Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dom przy cmentarzu, T.II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom przy cmentarzu, T.II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 541 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ LV W KTÓ­RYM DOK­TOR TO­OLE W PEŁ­NYM STRO­JU LE­KAR­SKIM STA­JE PRZY KO­MIN­KU W KLU­BIE, ZWRÓ­CO­NY PLE­CA­MI DO OGNIA, I DAJE WY­JA­ŚNIE­NIA TO­WA­RZY­STWU

W dwie lub trzy mi­nu­ty póź­niej drzwi wej­ścio­we domu Stur­ka otwo­rzy­ły się sze­ro­ko i uka­za­ła się w nich po­stać słyn­ne­go dok­to­ra z Du­bli­na, oświe­tlo­na z tyłu bla­skiem świe­cy, a z przo­du po­chod­nią; le­karz szyb­ko zbiegł ze scho­dów i znikł we wnę­trzu ka­re­ty, któ­rej drzwicz­ki za­trza­snę­ły się z ło­sko­tem. Lo­kaj pod­sko­czył i za­to­czył po­chod­nią ogni­ste koło nad gło­wą. Dziew­czy­na słu­żeb­na sta­ła na stop­niach scho­dów, dło­nią osła­nia­jąc pło­mień świe­cy. – ”Gło­wa Tur­ka”, uli­ca Wer­burgh – krzyk­nął lo­kaj; stan­gret trza­snął z bata i ka­re­ta po­to­czy­ła się ze szczę­kiem i tur­ko­tem.

– To star­szy Blun­kett jest umie­ra­ją­cy – po­wie­dział ma­jor, wy­ja­śnia­jąc sło­wa lo­ka­ja. Po­jazd od­je­chał dud­niąc ko­ła­mi i po­zo­sta­wia­jąc za sobą smu­gę iskier, jak gdy­by sza­lo­ny my­śli­wy wy­po­sa­żył go w rą­czy i upior­ny za­przęg.

– Ma za to dzie­sięć gwi­nei w kie­sze­ni – jed­ną gwi­neę za każ­dą mi­nu­tę, na Jo­wi­sza, nie mniej. Szyb­ko za­ra­bia – po­wie­dział ma­jor my­śląc jed­no­cze­śnie, że po­wi­nien na­bić po­now­nie faj­kę, któ­ra mu się wła­śnie wy­pa­li­ła – bę­dzie­my mie­li tu za­raz To­ole'a, mo­że­cie być pew­ni.

Za­le­d­wie to wy­rzekł, To­ole uka­zał się w drzwiach wej­ścio­wych domu Stur­ka w świe­tli­stym krę­gu świe­cy. Z jed­ną nogą na stop­niu scho­dów, dok­tor udzie­lił ostat­nich przed odej­ściem wska­zó­wek, do­ty­czą­cych ro­so­łu z kur­cza­ka i po­lew­ki z bia­łe­go wina.

Ostat­nie po­le­ce­nia dok­to­ra wy­da­wa­ne na pro­gu mia­ły może na celu prze­ko­na­nie lu­dzi o tym, że wi­zy­ta jego mia­ła cha­rak­ter za­wo­do­wy. Udzie­la­nie owych po­uczeń ci­chym gło­sem ze strasz­li­wie po­waż­ną miną tak da­le­ce we­szło mu w krew, że czy­nił to na­wet wów­czas, gdy wo­kół pa­no­wa­ły ciem­no­ści i brak było szer­sze­go gro­na wi­dzów.

Na­stęp­nie uj­rza­no, jak To­ole zbli­ża się do ”Fe­nik­sa” w peł­nej gali z la­ską pod pa­chą. Z ufry­zo­wa­ną pe­ru­ką na gło­wie wy­glą­dał za­wsze do­stoj­nie jak praw­dzi­wy esku­lap, a po­nad­to za­cho­wy­wał się z god­no­ścią. Po każ­dej na­ra­dzie le­kar­skiej lub krót­kiej wi­zy­cie u cho­re­go szedł do­brze od­mie­rzo­nym kro­kiem, ze smut­nym i po­waż­nym wy­ra­zem twa­rzy, co spra­wia­ło, że wy­glą­dał jesz­cze bar­dziej pu­co­ło­wa­to niż za­zwy­czaj. Spo­tkaw­szy przy­ja­ciół przy drzwiach go­spo­dy za­cho­wy­wał się wiel­ce po­wścią­gli­wie i za­ży­wał ta­ba­ki, nim udzie­lił im od­po­wie­dzi. Lecz za­cho­wa­nie to trwa­ło za­le­d­wie osiem czy dzie­sięć mi­nut i roz­pły­wa­ło się w cie­ple sa­lo­ni­ku klu­bo­we­go, od­ży­wa­jąc cza­sem na chwi­lę, gdy w ma­łym lu­strze wi­szą­cym na ścia­nie do­strze­gał prze­lot­ne od­bi­cie swej wspa­nia­łej pe­ru­ki i stro­ju. Przy­jem­nie było pa­trzeć, jak ci sta­rzy dru­ho­wie bez­wied­nie oka­zy­wa­li wzglę­dy jego chwi­lo­wej py­szał­ko­wa­to­ści i zwra­ca­li się do nie­go w ta­kich ra­zach nie ”Tom” czy ”To­ole”, lecz ”dok­to­rze” lub ”dok­to­rze To­ole”.

De­ve­reux wy­grał w swo­im cza­sie dwa czy trzy za­kła­dy, od­gad­nąw­szy na­zwi­sko le­ka­rza, z któ­rym. To­ole od­był na­ra­dę, wnio­sku­jąc o tym je­dy­nie na pod­sta­wie spo­so­bu za­cho­wa­nia się ich ser­decz­ne­go to­wa­rzy­sza. Je­śli To­ole miał do czy­nie­nia z wy­so­kim, zim­nym, sta­tecz­nym dok­to­rem Pel­lem, sta­wał się ce­re­mo­nial­ny, pe­łen po­wa­gi i przy­tła­cza­ją­co uprzej­my. Gdy na­to­miast prze­by­wał sam na sam z szorst­kim, pół­dzi­kim, ener­gicz­nym dok­to­rem Ro­ger­so­nem, sta­wał się la­ko­nicz­ny, sta­now­czy i nie­zno­śnie źle wy­cho­wa­ny, póki, jak wspo­mnie­li­śmy, mi­raż się nie roz­wiał i póki nie od­zy­skał wresz­cie wła­snej oso­bo­wo­ści. Wów­czas po trosz­ku znów da­wa­ły się sły­szeć nie­po­ha­mo­wa­ne plo­tecz­ki, żar­ci­ki i min­strel­skie bal­la­dy; jego małe oczka za­czy­na­ły tań­czyć, a we­so­łe, peł­ne dow­ci­pu uśmie­chy roz­ja­śnia­ły po­przez won­ne opa­ry wy­do­by­wa­ją­ce się z pu­cha­ru z pon­czem jego twarz, ru­mia­ną jak za­cho­dzą­ce słoń­ce. Du­chy Pel­la i Ro­ger­so­na ula­ty­wa­ły wów­czas w po­nu­rą kra­inę cie­ni, a mały Tom To­ole na po­wrót był sobą przez na­stęp­ny mie­siąc.

– Wasz od­da­ny słu­ga, pa­no­wie… wasz od­da­ny – po­wtó­rzył To­ole, kła­nia­jąc się i ści­ska­jąc uprzej­mie wy­cią­gnię­te ku nie­mu w sie­ni dło­nie. – Po­chmur­ny mamy wie­czór, pa­no­wie.

– Jak się mie­wa pań­ski pa­cjent, dok­to­rze? – spy­tał ma­jor O'Ne­ill.

Dok­tor przy­mknął oczy i po­ki­wał z wol­na gło­wą, lek­ko wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Jego stan jest bar­dzo cięż­ki, ma­jo­rze. Nie­wie­le jest tu do po­wie­dze­nia, ale tego ”nie­wie­le” nie moż­na ”wy­po­wie­dzieć w jed­nej chwi­li – od­parł To­ole i za­żył szczyp­tę ta­ba­ki.

– Jak się mie­wa Sturk, sir? – po­wtó­rzy­ły srebr­ne oku­la­ry nie­co su­row­szym to­nem.

– Cóż, sir, nie umarł, lecz, za po­zwo­le­niem, czy nie by­ło­by le­piej, gdy­by­śmy prze­szli do sa­lo­ni­ku, eh? Jest dość chłod­no, a jak po­wie­dzia­łem, nie moż­na opo­wie­dzieć tego w paru sło­wach. Nie umarł, to naj­waż­niej­sze w tej chwi­li. Pa­no­wie, pro­szę, przejdź­cie pierw­si, pro­szę!

