc w kościele. Miejsce Sturka było puste – już nań nie czekało – i pani Sturk także była nieobecna. Lecz mała grupka ich dzieci, którym sąsiedzi przypatrywali się z czułą ciekawością, przyszła do kościoła. Lord Townsend zasiadł w fotelu wicekróla, otoczony świtą stojącą w głębi; wyglądał okazale w peruce i z gwiazdą na piersi, a wielu co ciekawszych chrześcijan przypatrywało mu się, zerkając sponad modlitewników. Mała ławka Nuttera pod chórem była pusta, podobnie jak ławka Sturka. Te nagle opustoszałe miejsca miały swą wymowę i wielu spośród zebranych w kościele napotykając wzrokiem ową posępną, milczącą pustkę, nie mogło powstrzymać myśli, które poczynały błądzić daleko stąd, by wreszcie doprowadzić ich w dziwnym, posępnym tańcu do lasku Butcher's Wood, gdzie w krzakach głogu pośród wilgotnej nocy leżał Sturk w kamaszach, upudrowany, unurzany we krwi, gdzie brzęczały chrząszcze i gdzie nie dostrzegał go nikt prócz błyszczących oczu winowajcy przemykającego się jak cień wśród drzew.
Kazanie wielebnego Walsinghama miało związek ż podwójną tragedią tego tygodnia: przypuszczalną śmiercią Nuttera przez utonięcie oraz zamordowaniem Sturka. W przemówieniach swych proboszcz ujawniał niekiedy osobliwą wiedzę, czym działał budująco na część słuchaczy, pozostałych zaś napełniał szczerym zdumieniem.
– Możemy modlić się o deszcz – powiedział kiedyś przy jakiejś sposobności, już po odczytaniu kolekty – ”i o inne działania żywiołów z pokorną wiarą. Gdyż, jeśli to prawda, co opisują rzymscy kronikarze, że ich wróżby mogły z pomocą pewnego rytuału i zaklęć sprowadzić burzę z piorunami, i jeśli to pewne, że król Porsenna z powodzeniem wywoływał pioruny i błyskawice, a Lucius Piso, którego Pliniusz nazywa wielce czcigodnym autorem, twierdzi, że tego samego dokonywał często w bardziej odległych czasach król Numa Pompiliusz, nie będzie to z pewnością poczytane za zarozumiałość, gdy wierni chrześcijanie…”, i tak dalej.
Przy tej zaś sposobności przestrzegał swych parafian przed mniemaniem, że nagła śmierć jest karzącym wyrokiem. ”Przeciwnie, starożytni uważali nagłą śmierć za błogosławieństwo, a Pliniusz twierdzi, że jest to największe szczęście w życiu. Czemu nie mielibyśmy i my być tego zdania? Wielu spośród wielkich ludzi Rzymu, jak wiecie, zginęło w tak nagły sposób. Quintus Aemilius Lepidus wychodząc z domu uderzył się w wielki palec u nogi o próg domu i skonał. Cneius Babius Pamphilus, człowiek piastujący godność pretora, umarł pytając jakiegoś chłopca o godzinę; Aulus Manilius Torquatus piastujący godność konsula skonał przy obiedzie jedząc tort serowy; Lucius Tuscius Valla, fizyk, zmarł zażywając lek zwany mulsum ; Appiusa Sanfeiusa spotkało to podczas spożywania jajka, a Cornelius Gallus pretor i rycerz Titus Haterius obaj umarli całując ręce swych żon. Mógłbym dodać tu jeszcze wiele innych imion, które zapewne i wam są równie dobrze znane”.
Panowie ze świty wicekróla otworzyli szeroko oczy; oficerowie Irlandzkiej Artylerii Królewskiej, którzy znali dobrze swego proboszcza, mrugali ku sobie wesoło osłaniając się trójgraniastymi kapeluszami, a Jego Ekscelencja kasłał często, trzymając przy nosie uperfumowaną chusteczkę; panicz Dicky Sturk, poważny chłopczyk, który przyglądał się z boku Jego Ekscelencji, powiedział swej piastunce, że wicekról Irlandii śmiał się w kościele! Za owo scandalum magnum otrzymał naganę wygłoszoną z odpowiednią zgrozą.
Później dobry proboszcz Walsingham oświadczył zebranym, że krew zamordowanego wola o pomstę do nieba. Jako pociecha niech im służy przekonanie, iż człowiek o krwawych rękach stanie przed sądem. Przypomniał im budzące lęk słowa świętego Augustyna: ”Bóg ma nogi z wełny, lecz ręce z żelaza”, i opowiedział im budującą historię Mempri – ciusa, syna Madana, czwartego króla Anglii – zwanej wówczas Brytanią od imienia Brutusa, który zamordował swego brata Manliusa – i zważcie to, w dwadzieścia lat później został pożarty przez dzikie bestie; i inną jeszcze historię o pewnym człowieku zwanym Bessus (co zostało opisane przez Plutarcha); on to po zamordowaniu swego ojca został ukarany z pomocą jaskółek, które to ptaki, jak rzekło mu jego obciążone grzechem sumienie, opowiedziały jedne drugim w swym świergotliwym języku, że Bessus zabił ojca, po czym zdradził się on ze swą straszna zbrodnią i został sprawiedliwie skazany na śmierć.