Dan­ger­field, za­sę­pio­ny, za­sto­so­wał się do jego słów, lecz uprzej­my i grzecz­ny ma­jor pod­jął w sie­ni małą ce­re­mo­nial­ną utarcz­kę z To­ole'em. Jed­na­ko­woż skoń­czy­ło się na pół­tu­zi­nie ukło­nów i za­pra­sza­ją­cych ge­stów ze sło­wa­mi: ”Za pa­nem, sir”; To­ole wszedł i po ogól­nym po­wi­ta­niu w sty­lu dok­to­ra Pel­la sta­nął przy ko­min­ku ple­ca­mi do ognia jak praw­dzi­wa wy­rocz­nia.

To­ole zna­ny był z tego, że lu­bił w po­dob­nych oko­licz­no­ściach znaj­do­wać się wśród la­ików i nie śpie­szy­ło mu się wca­le, by do­pro­wa­dzić do koń­ca opo­wia­da­nie. Rzecz cała po­le­ga­ła po­krót­ce na tym, że Sturk do­znał wstrzą­su mó­zgu i miał dwa strasz­ne pęk­nię­cia czasz­ki, tak dłu­gie i tak bli­sko sie­bie się znaj­du­ją­ce, że na­tych­miast obaj z dok­to­rem Pel­lem stwier­dzi­li nie­moż­li­wość prze­pro­wa­dze­nia tre­pa­na­cji, prze­ciw­nie, do­pro­wa­dzi­ła­by ona do na­tych­mia­sto­wej i pew­nej śmier­ci. Sturk był cał­ko­wi­cie nie­przy­tom­ny, lecz gar­dło jego nie było jesz­cze spa­ra­li­żo­wa­ne i mógł prze­łknąć od cza­su do cza­su ły­żecz­kę ro­so­łu lub po­lew­ki z bia­łe­go wina.

Pod każ­dym in­nym wzglę­dem jest jed­nak czło­wie­kiem umar­łym. Za­pal­ny stan może wy­stą­pić w każ­dej chwi­li; w naj­lep­szym ra­zie wkrót­ce za­cznie za­pa­dać w jesz­cze głęb­szy sen i ani on sam, To­ole, ani dok­tor Pell nie przy­pusz­cza­ją, by cho­ry miał naj­mniej­szą moż­li­wość prze­bu­dze­nia się choć­by na chwi­lę ze swe­go jak­by le­tar­gu. Może to tak trwać dwa lub trzy dni, lub na­wet ty­dzień…

Cóż to ma za zna­cze­nie? Czyż już te­raz nie jest wła­ści­wie tyl­ko tru­pem? Nie bę­dzie już nig­dy mógł sły­szeć, wi­dzieć, mó­wić ani my­śleć i nie spra­wi­ło­by to róż­ni­cy bied­ne­mu Stur­ko­wi, gdy­by na­wet już dziś wie­czór uło­ży­li go w gro­bie i przy­kry­li na­grob­ną pły­tą.

Na­stęp­nie za­czę­to mó­wić o Nut­te­rze. Każ­dy z obec­nych miał w tym przed­mio­cie od­ręb­ne zda­nie lub snuł wła­sne do­my­sły, z wy­jąt­kiem Dan­ger­fiel­da, za­cho­wu­ją­ce­go się z dys­kret­ną po­wścią­gli­wo­ścią ku wiel­kie­mu zmar­twie­niu in­nych, któ­rzy przy­pusz­cza­li nie bez słusz­no­ści, że wie on o sta­nie in­te­re­sów Nut­te­ra, a zwłasz­cza o jego sto­sun­kach z lor­dem Ca­stle­mal­lar­dem o wie­le wię­cej niż wszy­scy po­zo­sta­li ra­zem wzię­ci.

”Być może bie­dak nie był obec­nie w sta­nie przed­ło­żyć swych ksiąg ra­chun­ko­wych do spraw­dze­nia, a przy zmia­nie urzę­du zda­rza się cza­sem, że wy­cho­dzą na jaw rze­czy, któ­re w in­nym wy­pad­ku po­zo­sta­ły­by w ukry­ciu. Był on tego ro­dza­ju czło­wie­kiem, któ­ry po­tra­fi po­ra­dzić so­bie z każ­dą spra­wą, je­śli więc uwa­żał­by, że naj­lep­szym spo­so­bem opusz­cze­nia swe­go urzę­du było opusz­cze­nie tego świa­ta – uczy­nił­by to. Na­le­żał do ro­dzi­ny o bar­dzo sta­now­czym cha­rak­te­rze – cio­tecz­ny dzia­dek Nut­te­ra, jak wia­do­mo, uto­pił się w tym ma­łym je­zior­ku – jak ono się na­zy­wa? – w hrab­stwie Ca­van, i było to rów­nież do­ko­na­ne z wspa­nia­le zim­ną krwią i sta­now­czo­ścią”.

Lecz umy­sły obec­nych nę­ka­ły nie ujaw­nio­ne po­dej­rze­nia. Każ­dy wie­dział, o czym my­śli jego są­siad, choć nie chciał się do­py­ty­wać ani nie miał ocho­ty ubie­rać w sło­wa wła­snych brzyd­kich my­śli. Wszy­scy wie­dzie­li, jak ukła­da­ły się sto­sun­ki mię­dzy Stur­kiem i Nut­te­rem. Sta­ra­li się ode­gnać od sie­bie tę myśl, gdyż choć Nut­ter nie był dow­cip­ni­siem ani pie­śnia­rzem, ani ga­wę­dzia­rzem, jed­nak lu­bia­no go ogól­nie. Poza tym Nut­ter mógł prze­cież po­wró­cić za dzień lub dwa i w ta­kim wy­pad­ku naj­le­piej bę­dzie tym, któ­rzy nie po­zwo­li­li so­bie na pu­blicz­ne wy­gła­sza­nie ja­kich­kol­wiek strasz­li­wych do­my­słów na jego te­mat.

Tak więc wszy­scy cze­ka­li i trzy­ma­li ję­zyk za zę­ba­mi spo­dzie­wa­jąc się, że ktoś inny za­cznie mó­wić.ROZ­DZIAŁ LVI PRO­BOSZCZ WAL­SIN­GHAM I CHRZE­ŚCI­JA­NIE Z CHA­PE­LI­ZOD ZBIE­RA­JĄ SIĘ NA GŁOS ŚWIĘ­TE­GO DZWO­NU, A WAM­PIR SIE­DZI W KO­ŚCIE­LE

Na­stęp­ne­go dnia dzwon nie­dziel­ny z po­kry­tej blusz­czem dzwon­ni­cy w Cha­pe­li­zod we­zwał wszyst­kich wier­nych do za­ję­cia miejsc w ko­ście­le. Miej­sce Stur­ka było pu­ste – już nań nie cze­ka­ło – i pani Sturk tak­że była nie­obec­na. Lecz mała grup­ka ich dzie­ci, któ­rym są­sie­dzi przy­pa­try­wa­li się z czu­łą cie­ka­wo­ścią, przy­szła do ko­ścio­ła. Lord Town­send za­siadł w fo­te­lu wi­ce­kró­la, oto­czo­ny świ­tą sto­ją­cą w głę­bi; wy­glą­dał oka­za­le w pe­ru­ce i z gwiaz­dą na pier­si, a wie­lu co cie­kaw­szych chrze­ści­jan przy­pa­try­wa­ło mu się, zer­ka­jąc spo­nad mo­dli­tew­ni­ków. Mała ław­ka Nut­te­ra pod chó­rem była pu­sta, po­dob­nie jak ław­ka Stur­ka. Te na­gle opu­sto­sza­łe miej­sca mia­ły swą wy­mo­wę i wie­lu spo­śród ze­bra­nych w ko­ście­le na­po­ty­ka­jąc wzro­kiem ową po­sęp­ną, mil­czą­cą pust­kę, nie mo­gło po­wstrzy­mać my­śli, któ­re po­czy­na­ły błą­dzić da­le­ko stąd, by wresz­cie do­pro­wa­dzić ich w dziw­nym, po­sęp­nym tań­cu do la­sku But­cher's Wood, gdzie w krza­kach gło­gu po­śród wil­got­nej nocy le­żał Sturk w ka­ma­szach, upu­dro­wa­ny, unu­rza­ny we krwi, gdzie brzę­cza­ły chrząsz­cze i gdzie nie do­strze­gał go nikt prócz błysz­czą­cych oczu wi­no­waj­cy prze­my­ka­ją­ce­go się jak cień wśród drzew.

Ka­za­nie wie­leb­ne­go Wal­sin­gha­ma mia­ło zwią­zek ż po­dwój­ną tra­ge­dią tego ty­go­dnia: przy­pusz­czal­ną śmier­cią Nut­te­ra przez uto­nię­cie oraz za­mor­do­wa­niem Stur­ka. W prze­mó­wie­niach swych pro­boszcz ujaw­niał nie­kie­dy oso­bli­wą wie­dzę, czym dzia­łał bu­du­ją­co na część słu­cha­czy, po­zo­sta­łych zaś na­peł­niał szcze­rym zdu­mie­niem.

– Mo­że­my mo­dlić się o deszcz – po­wie­dział kie­dyś przy ja­kiejś spo­sob­no­ści, już po od­czy­ta­niu ko­lek­ty – ”i o inne dzia­ła­nia ży­wio­łów z po­kor­ną wia­rą. Gdyż, je­śli to praw­da, co opi­su­ją rzym­scy kro­ni­ka­rze, że ich wróż­by mo­gły z po­mo­cą pew­ne­go ry­tu­ału i za­klęć spro­wa­dzić bu­rzę z pio­ru­na­mi, i je­śli to pew­ne, że król Po­rsen­na z po­wo­dze­niem wy­wo­ły­wał pio­ru­ny i bły­ska­wi­ce, a Lu­cius Piso, któ­re­go Pli­niusz na­zy­wa wiel­ce czci­god­nym au­to­rem, twier­dzi, że tego sa­me­go do­ko­ny­wał czę­sto w bar­dziej od­le­głych cza­sach król Numa Pom­pi­liusz, nie bę­dzie to z pew­no­ścią po­czy­ta­ne za za­ro­zu­mia­łość, gdy wier­ni chrze­ści­ja­nie…”, i tak da­lej.

Przy tej zaś spo­sob­no­ści prze­strze­gał swych pa­ra­fian przed mnie­ma­niem, że na­gła śmierć jest ka­rzą­cym wy­ro­kiem. ”Prze­ciw­nie, sta­ro­żyt­ni uwa­ża­li na­głą śmierć za bło­go­sła­wień­stwo, a Pli­niusz twier­dzi, że jest to naj­więk­sze szczę­ście w ży­ciu. Cze­mu nie mie­li­by­śmy i my być tego zda­nia? Wie­lu spo­śród wiel­kich lu­dzi Rzy­mu, jak wie­cie, zgi­nę­ło w tak na­gły spo­sób. Qu­in­tus Aemi­lius Le­pi­dus wy­cho­dząc z domu ude­rzył się w wiel­ki pa­lec u nogi o próg domu i sko­nał. Cne­ius Ba­bius Pam­phi­lus, czło­wiek pia­stu­ją­cy god­ność pre­to­ra, umarł py­ta­jąc ja­kie­goś chłop­ca o go­dzi­nę; Au­lus Ma­ni­lius To­rqu­atus pia­stu­ją­cy god­ność kon­su­la sko­nał przy obie­dzie je­dząc tort se­ro­wy; Lu­cius Tu­scius Val­la, fi­zyk, zmarł za­ży­wa­jąc lek zwa­ny mul­sum ; Ap­piu­sa San­fe­iu­sa spo­tka­ło to pod­czas spo­ży­wa­nia jaj­ka, a Cor­ne­lius Gal­lus pre­tor i ry­cerz Ti­tus Ha­te­rius obaj umar­li ca­łu­jąc ręce swych żon. Mógł­bym do­dać tu jesz­cze wie­le in­nych imion, któ­re za­pew­ne i wam są rów­nie do­brze zna­ne”.

Pa­no­wie ze świ­ty wi­ce­kró­la otwo­rzy­li sze­ro­ko oczy; ofi­ce­ro­wie Ir­landz­kiej Ar­ty­le­rii Kró­lew­skiej, któ­rzy zna­li do­brze swe­go pro­bosz­cza, mru­ga­li ku so­bie we­so­ło osła­nia­jąc się trój­gra­nia­sty­mi ka­pe­lu­sza­mi, a Jego Eks­ce­len­cja ka­słał czę­sto, trzy­ma­jąc przy no­sie uper­fu­mo­wa­ną chu­s­tecz­kę; pa­nicz Dic­ky Sturk, po­waż­ny chłop­czyk, któ­ry przy­glą­dał się z boku Jego Eks­ce­len­cji, po­wie­dział swej pia­stun­ce, że wi­ce­król Ir­lan­dii śmiał się w ko­ście­le! Za owo scan­da­lum ma­gnum otrzy­mał na­ga­nę wy­gło­szo­ną z od­po­wied­nią zgro­zą.

Póź­niej do­bry pro­boszcz Wal­sin­gham oświad­czył ze­bra­nym, że krew za­mor­do­wa­ne­go wola o po­mstę do nie­ba. Jako po­cie­cha niech im słu­ży prze­ko­na­nie, iż czło­wiek o krwa­wych rę­kach sta­nie przed są­dem. Przy­po­mniał im bu­dzą­ce lęk sło­wa świę­te­go Au­gu­sty­na: ”Bóg ma nogi z weł­ny, lecz ręce z że­la­za”, i opo­wie­dział im bu­du­ją­cą hi­sto­rię Mem­pri – ciu­sa, syna Ma­da­na, czwar­te­go kró­la An­glii – zwa­nej wów­czas Bry­ta­nią od imie­nia Bru­tu­sa, któ­ry za­mor­do­wał swe­go bra­ta Man­liu­sa – i zważ­cie to, w dwa­dzie­ścia lat póź­niej zo­stał po­żar­ty przez dzi­kie be­stie; i inną jesz­cze hi­sto­rię o pew­nym czło­wie­ku zwa­nym Bes­sus (co zo­sta­ło opi­sa­ne przez Plu­tar­cha); on to po za­mor­do­wa­niu swe­go ojca zo­stał uka­ra­ny z po­mo­cą ja­skó­łek, któ­re to pta­ki, jak rze­kło mu jego ob­cią­żo­ne grze­chem su­mie­nie, opo­wie­dzia­ły jed­ne dru­gim w swym świer­go­tli­wym ję­zy­ku, że Bes­sus za­bił ojca, po czym zdra­dził się on ze swą strasz­na zbrod­nią i zo­stał spra­wie­dli­wie ska­za­ny na śmierć.

– Wiel­ki Mar­cin Lu­ter – cią­gnął pro­boszcz – prze­ka­zu­je nam inną hi­sto­rię pew­ne­go Ger­mań­ca, któ­ry, gdy zbó­je za­bie­ra­li się do mor­do­wa­nia go, za­wo­łał gło­śno wi­dząc sta­do wron: ”O, wro­ny, bio­rę was na świad­ków mej śmier­ci i czy­nię was mymi mści­cie­la­mi”. I tak też się sta­ło; w kil­ka dni póź­niej, gdy ciż sami zbó­je pili w karcz­mie, przy­le­cia­ło sta­do wron i usia­dło na da­chu domu, co wi­dząc zbó­je rze­kli żar­tem je­den do dru­gie­go: ”Spójrz tam, czy to nie te same wro­ny, ma­ją­ce po­mścić śmierć czło­wie­ka, któ­re­go za­bi­li­śmy oneg­daj?” Karcz­marz, usły­szaw­szy to, po­wtó­rzył rzecz sę­dzie­mu, któ­ry ka­zał zbój­ców poj­mać, a gdy ci wy­zna­li zbrod­nię, zo­sta­li stra­ce­ni. – I tak cią­gnął pro­boszcz da­lej, pod­trzy­mu­jąc swe sta­no­wi­sko dziw­ny­mi opo­wie­ścia­mi wy­bra­ny­mi z przy­pad­ko­wych lek­tur.

Po­mię­dzy wier­nych (słu­cha­ją­cych owe­go ka­za­nia, któ­re­go dzi­wacz­ne ustę­py wła­śnie przy­to­czy­łem – lecz poza tym ob­fi­tu­ją­ce­go w ude­rza­ją­ce swą wznio­sło­ścią ustę­py, wy­wo­łu­ją­ce praw­dzi­wie sil­ne wra­że­nie, a tak­że lęk i sza­cu­nek) – wśli­znę­ło się – że tak po­wiem – wid­mo, no­szą­ce w so­bie świa­tło śmier­ci, cie­nie pie­kła i pięt­no gro­bu, i za­sia­dło ono wśród tych czci­god­nych lu­dzi z krwi i ko­ści – nie­prze­nik­nio­ne, bez­piecz­ne, gdyż wie­dzia­ło, że w ko­ście­le znaj­du­je się je­dy­nie dwóch lu­dzi, dla któ­rych spryt­ne prze­bra­nie zna­czy­ło tyle, co prze­zro­czy­ste po­wie­trze: prze­bie­gły za­kry­stian o si­nym pod­bród­ku, któ­ry od­czy­ty­wał od­po­wie­dzi li­tur­gicz­ne i śpie­wał po­waż­nym, choć drżą­cym gło­sem psal­my, oraz ktoś si­wo­wło­sy w srebr­nych oku­la­rach, kto stał wy­pro­sto­wa­ny w ław­ce lor­da Ca­stle­mal­lar­da i pil­nie prze­wra­cał kart­ki mo­dli­tew­ni­ka. Ci dwaj uj­rze­li wid­mo i po­ję­li, iż jest to Char­les Ar­cher; co naj­mniej je – den z nich wie­dział o tym – pod­czas gdy okrop­ny ów duch szedł pło­nąc bla­skiem w samo po­łu­dnie, tro­pio­ny przez bez­li­to­sne cie­nie, prze­mie­rza­jąc nie­szczę­sny świat w po­szu­ki­wa­niu spo­ko­ju – wie­dząc, że jest nie­wol­ni­kiem owe­go bla­sku.ROZ­DZIAŁ LVII W KTÓ­RYM DOK­TOR TO­OLE I PAN LOWE OD­WIE­DZA­JĄ DOM ”POD MŁY­NEM” I SPO­STRZE­GA­JĄ TAM COS GOD­NE­GO UWA­GI

Po na­bo­żeń­stwie dok­tor To­ole udał się do domu ”Pod Mły­nem”, aby zło­żyć po­po­łu­dnio­wą wi­zy­tę bied­nej ma­łej pani Nut­ter. W dro­dze do­go­nił go sę­dzia Lowe, któ­ry wy­szedł na prze­chadz­kę ze swym du­żym pło­wym psem my­śliw­skim.