– Wielki Marcin Luter – ciągnął proboszcz – przekazuje nam inną historię pewnego Germańca, który, gdy zbóje zabierali się do mordowania go, zawołał głośno widząc stado wron: ”O, wrony, biorę was na świadków mej śmierci i czynię was mymi mścicielami”. I tak też się stało; w kilka dni później, gdy ciż sami zbóje pili w karczmie, przyleciało stado wron i usiadło na dachu domu, co widząc zbóje rzekli żartem jeden do drugiego: ”Spójrz tam, czy to nie te same wrony, mające pomścić śmierć człowieka, którego zabiliśmy onegdaj?” Karczmarz, usłyszawszy to, powtórzył rzecz sędziemu, który kazał zbójców pojmać, a gdy ci wyznali zbrodnię, zostali straceni. – I tak ciągnął proboszcz dalej, podtrzymując swe stanowisko dziwnymi opowieściami wybranymi z przypadkowych lektur.
Pomiędzy wiernych (słuchających owego kazania, którego dziwaczne ustępy właśnie przytoczyłem – lecz poza tym obfitującego w uderzające swą wzniosłością ustępy, wywołujące prawdziwie silne wrażenie, a także lęk i szacunek) – wśliznęło się – że tak powiem – widmo, noszące w sobie światło śmierci, cienie piekła i piętno grobu, i zasiadło ono wśród tych czcigodnych ludzi z krwi i kości – nieprzeniknione, bezpieczne, gdyż wiedziało, że w kościele znajduje się jedynie dwóch ludzi, dla których sprytne przebranie znaczyło tyle, co przezroczyste powietrze: przebiegły zakrystian o sinym podbródku, który odczytywał odpowiedzi liturgiczne i śpiewał poważnym, choć drżącym głosem psalmy, oraz ktoś siwowłosy w srebrnych okularach, kto stał wyprostowany w ławce lorda Castlemallarda i pilnie przewracał kartki modlitewnika. Ci dwaj ujrzeli widmo i pojęli, iż jest to Charles Archer; co najmniej je – den z nich wiedział o tym – podczas gdy okropny ów duch szedł płonąc blaskiem w samo południe, tropiony przez bezlitosne cienie, przemierzając nieszczęsny świat w poszukiwaniu spokoju – wiedząc, że jest niewolnikiem owego blasku.ROZDZIAŁ LVII W KTÓRYM DOKTOR TOOLE I PAN LOWE ODWIEDZAJĄ DOM ”POD MŁYNEM” I SPOSTRZEGAJĄ TAM COS GODNEGO UWAGI
Po nabożeństwie doktor Toole udał się do domu ”Pod Młynem”, aby złożyć popołudniową wizytę biednej małej pani Nutter. W drodze dogonił go sędzia Lowe, który wyszedł na przechadzkę ze swym dużym płowym psem myśliwskim.
– Czy są jakieś nowiny o Nutterze? – spytał, gdy już odwiecznym zwyczajem podzielili się uwagami o pogodzie.
– Ani słowa – rzekł doktor – nie wiem, co o tym sądzić. Lecz pan wie, co ludzie myślą. Ostatnie miejsce, gdzie go widziano, to jego własny ogród. Rzeka była piekielnie wezbrana w piątek wieczorem, a w miejscu gdzie stał, jest dostatecznie głęboka, zapewniam pana; często się tam kąpałem, gdy byłem chłopcem. Był bardzo przygnębiony, biedaczysko; mówiąc między nami, miał niezwykle stanowczy charakter i był zgorzkniały. To do niego podobne, zrobienie skoku na drugi świat, gdyby mu na to przyszła ochota, a jak pan wie, jego kapelusz wyłowiono z wody dość daleko stąd. Przeszukali rzekę następnego ranka, lecz tfu! było to niedorzecznością i urojeniem; była przecież wystarczająco wysoka woda, by po godzinie znieść go aż do Ringsend. Był ostatnio bardzo markotny, jak powiedziałem – to podły zamiar, sir, próba usunięcia go ze stanowiska u lorda Castlemallarda; lecz to już przeszło, minęło; prócz tego mam powód przypuszczać, że był jak gdyby wzburzony… nie mogło to być spowodowane kłótnią… biedna Sally Nutter jest na to zbyt łagodna i spokojna; lecz…
coś… jakieś poruszenie… lub złe wiadomości… lub coś innego… tuz przed jego wyjściem z domu; cóż, biedny Nutter, jak pan widzi, wygląda na to, że uczynił coś zbyt pochopnie.
Tak rozmawiając doszli do domu ”Pod Młynem” nad rzeką, w pobliżu Knockmaroon.