– Czy są ja­kieś no­wi­ny o Nut­te­rze? – spy­tał, gdy już od­wiecz­nym zwy­cza­jem po­dzie­li­li się uwa­ga­mi o po­go­dzie.

– Ani sło­wa – rzekł dok­tor – nie wiem, co o tym są­dzić. Lecz pan wie, co lu­dzie my­ślą. Ostat­nie miej­sce, gdzie go wi­dzia­no, to jego wła­sny ogród. Rze­ka była pie­kiel­nie wez­bra­na w pią­tek wie­czo­rem, a w miej­scu gdzie stał, jest do­sta­tecz­nie głę­bo­ka, za­pew­niam pana; czę­sto się tam ką­pa­łem, gdy by­łem chłop­cem. Był bar­dzo przy­gnę­bio­ny, bie­da­czy­sko; mó­wiąc mię­dzy nami, miał nie­zwy­kle sta­now­czy cha­rak­ter i był zgorzk­nia­ły. To do nie­go po­dob­ne, zro­bie­nie sko­ku na dru­gi świat, gdy­by mu na to przy­szła ocho­ta, a jak pan wie, jego ka­pe­lusz wy­ło­wio­no z wody dość da­le­ko stąd. Prze­szu­ka­li rze­kę na­stęp­ne­go ran­ka, lecz tfu! było to nie­do­rzecz­no­ścią i uro­je­niem; była prze­cież wy­star­cza­ją­co wy­so­ka woda, by po go­dzi­nie znieść go aż do Ring­send. Był ostat­nio bar­dzo mar­kot­ny, jak po­wie­dzia­łem – to pod­ły za­miar, sir, pró­ba usu­nię­cia go ze sta­no­wi­ska u lor­da Ca­stle­mal­lar­da; lecz to już prze­szło, mi­nę­ło; prócz tego mam po­wód przy­pusz­czać, że był jak gdy­by wzbu­rzo­ny… nie mo­gło to być spo­wo­do­wa­ne kłót­nią… bied­na Sal­ly Nut­ter jest na to zbyt ła­god­na i spo­koj­na; lecz…

coś… ja­kieś po­ru­sze­nie… lub złe wia­do­mo­ści… lub coś in­ne­go… tuz przed jego wyj­ściem z domu; cóż, bied­ny Nut­ter, jak pan wi­dzi, wy­glą­da na to, że uczy­nił coś zbyt po­chop­nie.

Tak roz­ma­wia­jąc do­szli do domu ”Pod Mły­nem” nad rze­ką, w po­bli­żu Knock­ma­ro­on.

Gdy Lowe do­wie­dział się, że To­ole ma za­miar zło­żyć tam wi­zy­tę, od­dał wo­dze ma­łe­mu ob­dar­tu­so­wi z Cha­pe­li­zod, zsiadł z ko­nia i po­szedł ra­zem z dok­to­rem. Pani Nut­ter le­ża­ła w łóż­ku.

– Prze­każ moje usza­no­wa­nie swej pani – rzekł To­ole – i po­wiedz, że zaj­rzę do niej za pięć mi­nut, je­śli po­zwo­li.

Lowe z dok­to­rem wy­szli za­tem do ogro­du i ze­szli ra­mię w ra­mię nad brzeg rze­ki.

– Ha! Spójrz pan na to! – szep­nął dość gło­śno To­ole wzdry­ga­jąc się; ści­snął przy tym bar­dzo moc­no ra­mię Lowe'a i wy­glą­da, jak­by uj­rzał upio­ra.

W bło­cie wi­docz­ny był ów oso­bli­wy ślad sto­py, któ­ry do­strze­gli już po­przed­nio w par­ku. Za­pa­dło dłuż­sze mil­cze­nie, pod­czas któ­re­go Lowe po­chy­lił się, by zba­dać ślad.

– Niech to dia­bli… wie pan… bied­na pani Nut­ter, eh? – ode­zwał się To­ole i za­wa­hał.

– Mu­si­my to za­pi­sać… to po­waż­na spra­wa – po­wie­dział pan Lowe, utkwiw­szy w To­ole'u twar­de spoj­rze­nie.

– Z pew­no­ścią, sir – od­rzekł dok­tor opa­no­waw­szy się. – Nie chciał­bym wy­stę­po­wać prze­ciw nie­mu, wie pan, lecz to jest god­ne uwa­gi. Niech to dia­bli, sir, je­śli będę we­zwa­ny, po­wiem całą praw­dę pro­sto z mo­stu, tak jak pan, sir. każ­dy dro­biazg, sir.

Za­koń­czył prze­kleń­stwem, był za­czer­wie­nio­ny i spo­co­ny.

Sę­dzia otwo­rzył no­tat­nik, wy­cią­gnął wzór po­de­szwy, sta­ran­nie przy­ło­żył do śla­du i przy­wo­ław­szy To­ole'a po­wie­dział:

– Wi­dzi pan.

To­ole po­śpiesz­nie kiw­nął gło­wą. Wów­czas na­de­szła słu­żą­ca z proś­bą, by ze­chciał od­wie­dzić jej pa­nią.

– Moja do­bra ko­bie­to – rzekł Lowe – pro­szę tu spoj­rzeć. Czy­jej sto­py to jest ślad? Czy wiesz?

– Och, oczy­wi­ście że wiem. Czyż to nie buty mo­je­go pana? – od­par­ła wy­stra­szo­na, sama nie wie­dząc cze­mu, jak się czę­sto zda­rza lu­dziom jej sta­nu.

– Czy za­uwa­ży­łaś to? – i wska­zał na po­przecz­ną li­nię prze­ci­na­ją­cą ob­cas na ukos – Czy znasz to?

Ko­bie­ta po­twier­dzi­ła.

– Kto ro­bił lub na­pra­wiał te buty?

– Bill He­aney, szewc, tam na dole, w Za­uł­ku Mar­ti­na… on je zro­bił i na­pra­wiał rów­nież, sir.

W ten spo­sób sę­dzia do­szedł do prze­ko­na­nia, że ślad sto­py cał­ko­wi­cie od­po­wia­da wy­kro­jo­wi z pa­pie­ru. Słu­żą­ca mo­gła tak­że z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że były to buty, któ­re pan jej miał na no­gach w pią­tek wie­czo­rem – istot­nie, wszyst­kie inne pary, ja­kie po­sia­dał, znaj­do­wa­ły się na sto­ja­ku w przed­po­ko­ju. Lowe wszedł do domu, wziął pió­ro i atra­ment i da­lej roz­py­ty­wał słu­żą­cą ro­biąc krót­kie za­pi­ski. W tej sa­mej chwi­li do drzwi sa­lo­nu za­pu­ka­ła inna słu­żeb­na z wia­do­mo­ścią, że pani pro­si To­ole'a.

Lowe po­na­glał go do wyj­ścia; To­ole od­niósł wra­że­nie, że sę­dzia po­dej­rze­wa go o da­wa­nie zna­ków świad­ko­wi, i opusz­cza­jąc po­kój po­czuł się nie­swo­jo. U stóp scho­dów rzekł jed­nak do ko­bie­ty:

– Trze­ba było tam wejść… ta głu­pia Lynn robi, co może, by po­wie­si­li wa­sze­go pana, na Jo­wi­sza!

Ko­bie­ta krzyk­nę­ła: ”Och, Boże, miej nas w swej opie­ce!” ”

To­ole, oszo­ło­mio­ny i pod­nie­co­ny, wszedł szyb­ko po ciem­nych scho­dach z ręką na cięż­kiej po­rę­czy i skrę­cił za nie­wiel­kim na­roż­ni­kiem w ko­ry­ta­rzu, kie­ru­jąc się ku drzwiom po­ko­ju pani Nut­ter.