Gdy Lowe dowiedział się, że Toole ma zamiar złożyć tam wizytę, oddał wodze małemu obdartusowi z Chapelizod, zsiadł z konia i poszedł razem z doktorem. Pani Nutter leżała w łóżku.
– Przekaż moje uszanowanie swej pani – rzekł Toole – i powiedz, że zajrzę do niej za pięć minut, jeśli pozwoli.
Lowe z doktorem wyszli zatem do ogrodu i zeszli ramię w ramię nad brzeg rzeki.
– Ha! Spójrz pan na to! – szepnął dość głośno Toole wzdrygając się; ścisnął przy tym bardzo mocno ramię Lowe'a i wygląda, jakby ujrzał upiora.
W błocie widoczny był ów osobliwy ślad stopy, który dostrzegli już poprzednio w parku. Zapadło dłuższe milczenie, podczas którego Lowe pochylił się, by zbadać ślad.
– Niech to diabli… wie pan… biedna pani Nutter, eh? – odezwał się Toole i zawahał.
– Musimy to zapisać… to poważna sprawa – powiedział pan Lowe, utkwiwszy w Toole'u twarde spojrzenie.
– Z pewnością, sir – odrzekł doktor opanowawszy się. – Nie chciałbym występować przeciw niemu, wie pan, lecz to jest godne uwagi. Niech to diabli, sir, jeśli będę wezwany, powiem całą prawdę prosto z mostu, tak jak pan, sir. każdy drobiazg, sir.
Zakończył przekleństwem, był zaczerwieniony i spocony.
Sędzia otworzył notatnik, wyciągnął wzór podeszwy, starannie przyłożył do śladu i przywoławszy Toole'a powiedział:
– Widzi pan.
Toole pośpiesznie kiwnął głową. Wówczas nadeszła służąca z prośbą, by zechciał odwiedzić jej panią.
– Moja dobra kobieto – rzekł Lowe – proszę tu spojrzeć. Czyjej stopy to jest ślad? Czy wiesz?
– Och, oczywiście że wiem. Czyż to nie buty mojego pana? – odparła wystraszona, sama nie wiedząc czemu, jak się często zdarza ludziom jej stanu.
– Czy zauważyłaś to? – i wskazał na poprzeczną linię przecinającą obcas na ukos – Czy znasz to?
Kobieta potwierdziła.
– Kto robił lub naprawiał te buty?
– Bill Heaney, szewc, tam na dole, w Zaułku Martina… on je zrobił i naprawiał również, sir.
W ten sposób sędzia doszedł do przekonania, że ślad stopy całkowicie odpowiada wykrojowi z papieru. Służąca mogła także z całą pewnością stwierdzić, że były to buty, które pan jej miał na nogach w piątek wieczorem – istotnie, wszystkie inne pary, jakie posiadał, znajdowały się na stojaku w przedpokoju. Lowe wszedł do domu, wziął pióro i atrament i dalej rozpytywał służącą robiąc krótkie zapiski. W tej samej chwili do drzwi salonu zapukała inna służebna z wiadomością, że pani prosi Toole'a.
Lowe ponaglał go do wyjścia; Toole odniósł wrażenie, że sędzia podejrzewa go o dawanie znaków świadkowi, i opuszczając pokój poczuł się nieswojo. U stóp schodów rzekł jednak do kobiety:
– Trzeba było tam wejść… ta głupia Lynn robi, co może, by powiesili waszego pana, na Jowisza!
Kobieta krzyknęła: ”Och, Boże, miej nas w swej opiece!” ”
Toole, oszołomiony i podniecony, wszedł szybko po ciemnych schodach z ręką na ciężkiej poręczy i skręcił za niewielkim narożnikiem w korytarzu, kierując się ku drzwiom pokoju pani Nutter.
– Och, pani, wszystko będzie dobrze, z pewnością – rzekł Toole zmieszany w odpowiedzi na gwałtowne, błędne, błagalne spojrzenie biednej pani Nutter.
– Czyż doprawdy myśli pan, że tak będzie? Och, doktorze, doktorze, tak pan myśli? Tych kilka ostatnich nocy i dni… ile ich było?… Och, moja biedna głowa… zdaje mi się, jakby już miesiąc upłynął od chwili jego zniknięcia. Jak pan myśli, gdzie on jest? Czy sądzi pan, że to interesy?
– Z pewnością interesy, proszę pani.
– I… i… och, doktorze!… Pan istotnie sądzi, że on jest bezpieczny?
– Z pewnością, proszę pani. Cóż może mu dolegać?
Toole przewracał w starych fiolkach z lekami stojących na kominku, wciąż obracając etykietki, lecz bynajmniej o nich nie myśląc ani ich nie widząc, a jedynie mrucząc czasem do siebie, przykro powiedzieć, jakieś przekleństwa.
– Widzi pani, moja droga, musi pani starać się zachować jak największy spokój, inaczej leki na nic się nie zdadzą; doprawdy, musi pani – rzekł Toole.