– Och, pani, wszyst­ko bę­dzie do­brze, z pew­no­ścią – rzekł To­ole zmie­sza­ny w od­po­wie­dzi na gwał­tow­ne, błęd­ne, bła­gal­ne spoj­rze­nie bied­nej pani Nut­ter.

– Czyż do­praw­dy my­śli pan, że tak bę­dzie? Och, dok­to­rze, dok­to­rze, tak pan my­śli? Tych kil­ka ostat­nich nocy i dni… ile ich było?… Och, moja bied­na gło­wa… zda­je mi się, jak­by już mie­siąc upły­nął od chwi­li jego znik­nię­cia. Jak pan my­śli, gdzie on jest? Czy są­dzi pan, że to in­te­re­sy?

– Z pew­no­ścią in­te­re­sy, pro­szę pani.

– I… i… och, dok­to­rze!… Pan istot­nie są­dzi, że on jest bez­piecz­ny?

– Z pew­no­ścią, pro­szę pani. Cóż może mu do­le­gać?

To­ole prze­wra­cał w sta­rych fiol­kach z le­ka­mi sto­ją­cych na ko­min­ku, wciąż ob­ra­ca­jąc ety­kiet­ki, lecz by­najm­niej o nich nie my­śląc ani ich nie wi­dząc, a je­dy­nie mru­cząc cza­sem do sie­bie, przy­kro po­wie­dzieć, ja­kieś prze­kleń­stwa.

– Wi­dzi pani, moja dro­ga, musi pani sta­rać się za­cho­wać jak naj­więk­szy spo­kój, in­a­czej leki na nic się nie zda­dzą; do­praw­dy, musi pani – rzekł To­ole.

– Lecz, dok­to­rze – od­par­ła bied­na dama – pan nie wie… ja… je­stem prze­ra­żo­na… ja… ja… nig­dy już nie będę taka jak daw­niej – po tych sło­wach wy­buch­nę­ła hi­ste­rycz­nym pła­czem.

– No, no, do­praw­dy, ma­da­me, niech to dia­bli… dro­ga, ko­cha­na pani… tak nie moż­na – od­kor­ko­wy­wał wła­śnie bu­te­lecz­ki i wą­chał ich za­war­tość szu­ka­jąc "kro­pli” – i… i… i… otóż i są… czyż nie le­piej bę­dzie, ma­da­me, je­śli czuć się pani bę­dzie rześ­ka i zdro­wa… pro­szę to wy­pić… kie­dy… kie­dy on wró­ci… czy nie ro­zu­mie pani… niż… ee… ee…

– Lecz… och, chcia­ła­bym móc to panu po­wie­dzieć. Ona po­wie­dzia­ła… ona po­wie­dzia­ła… ta… ta… och, pan nic nie wie…

– Ona… kto? Kto po­wie­dział i c o? – krzyk­nął To­ole, nad­sta­wia­jąc ucha, al­bo­wiem nig­dy nie od­mó­wił wy­słu­cha­nia cze­go­kol­wiek.

– Och, dok­to­rze, on od­szedł… nig­dy… nig­dy… wiem, że nig­dy go już nie uj­rzę. Nie­chże mi pan po­wie, że on nie od­szedł… nie­chże mi pan po­wie, że znów go uj­rzę.

– A niech to li­cho, czyż ona nie może trzy­mać się wąt­ku… bied­na ko­bie­ta cał­kiem stra­ci­ła zmy­sły – rzekł To­ole roz­ją­trzo­ny. – Za­ło­żę się o tu­zin bu­te­lek kla­re­tu, że wie ona wię­cej, niż po­wie­dzia­ła ko­mu­kol­wiek.

Za­nim dok­to­ro­wi uda­ło się na­kło­nić pa­nią Nut­ter do po­now­ne­go pod­ję­cia roz­mo­wy, zo­stał we­zwa­ny na dół do Lowe'a; tak więc, na ra­zie po­że­gnał się, po roz­mo­wie zaś z sę­dzią nie po­fa­ty­go­wał się znów na górę do bied­nej ma­łej pani Nut­ter. Mog­gy była bia­ła jak pa­pier, gdyż pan Lowe ka­zał jej opo­wiast­kę o bu­tach po­przeć przy­się­gą. To­ole wra­cał więc do domu w mia­stecz­ku z cięż­kim ser­cem i zu­peł­nie bez hu­mo­ru.

To­ole wie­dział, że na­za­jutrz wy­da­ny bę­dzie na­kaz aresz­to­wa­nia Nut­te­ra. Do­wo­dy wy­star­cza­ją­co go ob­cią­ża­ły.

Wszak­że, przy­pu­ść­my na­wet, iż za­dał on owe po­tęż­ne cio­sy w gło­wę Stur­ko­wi, nie zna­czy­ło to jesz­cze, że uczy­nił to z zim­ną krwią, nie bę­dąc do tego zmu­szo­nym. Nie­mniej jed­nak, wszyst­ko to ra­zem wy­glą­da­ło nie­zbyt obie­cu­ją­co, do tego stop­nia że To­ole od­czuł­by nie­mal ulgę sły­sząc, że cia­ło Nut­te­ra wy­ło­wio­no z rze­ki. Wciąż jesz­cze była jed­nak moż­li­wość, że uda mu się zbiec. Je­śli nie opła­cił prze­jaz­du stat­kiem pocz­to­wym Cha­ro­na, w naj­gor­szym ra­zie mógł prze­pły­nąć ka­nał Tre­vo­rem lub Hil­ls­bo­ro­ugh do Ho­ly­he­ad. A wów­czas, niech mnie dia­beł po­rwie, je­śli nie umknie i nie za­grze­bie się gdzieś na ustro­niu. Było to w owych cza­sach ła­twiej­szym za­da­niem niż obec­nie. ”Sta­rym po­wie­dzon­kiem wśród lon­dyń­skiej służ­by” – pi­sze ów do­bro­dusz­ny te­atral­ny żar­tow­niś Tate Wil­kin­son – było: ”Chciał­bym byś był w Yor­ku!” Te­raz po­wie­dzon­ko to pe­wien pro­sty ku­charz zmie­nił na ”Chciał­bym, byś był na Ja­maj­ce”. Pod­ów­czas bo­wiem lon­dyń­skie po­spól­stwo ”wy­obra­ża­ło so­bie Szko­cję jako po­nu­re miej­sce tak nie­mal od­le­głe jak In­die Za­chod­nie; obec­nie (Czy­tel­ni­ku, za­uważ, pro­szę, tę za­dzi­wia­ją­cą rzecz!) miłe to­wa­rzy­stwo może z naj­więk­szą ła­two­ścią spo­żyć wie­cze­rzę na po­cząt­ku ty­go­dnia na Gro­sve­nor Squ­are, a już w so­bo­tę lub nie­dzie­lę spo­koj­nie za­siąść do sto­łu w no­wym mie­ście Edyn­bur­gu! Stąd do­wia­du­je­my się, że cud szyb­ko­ści już w owych cza­sach po­czy­nał się urze­czy­wist­niać, a ów­cze­sne po­ko­le­nie z za­do­wo­le­niem przy­pa­try­wa­ło się jego try­um­fom. Lecz na­wet w tym wzglę­dzie po­czy­ni­li­śmy po­stęp i w dzi­siej­szych cza­sach cała na­sza or­ga­ni­za­cja spo­łecz­na uła­twia tro­pie­nie zbie­ga. Prze­tnij­cie dru­ty te­le­gra­ficz­ne, za­stąp­cie pa­row­ce okrę­ta­mi ża­glo­wy­mi, ko­le­je sta­ry­mi dy­li­żan­sa­mi, któ­re ro­bi­ły za­le­d­wie czter­dzie­ści mil dzien­nie, roz­wiąż­cie miej­ską po­li­cję i or­ga­na śled­cze, spraw­cie, aby do­tar­cie li­stu z Lon­dy­nu do Du­bli­na było spra­wą od pię­ciu dni do ty­luż ty­go­dni, i ob­licz­cie, o ile ła­twiej było wów­czas niż obec­nie umknąć awan­tur­ni­cze­mu roz­bój­ni­ko­wi, zbie­głe­mu dłuż­ni­ko­wi lub ukry­wa­ją­cej się pa­rze ko­chan­ków. Po­wol­na była nie­wąt­pli­wie uciecz­ka – ucie­ki­nie­rzy nie bie­gli, lecz szli – lecz ta­kiż był i po­ścig, a wszyst­ko ra­zem od­by­wa­ło się bez zna­jo­mo­ści praw­dzi­wych fak­tów, rzu­ca­ją­cych świa­tło na spra­wę, i bez urzę­do­wych środ­ków po­moc­ni­czych – wszyst­ko było je­dy­nie spra­wą pocz­to­wych dy­li­żan­sów, nie­po­ko­ju roz­staj­nych dróg i po­gło­sek, wszyst­ko to­nę­ło w ogro­mie do­my­słów lub po­chło­nię­te było przez miej­ski za­jazd, praw­dzi­wie ludz­kie trzę­sa­wi­sko, gdzie ni­cze­go nie moż­na było usły­szeć ani otrzy­mać roz­staw­nych koni przed go­dzi­ną dzie­wią­tą na­stęp­ne­go ran­ka.