– Lecz, doktorze – odparła biedna dama – pan nie wie… ja… jestem przerażona… ja… ja… nigdy już nie będę taka jak dawniej – po tych słowach wybuchnęła histerycznym płaczem.
– No, no, doprawdy, madame, niech to diabli… droga, kochana pani… tak nie można – odkorkowywał właśnie buteleczki i wąchał ich zawartość szukając "kropli” – i… i… i… otóż i są… czyż nie lepiej będzie, madame, jeśli czuć się pani będzie rześka i zdrowa… proszę to wypić… kiedy… kiedy on wróci… czy nie rozumie pani… niż… ee… ee…
– Lecz… och, chciałabym móc to panu powiedzieć. Ona powiedziała… ona powiedziała… ta… ta… och, pan nic nie wie…
– Ona… kto? Kto powiedział i c o? – krzyknął Toole, nadstawiając ucha, albowiem nigdy nie odmówił wysłuchania czegokolwiek.
– Och, doktorze, on odszedł… nigdy… nigdy… wiem, że nigdy go już nie ujrzę. Niechże mi pan powie, że on nie odszedł… niechże mi pan powie, że znów go ujrzę.
– A niech to licho, czyż ona nie może trzymać się wątku… biedna kobieta całkiem straciła zmysły – rzekł Toole rozjątrzony. – Założę się o tuzin butelek klaretu, że wie ona więcej, niż powiedziała komukolwiek.
Zanim doktorowi udało się nakłonić panią Nutter do ponownego podjęcia rozmowy, został wezwany na dół do Lowe'a; tak więc, na razie pożegnał się, po rozmowie zaś z sędzią nie pofatygował się znów na górę do biednej małej pani Nutter. Moggy była biała jak papier, gdyż pan Lowe kazał jej opowiastkę o butach poprzeć przysięgą. Toole wracał więc do domu w miasteczku z ciężkim sercem i zupełnie bez humoru.
Toole wiedział, że nazajutrz wydany będzie nakaz aresztowania Nuttera. Dowody wystarczająco go obciążały.
Wszakże, przypuśćmy nawet, iż zadał on owe potężne ciosy w głowę Sturkowi, nie znaczyło to jeszcze, że uczynił to z zimną krwią, nie będąc do tego zmuszonym. Niemniej jednak, wszystko to razem wyglądało niezbyt obiecująco, do tego stopnia że Toole odczułby niemal ulgę słysząc, że ciało Nuttera wyłowiono z rzeki. Wciąż jeszcze była jednak możliwość, że uda mu się zbiec. Jeśli nie opłacił przejazdu statkiem pocztowym Charona, w najgorszym razie mógł przepłynąć kanał Trevorem lub Hillsborough do Holyhead. A wówczas, niech mnie diabeł porwie, jeśli nie umknie i nie zagrzebie się gdzieś na ustroniu. Było to w owych czasach łatwiejszym zadaniem niż obecnie. ”Starym powiedzonkiem wśród londyńskiej służby” – pisze ów dobroduszny teatralny żartowniś Tate Wilkinson – było: ”Chciałbym byś był w Yorku!” Teraz powiedzonko to pewien prosty kucharz zmienił na ”Chciałbym, byś był na Jamajce”. Podówczas bowiem londyńskie pospólstwo ”wyobrażało sobie Szkocję jako ponure miejsce tak niemal odległe jak Indie Zachodnie; obecnie (Czytelniku, zauważ, proszę, tę zadziwiającą rzecz!) miłe towarzystwo może z największą łatwością spożyć wieczerzę na początku tygodnia na Grosvenor Square, a już w sobotę lub niedzielę spokojnie zasiąść do stołu w nowym mieście Edynburgu! Stąd dowiadujemy się, że cud szybkości już w owych czasach poczynał się urzeczywistniać, a ówczesne pokolenie z zadowoleniem przypatrywało się jego tryumfom. Lecz nawet w tym względzie poczyniliśmy postęp i w dzisiejszych czasach cała nasza organizacja społeczna ułatwia tropienie zbiega. Przetnijcie druty telegraficzne, zastąpcie parowce okrętami żaglowymi, koleje starymi dyliżansami, które robiły zaledwie czterdzieści mil dziennie, rozwiążcie miejską policję i organa śledcze, sprawcie, aby dotarcie listu z Londynu do Dublina było sprawą od pięciu dni do tyluż tygodni, i obliczcie, o ile łatwiej było wówczas niż obecnie umknąć awanturniczemu rozbójnikowi, zbiegłemu dłużnikowi lub ukrywającej się parze kochanków. Powolna była niewątpliwie ucieczka – uciekinierzy nie biegli, lecz szli – lecz takiż był i pościg, a wszystko razem odbywało się bez znajomości prawdziwych faktów, rzucających światło na sprawę, i bez urzędowych środków pomocniczych – wszystko było jedynie sprawą pocztowych dyliżansów, niepokoju rozstajnych dróg i pogłosek, wszystko tonęło w ogromie domysłów lub pochłonięte było przez miejski zajazd, prawdziwie ludzkie trzęsawisko, gdzie niczego nie można było usłyszeć ani otrzymać rozstawnych koni przed godziną dziewiątą następnego ranka.
Gdy Toole w drodze powrotnej do domu wynurzył się z Zaułku Martina na stosunkowo szeroką ulicę Chapelizod, z ciekawością spojrzał w górę ku oknom sypialni Sturka. Nie było w nich żadnych białych oznak śmierci. Przekroczył więc próg domu, by złożyć wizytę – powodowany ciekawością, muszę przyznać – i przyjrzał się chrapiącemu obrazowi swego dawnego wroga, jego obandażowanej głowie pogrążonej w zaczarowanym śnie bez marzeń, która z takim zapamiętaniem knuła intrygi przeciw jego praktyce lekarskiej i przeciw Nutterowi jako zarządcy majątków.
Gdy Toole zbadał rannemu tętno i ujrzał, jak ów przełknął łyżkę rosołu z kurczaka, i gdy udzielił wymijających, choć uprzejmych i ostrożnych odpowiedzi na niespokojne, wypowiadane drżącym głosem, błagalne prośby biednej pani Sturk o uratowanie życia mężowi – doszedł do słusznego wniosku, że leżący tu człowiek był już więcej niż jedną nogą w krainie duchów, a czarownik, który spotkał go w Butcher's Wood i różdżką swą wyrył dwie równoległe bruzdy w jego czaszce, nie tylko wypędził zeń na zawsze niespokojnego ducha intryg, lecz również zamknął księgę jego żywota.
Doprawdy, nie miał on już nigdy za życia opuścić swego łoża, a po niewielu dniach jego małe dzieci miały zostać przyprowadzone przez miłe, lubujące się w grozie służące, by spojrzeć po raz ostatni na ”biednego pana” i złożyć straszliwy pocałunek na jego zimnych, surowych wargach, nim zaśrubowane zostanie wieko trumny i obraz biało odzianego ojca zniknie im na zawsze z oczu.ROZDZIAŁ LVIII JEDNA ZE ZBŁĄKANYCH OWIECZEK POWRACA DO DOMU I WYSNUWA SIĘ ROZMAITE PRZYPUSZCZENIA DOTYCZĄCE CHARLESA NUTTERA I PORUCZNIKA PUDDOCKA
I właśnie w ów poniedziałkowy poranek pośród wrzawy wywołanej snuciem domysłów ktoś najmniej spodziewany ze wszystkich ludzi na świecie, Dick Devereux, przybywa i zajmuje na powrót dawne mieszkanie. Dziarski kapitan przedstawiał się wspanialej i okazalej niż przedtem. Lecz zarówno jego nastrój, jak i przyzwyczajenia ucierpiały. Pokłócił się ze swą ciotką, a była ona dlań czymś tak niezbędnym jak chleb z masłem, i to chleb posmarowany z obu stron.
Jakże łatwo ci młokosi kłócą się ze swymi starymi, zwariowanymi wielbicielkami, które składają złoto, kadzidło i mirrę u stóp swych przystojnych, niewdzięcznych bóstw. Sądzą oni, że kieruje nimi niezależność i wzniosłość ducha, a my tymczasem wiemy, że to jedynie samolubna tyrania, która nawet w największych przypływach pobłażania podświadomie liczy na niezawodny powrót skruszonego starego wielbiciela lub wielbicielki z darami w podzięce za doznaną łaskę.
Być może nasz ”Cygan” przemyślał to sobie i już począł żałować, że pokój został zerwany. W każdym razie, choć jego szafa i toaleta przedstawiały się bez zarzutu – albowiem wspaniali młodzieńcy w jego położeniu niczego sobie nie odmawiają – jednak samopoczucie miał złe i był w kwaśnym humorze. Natrętni wierzyciele wywęszyli go i ścigali gniewnie, podnosząc zgiełk aż w Anglii ku nieznośnej jego udręce. Prócz tego winien był pieniądze swym kolegom oficerom, a nie należało do przyjemności spotkanie z nimi, gdy nie miało się grosza przy duszy. Wśród wszystkich tych kłopotów złe skłonności, o których, jak pamiętamy, wspominał generał Chattesworth, doszły do głosu, a wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju. Była jeszcze i dawna miłość do Lilias Walsingham, ból spowodowany odmową i silna namiętność pełna nadziei już to rozbłyskującej wysokim, jasnym płomieniem, już to zapadającej w ciemne, beznadziejne głębie.
Istotnie nie był tak towarzyski, jak za szczęśliwych czasów, a nieraz wręcz diablo posępny i zgryźliwy – albowiem – jak się domyślacie, nie wiodło mu się ostatnio. Mimo to od czasu do czasu bywał dawnym sobą.