Gdy To­ole w dro­dze po­wrot­nej do domu wy­nu­rzył się z Za­uł­ku Mar­ti­na na sto­sun­ko­wo sze­ro­ką uli­cę Cha­pe­li­zod, z cie­ka­wo­ścią spoj­rzał w górę ku oknom sy­pial­ni Stur­ka. Nie było w nich żad­nych bia­łych oznak śmier­ci. Prze­kro­czył więc próg domu, by zło­żyć wi­zy­tę – po­wo­do­wa­ny cie­ka­wo­ścią, mu­szę przy­znać – i przyj­rzał się chra­pią­ce­mu ob­ra­zo­wi swe­go daw­ne­go wro­ga, jego oban­da­żo­wa­nej gło­wie po­grą­żo­nej w za­cza­ro­wa­nym śnie bez ma­rzeń, któ­ra z ta­kim za­pa­mię­ta­niem knu­ła in­try­gi prze­ciw jego prak­ty­ce le­kar­skiej i prze­ciw Nut­te­ro­wi jako za­rząd­cy ma­jąt­ków.

Gdy To­ole zba­dał ran­ne­mu tęt­no i uj­rzał, jak ów prze­łknął łyż­kę ro­so­łu z kur­cza­ka, i gdy udzie­lił wy­mi­ja­ją­cych, choć uprzej­mych i ostroż­nych od­po­wie­dzi na nie­spo­koj­ne, wy­po­wia­da­ne drżą­cym gło­sem, bła­gal­ne proś­by bied­nej pani Sturk o ura­to­wa­nie ży­cia mę­żo­wi – do­szedł do słusz­ne­go wnio­sku, że le­żą­cy tu czło­wiek był już wię­cej niż jed­ną nogą w kra­inie du­chów, a cza­row­nik, któ­ry spo­tkał go w But­cher's Wood i różdż­ką swą wy­rył dwie rów­no­le­głe bruz­dy w jego czasz­ce, nie tyl­ko wy­pę­dził zeń na za­wsze nie­spo­koj­ne­go du­cha in­tryg, lecz rów­nież za­mknął księ­gę jego ży­wo­ta.

Do­praw­dy, nie miał on już nig­dy za ży­cia opu­ścić swe­go łoża, a po nie­wie­lu dniach jego małe dzie­ci mia­ły zo­stać przy­pro­wa­dzo­ne przez miłe, lu­bu­ją­ce się w gro­zie słu­żą­ce, by spoj­rzeć po raz ostat­ni na ”bied­ne­go pana” i zło­żyć strasz­li­wy po­ca­łu­nek na jego zim­nych, su­ro­wych war­gach, nim za­śru­bo­wa­ne zo­sta­nie wie­ko trum­ny i ob­raz bia­ło odzia­ne­go ojca znik­nie im na za­wsze z oczu.ROZ­DZIAŁ LVIII JED­NA ZE ZBŁĄ­KA­NYCH OWIE­CZEK PO­WRA­CA DO DOMU I WY­SNU­WA SIĘ ROZ­MA­ITE PRZY­PUSZ­CZE­NIA DO­TY­CZĄ­CE CHAR­LE­SA NUT­TE­RA I PO­RUCZ­NI­KA PUD­DOC­KA

I wła­śnie w ów po­nie­dział­ko­wy po­ra­nek po­śród wrza­wy wy­wo­ła­nej snu­ciem do­my­słów ktoś naj­mniej spo­dzie­wa­ny ze wszyst­kich lu­dzi na świe­cie, Dick De­ve­reux, przy­by­wa i zaj­mu­je na po­wrót daw­ne miesz­ka­nie. Dziar­ski ka­pi­tan przed­sta­wiał się wspa­nia­lej i oka­za­lej niż przed­tem. Lecz za­rów­no jego na­strój, jak i przy­zwy­cza­je­nia ucier­pia­ły. Po­kłó­cił się ze swą ciot­ką, a była ona dlań czymś tak nie­zbęd­nym jak chleb z ma­słem, i to chleb po­sma­ro­wa­ny z obu stron.

Jak­że ła­two ci mło­ko­si kłó­cą się ze swy­mi sta­ry­mi, zwa­rio­wa­ny­mi wiel­bi­ciel­ka­mi, któ­re skła­da­ją zło­to, ka­dzi­dło i mir­rę u stóp swych przy­stoj­nych, nie­wdzięcz­nych bóstw. Są­dzą oni, że kie­ru­je nimi nie­za­leż­ność i wznio­słość du­cha, a my tym­cza­sem wie­my, że to je­dy­nie sa­mo­lub­na ty­ra­nia, któ­ra na­wet w naj­więk­szych przy­pły­wach po­bła­ża­nia pod­świa­do­mie li­czy na nie­za­wod­ny po­wrót skru­szo­ne­go sta­re­go wiel­bi­cie­la lub wiel­bi­ciel­ki z da­ra­mi w po­dzię­ce za do­zna­ną ła­skę.

Być może nasz ”Cy­gan” prze­my­ślał to so­bie i już po­czął ża­ło­wać, że po­kój zo­stał ze­rwa­ny. W każ­dym ra­zie, choć jego sza­fa i to­a­le­ta przed­sta­wia­ły się bez za­rzu­tu – al­bo­wiem wspa­nia­li mło­dzień­cy w jego po­ło­że­niu ni­cze­go so­bie nie od­ma­wia­ją – jed­nak sa­mo­po­czu­cie miał złe i był w kwa­śnym hu­mo­rze. Na­tręt­ni wie­rzy­cie­le wy­wę­szy­li go i ści­ga­li gniew­nie, pod­no­sząc zgiełk aż w An­glii ku nie­zno­śnej jego udrę­ce. Prócz tego wi­nien był pie­nią­dze swym ko­le­gom ofi­ce­rom, a nie na­le­ża­ło do przy­jem­no­ści spo­tka­nie z nimi, gdy nie mia­ło się gro­sza przy du­szy. Wśród wszyst­kich tych kło­po­tów złe skłon­no­ści, o któ­rych, jak pa­mię­ta­my, wspo­mi­nał ge­ne­rał Chat­te­sworth, do­szły do gło­su, a wy­rzu­ty su­mie­nia nie da­wa­ły mu spo­ko­ju. Była jesz­cze i daw­na mi­łość do Li­lias Wal­sin­gham, ból spo­wo­do­wa­ny od­mo­wą i sil­na na­mięt­ność peł­na na­dziei już to roz­bły­sku­ją­cej wy­so­kim, ja­snym pło­mie­niem, już to za­pa­da­ją­cej w ciem­ne, bez­na­dziej­ne głę­bie.

Istot­nie nie był tak to­wa­rzy­ski, jak za szczę­śli­wych cza­sów, a nie­raz wręcz dia­blo po­sęp­ny i zgryź­li­wy – al­bo­wiem – jak się do­my­śla­cie, nie wio­dło mu się ostat­nio. Mimo to od cza­su do cza­su by­wał daw­nym sobą.

Prze­cho­dząc To­ole spo­strzegł go w oknie. De­ve­reux uśmiech­nął się i ski­nął gło­wą, a dok­tor przy­sta­nął przy szta­che­tach, od­wza­jem­nił mu się sze­ro­kim uśmie­chem i wy­cią­gnął ręce ge­stem wy­ra­ża­ją­cym zdzi­wie­nie, póź­niej zaś strze­lił pal­ca­mi i wy­ko­nał ima­ły pod­skok, jak­by chciał po­wie­dzieć: ”Sko­ro tu znów je­steś, bę­dzie­my się ba­wić i miło ra­zem spę­dzać czas”. I po­czął wy­krzy­ki­wać za­py­ta­nia i po­zdro­wie­nia.

Lecz De­ve­reux we­zwał dok­to­ra roz­ka­zu­ją­cym to­nem, gdyż chciał usły­szeć no­wi­ny, a zwłasz­cza spra­gnio­ny był wie­ści o Wal­sin­gha­mach. To­ole wszedł na górę, wy­mie­ni­li moc­ny uścisk ręki, po czym tamy prze­rwa­ły się i po­tok wy­mo­wy dok­to­ra po­pły­nął ob­fi­cie.