Przechodząc Toole spostrzegł go w oknie. Devereux uśmiechnął się i skinął głową, a doktor przystanął przy sztachetach, odwzajemnił mu się szerokim uśmiechem i wyciągnął ręce gestem wyrażającym zdziwienie, później zaś strzelił palcami i wykonał imały podskok, jakby chciał powiedzieć: ”Skoro tu znów jesteś, będziemy się bawić i miło razem spędzać czas”. I począł wykrzykiwać zapytania i pozdrowienia.
Lecz Devereux wezwał doktora rozkazującym tonem, gdyż chciał usłyszeć nowiny, a zwłaszcza spragniony był wieści o Walsinghamach. Toole wszedł na górę, wymienili mocny uścisk ręki, po czym tamy przerwały się i potok wymowy doktora popłynął obficie.
Devereux wiedział już o tragedii Sturka i zniknięciu Nuttera, a obecnie posłyszał niektóre z klubowych plotek i wyczerpujące nowiny o oświadczynach Dangerfielda o rękę Gertrudy Chattesworth: jak to staruszkowie mu sprzyjali, natomiast młoda dama była niechętna; jak Dangerfield zadowolił się pozostawieniem tej sprawy w zawieszeniu i wydawał się nie dbać ani za grosz o to, co mówiono i sądzono o nim w mieście. Później począł rozprawiać o Walsinghamach i wtedy Devereux po raz pierwszy słuchał doktora z uwagą. Proboszcz miewał się doskonale, jak zwykle; dziwił się, co też mogło przydarzyć się jego dobremu druhowi Danowi Loftusowi, o którym słuch zaginął od kilku miesięcy; panna Lily nie czuła się najlepiej, wrażliwość tutaj (poklepał się po szerokiej klatce piersiowej), jak u jej biednej matki.
– Pell i ja naradziliśmy się i zgodnie postanowiliśmy, że nie powinna wychodzić z domu. – Toole miał pewne podejrzenia co do istoty stosunków między Devereux a Lily, mówił więc dalej, chcąc jedynie znaleźć potwierdzenie swych domysłów w wyrazie twarzy i zachowania De-vereux. – Pomyśl tylko… ta okropna dziewucha Nan… no, wiesz… Nan Glynn! – Po czym opowiedział o jej i jej matki odwiedzinach u panny Lily, a następnie u samego proboszcza – całość, trzeba przyznać, zgodna była z prawdą.
Początkowo Devereux pobladł tak, że Toole przeraził się, później wpadł w dziki szał. Wyrzucał z siebie potoki ostrych słów, przekleństw i złorzeczeń.
Gdy uspokoił się nieco, Toole przeszedł na inne tematy, chichocąc i bawiąc się w dwuznaczniki, sypiąc jak z rękawa skandalikami i wszelkiego rodzaju nowinkami. Deve-reux utkwił w jego twarzy spojrzenie szeroko rozwartych surowych oczu nie słysząc już ani jednego słowa. W duszy przeklinał starą panią Glynn z Palmerstown, ową matkę kłamliwych wieści i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze, czynił wyrzuty staremu proboszczowi Walsinghamowi i gwałtownie przeciwstawiał się temu wszystkiemu.
Generał Chattesworth, który wrócił dwa lub trzy tygodnie później, nie był ani trochę zachwycony spotkaniem z Devereux. Słyszał wiele o nim i jego wyczynach za morzem i bynajmniej mu się one nie podobały. Miał niemal pewność, że jeśli Devereux pozostanie w korpusie, prędzej czy później będzie zmuszony rozprawić się z nim surowo. Nie upłynęły trzy tygodnie od przyjazdu przystojnego kapitana do Chapelizod, a generał nie był jedyną osobą, która podejrzewała, że Devereux żadną miarą nie poprawił się. Tak więc generał Chattesworth nieczęsto widywał kapitana lub rozmawiał z nim; lecz gdy to czynił, odnosił się doń z chłodną wyniosłością. Ponowne przyjęcie go do służby pozostawało w zawieszeniu – i w ogóle wszystkie sprawy biednego Dicka Devereux układały się na opak.
Tego wieczoru, o dziwo, Sturk jeszcze żył i Toole oznajmił, iż stan jego nie uległ zmianie. Lecz cóż to miało za znaczenie? Właściwie było wszystko jedno. Człowiek ów był martwy – taki martwy dla wszelkich zamierzeń i celów w owej chwili, jaki miał być za dwanaście miesięcy i za sto lat.
Wielebny Walsingham, wracając właśnie z odwiedzin u biednej pani Sturk, która przywykła do życia nadzieją i cichą krzątaniną w pokoju chorego, przystanął na chwilę u drzwi ”Feniksa”, by udzielić odpowiedzi na pytania zebranych tam przyjaciół, którzy widzieli, jak opuszczał dom ofiary morderczej napaści.
– Znajduje się on w sianie głębokiego letargu – rzekł zacny sługa Boży. – Jego życie jest powolnym zanikaniem, wyciska z niego jak płyn w klepsydrze: z każdą godziną coraz mniej pozostaje w nim życia i wkrótce czas jego upłynie.
– A cóż to jest klepsydra, do pioruna? – spytał Cluffe doktora Toole'a, gdy ramię w ramię wchodzili do pokoju klubowego.
– Ach! Pfi! Jeden z tych legendarnych wrzodów skóry, o którym wspomina Pliniusz, wie pan, ten, co pękł przed dziesięcioma wiekami… cha, cha, cha! – mrugnął Toole i zaśmiał się drwiąco, po czym rzekł. – Zna pan przecież proboszcza Walsinghama!
Panowie w klubie poczęli bezładnie wysnuwać przypuszczenia co do morderstwa i osoby Nuttera; wszyscy wiedzieli, że wydano nakaz aresztowania go.
– Moim zdaniem – powiedział Toole stukając fajką o gzyms kominka, by wysypać popiół, albowiem nie przestawał mleć językiem, gdy nie palił – założę się o gwineę, że będzie, jak mówię – ten biedak utopił się. Niewielu znało Nuttera, wątpię, czy ktokolwiek znał go tak jak ja. Cóż, wyglądało na to, że niczego nie przeżywa i przysiągłbyś, że nic nie jest w stanie go wzruszyć, że jest równie obojętny, sir, jak ten kominek, a tymczasem nie było w całej Irlandii bardziej wrażliwego i ulegającego nastrojom biedaczyska, lecz uczciwego, sir. szczere złoto, sir. Chcę powiedzieć jedynie to, że nawet jeżeli maczał palce w tej paskudnej sprawie, jak twierdzą niektórzy, ryzykuję głową, że to była uczciwa walka twarzą w twarz. Na Jowisza, sir, biedny Nutter nie ma w sobie ani kropli łajdackiej krwi. Nie, ten biedak nie jest żadną kanalią ani zbrodniarzem.
– Sądzono, że utopił się w rzece na wysokości własnego ogródka, biedny Nutter! – powiedział major O'Neill.
– O nie, nic podobnego – przerwał Toole. – Ten nieszczęsny but mógłby na to wskazywać, lecz mimo tego wszystkiego nie mam najmniejszych wątpliwości, że się utopił. Obaj z Lowe'em poszliśmy za śladem na brzeg, w pobliże ścieżki dla koni przy Barrack Street – tam, gdzie rzeka staje się głębsza… zwykle jest tam około pięciu stóp wody, a owej nocy było blisko dziesięć. Teraz, za – łóżmy, doszło do szarpaniny między Nutterem a Sturkiem… no i stało się, wiecie… Sturk stracił przewagę i właściwie był już załatwiony, no, cóż, znacie ten rodzaj trwogi… i… i… strach… rozumiecie… biedaczysko, będąc w takim położeniu, zdolny byłby do… a w dodatku ta stara jątrząca się waśń między nimi… wiecie, o co mi chodzi? A przy jego chimerach i majakach od dawna był już przygnębiony i to wystarczyło dla człowieka pokroju Nuttera, by powziąć postanowienie skończenia z sobą; oto, jak się rzeczy miały, możecie na to śmiało przysiąc!
– A cóż pan, panie Dangerfield, o tym sądzi? – spytał major.
– Na mą głowę – żwawo odparł Dangerfield, opuszczając z szelestem gazetę na kolana – to są sprawy, do których nie lubię się mieszać. Zapewne został do tego doprowadzony, jak przypadkowo się dowiedziałem; nie chodziło też o żadną sprawę sercową, to wiem także. Lecz całkowicie zgadzam się z doktorem Toole'em. Jeśli Nutter to uczynił, ośmielę się stwierdzić, że musiało dojść do otwartej walki. Przypuśćmy, że najpierw była sprzeczka, potem szybki cios – Sturk miał laskę, i to diabelnie ciężką – nie był on człowiekiem, który dałby się powalić, nie wiedząc za co; kiedy więc znajdą Nuttera żywego lub martwego, twierdzę, że znajdą ślady laski na jego ciele.
Cluffe pragnął, by piekło pochłonęło całe towarzystwo z wyjątkiem jego samego; właśnie odgrywał się na Puddocku; przegrał już jedną rozgrywkę i stracił dwa rzuty. Mały Puddock wygrał dzięki ”silnej kości”. Nie był zbyt dobrym graczem, sam zaś widok Dangerfielda – owego odpychającego człowieka nieprzeniknionego i nadzianego pieniędzmi, który, niczym deszczowa chmura, zaciemniał mu widnokrąg, wówczas gdy szczęście zdawało się doń uśmiechać i rozsłoneczniać całe niebo – (kierował niezmiennie jego myśli ku Belmont i ku pani jego serca.
Jeśli uwaga Cluffe'a kierowała się w tę samą stronę, marzenia jego były raczej przyziemne. Sam wiedział, co sądzić o postępach, jakie poczynił w swych staraniach o ciotkę Rebekę, która polubiła rozmowy z nim. Wiele, choć zawsze zgryźliwie, rozprawiała z nim o Puddocku. Cluffe, który miał się za opiekuna Puddocka, zawsze, trzeba mu oddać sprawiedliwość, bronił go zawzięcie okazując jednocześnie ciotce należny szacunek. Ciotka Rebeka zaś słuchała wówczas bardzo uważnie, a później kręcąc głową mawiała:
– Jest pan zbyt dobroduszny, kapitanie; on nigdy nie podziękuje panu za ten trud, nigdy – ja to panu mówią.