De­ve­reux wie­dział już o tra­ge­dii Stur­ka i znik­nię­ciu Nut­te­ra, a obec­nie po­sły­szał nie­któ­re z klu­bo­wych plo­tek i wy­czer­pu­ją­ce no­wi­ny o oświad­czy­nach Dan­ger­fiel­da o rękę Ger­tru­dy Chat­te­sworth: jak to sta­rusz­ko­wie mu sprzy­ja­li, na­to­miast mło­da dama była nie­chęt­na; jak Dan­ger­field za­do­wo­lił się po­zo­sta­wie­niem tej spra­wy w za­wie­sze­niu i wy­da­wał się nie dbać ani za grosz o to, co mó­wio­no i są­dzo­no o nim w mie­ście. Póź­niej po­czął roz­pra­wiać o Wal­sin­gha­mach i wte­dy De­ve­reux po raz pierw­szy słu­chał dok­to­ra z uwa­gą. Pro­boszcz mie­wał się do­sko­na­le, jak zwy­kle; dzi­wił się, co też mo­gło przy­da­rzyć się jego do­bre­mu dru­ho­wi Da­no­wi Lo­ftu­so­wi, o któ­rym słuch za­gi­nął od kil­ku mie­się­cy; pan­na Lily nie czu­ła się naj­le­piej, wraż­li­wość tu­taj (po­kle­pał się po sze­ro­kiej klat­ce pier­sio­wej), jak u jej bied­nej mat­ki.

– Pell i ja na­ra­dzi­li­śmy się i zgod­nie po­sta­no­wi­li­śmy, że nie po­win­na wy­cho­dzić z domu. – To­ole miał pew­ne po­dej­rze­nia co do isto­ty sto­sun­ków mię­dzy De­ve­reux a Lily, mó­wił więc da­lej, chcąc je­dy­nie zna­leźć po­twier­dze­nie swych do­my­słów w wy­ra­zie twa­rzy i za­cho­wa­nia De-ve­reux. – Po­myśl tyl­ko… ta okrop­na dzie­wu­cha Nan… no, wiesz… Nan Glynn! – Po czym opo­wie­dział o jej i jej mat­ki od­wie­dzi­nach u pan­ny Lily, a na­stęp­nie u sa­me­go pro­bosz­cza – ca­łość, trze­ba przy­znać, zgod­na była z praw­dą.

Po­cząt­ko­wo De­ve­reux po­bladł tak, że To­ole prze­ra­ził się, póź­niej wpadł w dzi­ki szał. Wy­rzu­cał z sie­bie po­to­ki ostrych słów, prze­kleństw i zło­rze­czeń.

Gdy uspo­ko­ił się nie­co, To­ole prze­szedł na inne te­ma­ty, chi­cho­cąc i ba­wiąc się w dwu­znacz­ni­ki, sy­piąc jak z rę­ka­wa skan­da­li­ka­mi i wszel­kie­go ro­dza­ju no­win­ka­mi. Deve-reux utkwił w jego twa­rzy spoj­rze­nie sze­ro­ko roz­war­tych su­ro­wych oczu nie sły­sząc już ani jed­ne­go sło­wa. W du­szy prze­kli­nał sta­rą pa­nią Glynn z Pal­mer­stown, ową mat­kę kłam­li­wych wie­ści i Bóg ra­czy wie­dzieć cze­go jesz­cze, czy­nił wy­rzu­ty sta­re­mu pro­bosz­czo­wi Wal­sin­gha­mo­wi i gwał­tow­nie prze­ciw­sta­wiał się temu wszyst­kie­mu.

Ge­ne­rał Chat­te­sworth, któ­ry wró­cił dwa lub trzy ty­go­dnie póź­niej, nie był ani tro­chę za­chwy­co­ny spo­tka­niem z De­ve­reux. Sły­szał wie­le o nim i jego wy­czy­nach za mo­rzem i by­najm­niej mu się one nie po­do­ba­ły. Miał nie­mal pew­ność, że je­śli De­ve­reux po­zo­sta­nie w kor­pu­sie, prę­dzej czy póź­niej bę­dzie zmu­szo­ny roz­pra­wić się z nim su­ro­wo. Nie upły­nę­ły trzy ty­go­dnie od przy­jaz­du przy­stoj­ne­go ka­pi­ta­na do Cha­pe­li­zod, a ge­ne­rał nie był je­dy­ną oso­bą, któ­ra po­dej­rze­wa­ła, że De­ve­reux żad­ną mia­rą nie po­pra­wił się. Tak więc ge­ne­rał Chat­te­sworth nie­czę­sto wi­dy­wał ka­pi­ta­na lub roz­ma­wiał z nim; lecz gdy to czy­nił, od­no­sił się doń z chłod­ną wy­nio­sło­ścią. Po­now­ne przy­ję­cie go do służ­by po­zo­sta­wa­ło w za­wie­sze­niu – i w ogó­le wszyst­kie spra­wy bied­ne­go Dic­ka De­ve­reux ukła­da­ły się na opak.

Tego wie­czo­ru, o dzi­wo, Sturk jesz­cze żył i To­ole oznaj­mił, iż stan jego nie uległ zmia­nie. Lecz cóż to mia­ło za zna­cze­nie? Wła­ści­wie było wszyst­ko jed­no. Czło­wiek ów był mar­twy – taki mar­twy dla wszel­kich za­mie­rzeń i ce­lów w owej chwi­li, jaki miał być za dwa­na­ście mie­się­cy i za sto lat.

Wie­leb­ny Wal­sin­gham, wra­ca­jąc wła­śnie z od­wie­dzin u bied­nej pani Sturk, któ­ra przy­wy­kła do ży­cia na­dzie­ją i ci­chą krzą­ta­ni­ną w po­ko­ju cho­re­go, przy­sta­nął na chwi­lę u drzwi ”Fe­nik­sa”, by udzie­lić od­po­wie­dzi na py­ta­nia ze­bra­nych tam przy­ja­ciół, któ­rzy wi­dzie­li, jak opusz­czał dom ofia­ry mor­der­czej na­pa­ści.

– Znaj­du­je się on w sia­nie głę­bo­kie­go le­tar­gu – rzekł za­cny słu­ga Boży. – Jego ży­cie jest po­wol­nym za­ni­ka­niem, wy­ci­ska z nie­go jak płyn w klep­sy­drze: z każ­dą go­dzi­ną co­raz mniej po­zo­sta­je w nim ży­cia i wkrót­ce czas jego upły­nie.

– A cóż to jest klep­sy­dra, do pio­ru­na? – spy­tał Cluf­fe dok­to­ra To­ole'a, gdy ra­mię w ra­mię wcho­dzi­li do po­ko­ju klu­bo­we­go.

– Ach! Pfi! Je­den z tych le­gen­dar­nych wrzo­dów skó­ry, o któ­rym wspo­mi­na Pli­niusz, wie pan, ten, co pękł przed dzie­się­cio­ma wie­ka­mi… cha, cha, cha! – mru­gnął To­ole i za­śmiał się drwią­co, po czym rzekł. – Zna pan prze­cież pro­bosz­cza Wal­sin­gha­ma!

Pa­no­wie w klu­bie po­czę­li bez­ład­nie wy­snu­wać przy­pusz­cze­nia co do mor­der­stwa i oso­by Nut­te­ra; wszy­scy wie­dzie­li, że wy­da­no na­kaz aresz­to­wa­nia go.

– Moim zda­niem – po­wie­dział To­ole stu­ka­jąc faj­ką o gzyms ko­min­ka, by wy­sy­pać po­piół, al­bo­wiem nie prze­sta­wał mleć ję­zy­kiem, gdy nie pa­lił – za­ło­żę się o gwi­neę, że bę­dzie, jak mó­wię – ten bie­dak uto­pił się. Nie­wie­lu zna­ło Nut­te­ra, wąt­pię, czy kto­kol­wiek znał go tak jak ja. Cóż, wy­glą­da­ło na to, że ni­cze­go nie prze­ży­wa i przy­siągł­byś, że nic nie jest w sta­nie go wzru­szyć, że jest rów­nie obo­jęt­ny, sir, jak ten ko­mi­nek, a tym­cza­sem nie było w ca­łej Ir­lan­dii bar­dziej wraż­li­we­go i ule­ga­ją­ce­go na­stro­jom bie­da­czy­ska, lecz uczci­we­go, sir. szcze­re zło­to, sir. Chcę po­wie­dzieć je­dy­nie to, że na­wet je­że­li ma­czał pal­ce w tej pa­skud­nej spra­wie, jak twier­dzą nie­któ­rzy, ry­zy­ku­ję gło­wą, że to była uczci­wa wal­ka twa­rzą w twarz. Na Jo­wi­sza, sir, bied­ny Nut­ter nie ma w so­bie ani kro­pli łaj­dac­kiej krwi. Nie, ten bie­dak nie jest żad­ną ka­na­lią ani zbrod­nia­rzem.

– Są­dzo­no, że uto­pił się w rze­ce na wy­so­ko­ści wła­sne­go ogród­ka, bied­ny Nut­ter! – po­wie­dział ma­jor O'Ne­ill.