Cóż, Cluffe wiedział, że siły wyższe sprzyjały Dangerfieldowi; i że poza tym niedorzecznym uczuciem, żeby nie rzec namiętnością, która musiała ciotkę Rebekę drażnić, współudział Puddocka w niedoszłych działaniach wojennych między biednym Nutterem a dzielnym O'Flahertym napełniał goryczą serce ciotki Becky. Zwykle łatwo ją było ułagodzić i uzyskać jej przebaczenie, lecz w tym, przypadku niechęć jej wydawała się głęboko zakorzeniona i ciotka mawiała, pełna mściwych uczuć:
– Nie mówmy już o nim więcej. Łatwo znaleźć przyjemniejszy przedmiot rozmowy. Nie może pan zaprzeczyć, kapitanie, że wykazał niegodziwą obłudę udając przede mną, że jest wrogiem pojedynków, i występując jako sekundant przy pierwszej lepszej sposobności, jaka się nadarzyła.
Cluffe wstawiał się u ciotki Rebeki za Puddockiem i prosił, dobierając z trudem słowa, by mu wybaczyła; nie żeby miał rzewnie płakać, gdyby Puddock został powieszony, lecz zapewne głównie dlatego, że będąc człowiekiem o wrodzonej wesołości i dobrych manierach i nie odznaczając się bystrością umysłu, wolał mieć gotowy temat rozmowy, obojętnie jaki, który by ukazał go w dobrym świetle jako wspaniałomyślnego orędownika w oczach tej, która była przedmiotem jego wielkiej, choć ostrożnej namiętności. Cluffe dziwił się w duchu cierpliwości, z jaką ciotka Becky go wysłuchiwała, zdawał sobie bowiem sprawę, że rozmowa na ów temat stawała się dość nudna i że on sam powtarza to samo za każdym razem. Nie chodziło jednak o rozmowę, lecz o rozmówcę; zadowolony był też stwierdzając, że choć narażał się przy tym, mógł jako człowiek wspaniałomyślny pomóc Puddockowi w odzyskaniu łask ciotki Rebeki.ROZDZIAŁ LXII O UROCZYSTYM POSTANOWIENIU, KTÓRE KAPITAN DEVEREUX PODJĄŁ, SKŁADAJĄC OFIARĘ BOGOM SWEGO DOMOWEGO OGNISKA
Gdy Devereux wszedł do swego salonu i zapalił świece, pogrążony był w czarnym i gorzkim nastroju. Przez chwilę stał przy oknie, bębniąc pakami w szybą i spoglądając w kierunku koszar, gdzie nadal trwała zabawa, lecz myślami błądził gdzie indziej, a wszystkie jego myśli przepojone były owymi przedziwnymi wyrzutami sumienia i złymi przeczuciami, które go ostatnio nie odstępowały – i nie bez istotnej przyczyny.
”To był ostatni raz. Straszne było spotkanie z biedną Nan. Muszę… (przysięgam… istotnie, uczciwie muszę… tylko jedną szklaneczkę, by uspokoić serce. Z umiarem każdemu wolno pić… szczególnie, gdy ma strapienie, a nie ma innej pociechy… jedną szklaneczkę, nie więcej… do diabła!”
Tak oto nasz przystojny mizantrop popijał małymi łykami tę jedną szklaneczkę koniaku – nie rozcieńczonego wodą, co z przykrością stwierdzam – aż wysączył wszystko do ostatniej kropli. Następnie zaś usiadł przy kominku, rozniecił ogień grzebiąc i kłując palenisko, jak gdyby z goryczą czynił to żywej istocie, póki płomień nie wzbił się w górę, przykuwając jego wzrok i pozwalając mu oddać się marzeniom; usiadł zatem na powrót z rękoma w kieszeniach i stopami na kracie kominka, patrząc przez żelazne pręty na szczyty i pieczary Plutosa.
”Pozwoliłem sobie dziś wieczór, lecz jutro już nie. To przeklęty nawyk i nie pozwolę, aby mnie powalił. Nie, nigdy nie zwalczałem go szczerze, tak jak teraz zamierzam to uczynić… to całkiem łatwe, jeśli tylko ma się silną wolę.”
Tak więc siedział przed kominkiem, rozmyślając jedynie o swym spowodowanym 'goryczą zamierzeniu, albowiem zaraz przypomniał sobie, że wypita przezeń szklaneczka nie była całkiem pełna, wstał więc buńczucznie i powiedział:
”Będziemy pić uczciwie, bardzo proszę… jedną szklaneczkę… tylko jedną… lecz to, do licha… cały puchar”.
Więc obliczył z grubsza.