– O nie, nic po­dob­ne­go – prze­rwał To­ole. – Ten nie­szczę­sny but mógł­by na to wska­zy­wać, lecz mimo tego wszyst­kie­go nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że się uto­pił. Obaj z Lowe'em po­szli­śmy za śla­dem na brzeg, w po­bli­że ścież­ki dla koni przy Bar­rack Stre­et – tam, gdzie rze­ka sta­je się głęb­sza… zwy­kle jest tam oko­ło pię­ciu stóp wody, a owej nocy było bli­sko dzie­sięć. Te­raz, za – łóż­my, do­szło do szar­pa­ni­ny mię­dzy Nut­te­rem a Stur­kiem… no i sta­ło się, wie­cie… Sturk stra­cił prze­wa­gę i wła­ści­wie był już za­ła­twio­ny, no, cóż, zna­cie ten ro­dzaj trwo­gi… i… i… strach… ro­zu­mie­cie… bie­da­czy­sko, bę­dąc w ta­kim po­ło­że­niu, zdol­ny był­by do… a w do­dat­ku ta sta­ra ją­trzą­ca się waśń mię­dzy nimi… wie­cie, o co mi cho­dzi? A przy jego chi­me­rach i ma­ja­kach od daw­na był już przy­gnę­bio­ny i to wy­star­czy­ło dla czło­wie­ka po­kro­ju Nut­te­ra, by po­wziąć po­sta­no­wie­nie skoń­cze­nia z sobą; oto, jak się rze­czy mia­ły, mo­że­cie na to śmia­ło przy­siąc!

– A cóż pan, pa­nie Dan­ger­field, o tym są­dzi? – spy­tał ma­jor.

– Na mą gło­wę – żwa­wo od­parł Dan­ger­field, opusz­cza­jąc z sze­le­stem ga­ze­tę na ko­la­na – to są spra­wy, do któ­rych nie lu­bię się mie­szać. Za­pew­ne zo­stał do tego do­pro­wa­dzo­ny, jak przy­pad­ko­wo się do­wie­dzia­łem; nie cho­dzi­ło też o żad­ną spra­wę ser­co­wą, to wiem tak­że. Lecz cał­ko­wi­cie zga­dzam się z dok­to­rem To­ole'em. Je­śli Nut­ter to uczy­nił, ośmie­lę się stwier­dzić, że mu­sia­ło dojść do otwar­tej wal­ki. Przy­pu­ść­my, że naj­pierw była sprzecz­ka, po­tem szyb­ki cios – Sturk miał la­skę, i to dia­bel­nie cięż­ką – nie był on czło­wie­kiem, któ­ry dał­by się po­wa­lić, nie wie­dząc za co; kie­dy więc znaj­dą Nut­te­ra ży­we­go lub mar­twe­go, twier­dzę, że znaj­dą śla­dy la­ski na jego cie­le.

Cluf­fe pra­gnął, by pie­kło po­chło­nę­ło całe to­wa­rzy­stwo z wy­jąt­kiem jego sa­me­go; wła­śnie od­gry­wał się na Pud­doc­ku; prze­grał już jed­ną roz­gryw­kę i stra­cił dwa rzu­ty. Mały Pud­dock wy­grał dzię­ki ”sil­nej ko­ści”. Nie był zbyt do­brym gra­czem, sam zaś wi­dok Dan­ger­fiel­da – owe­go od­py­cha­ją­ce­go czło­wie­ka nie­prze­nik­nio­ne­go i na­dzia­ne­go pie­niędz­mi, któ­ry, ni­czym desz­czo­wa chmu­ra, za­ciem­niał mu wid­no­krąg, wów­czas gdy szczę­ście zda­wa­ło się doń uśmie­chać i roz­sło­necz­niać całe nie­bo – (kie­ro­wał nie­zmien­nie jego my­śli ku Bel­mont i ku pani jego ser­ca.

Je­śli uwa­ga Cluf­fe'a kie­ro­wa­ła się w tę samą stro­nę, ma­rze­nia jego były ra­czej przy­ziem­ne. Sam wie­dział, co są­dzić o po­stę­pach, ja­kie po­czy­nił w swych sta­ra­niach o ciot­kę Re­be­kę, któ­ra po­lu­bi­ła roz­mo­wy z nim. Wie­le, choć za­wsze zgryź­li­wie, roz­pra­wia­ła z nim o Pud­doc­ku. Cluf­fe, któ­ry miał się za opie­ku­na Pud­doc­ka, za­wsze, trze­ba mu od­dać spra­wie­dli­wość, bro­nił go za­wzię­cie oka­zu­jąc jed­no­cze­śnie ciot­ce na­leż­ny sza­cu­nek. Ciot­ka Re­be­ka zaś słu­cha­ła wów­czas bar­dzo uważ­nie, a póź­niej krę­cąc gło­wą ma­wia­ła:

– Jest pan zbyt do­bro­dusz­ny, ka­pi­ta­nie; on nig­dy nie po­dzię­ku­je panu za ten trud, nig­dy – ja to panu mó­wią.

Cóż, Cluf­fe wie­dział, że siły wyż­sze sprzy­ja­ły Dan­ger­fiel­do­wi; i że poza tym nie­do­rzecz­nym uczu­ciem, żeby nie rzec na­mięt­no­ścią, któ­ra mu­sia­ła ciot­kę Re­be­kę draż­nić, współ­udział Pud­doc­ka w nie­do­szłych dzia­ła­niach wo­jen­nych mię­dzy bied­nym Nut­te­rem a dziel­nym O'Fla­her­tym na­peł­niał go­ry­czą ser­ce ciot­ki Bec­ky. Zwy­kle ła­two ją było uła­go­dzić i uzy­skać jej prze­ba­cze­nie, lecz w tym, przy­pad­ku nie­chęć jej wy­da­wa­ła się głę­bo­ko za­ko­rze­nio­na i ciot­ka ma­wia­ła, peł­na mści­wych uczuć:

– Nie mów­my już o nim wię­cej. Ła­two zna­leźć przy­jem­niej­szy przed­miot roz­mo­wy. Nie może pan za­prze­czyć, ka­pi­ta­nie, że wy­ka­zał nie­go­dzi­wą ob­łu­dę uda­jąc przede mną, że jest wro­giem po­je­dyn­ków, i wy­stę­pu­jąc jako se­kun­dant przy pierw­szej lep­szej spo­sob­no­ści, jaka się nada­rzy­ła.

Cluf­fe wsta­wiał się u ciot­ki Re­be­ki za Pud­doc­kiem i pro­sił, do­bie­ra­jąc z tru­dem sło­wa, by mu wy­ba­czy­ła; nie żeby miał rzew­nie pła­kać, gdy­by Pud­dock zo­stał po­wie­szo­ny, lecz za­pew­ne głów­nie dla­te­go, że bę­dąc czło­wie­kiem o wro­dzo­nej we­so­ło­ści i do­brych ma­nie­rach i nie od­zna­cza­jąc się by­stro­ścią umy­słu, wo­lał mieć go­to­wy te­mat roz­mo­wy, obo­jęt­nie jaki, któ­ry by uka­zał go w do­brym świe­tle jako wspa­nia­ło­myśl­ne­go orę­dow­ni­ka w oczach tej, któ­ra była przed­mio­tem jego wiel­kiej, choć ostroż­nej na­mięt­no­ści. Cluf­fe dzi­wił się w du­chu cier­pli­wo­ści, z jaką ciot­ka Bec­ky go wy­słu­chi­wa­ła, zda­wał so­bie bo­wiem spra­wę, że roz­mo­wa na ów te­mat sta­wa­ła się dość nud­na i że on sam po­wta­rza to samo za każ­dym ra­zem. Nie cho­dzi­ło jed­nak o roz­mo­wę, lecz o roz­mów­cę; za­do­wo­lo­ny był też stwier­dza­jąc, że choć na­ra­żał się przy tym, mógł jako czło­wiek wspa­nia­ło­myśl­ny po­móc Pud­doc­ko­wi w od­zy­ska­niu łask ciot­ki Re­be­ki.ROZ­DZIAŁ LXII O URO­CZY­STYM PO­STA­NO­WIE­NIU, KTÓ­RE KA­PI­TAN DE­VE­REUX POD­JĄŁ, SKŁA­DA­JĄC OFIA­RĘ BO­GOM SWE­GO DO­MO­WE­GO OGNI­SKA

Gdy De­ve­reux wszedł do swe­go sa­lo­nu i za­pa­lił świe­ce, po­grą­żo­ny był w czar­nym i gorz­kim na­stro­ju. Przez chwi­lę stał przy oknie, bęb­niąc pa­ka­mi w szy­bą i spo­glą­da­jąc w kie­run­ku ko­szar, gdzie nadal trwa­ła za­ba­wa, lecz my­śla­mi błą­dził gdzie in­dziej, a wszyst­kie jego my­śli prze­po­jo­ne były owy­mi prze­dziw­ny­mi wy­rzu­ta­mi su­mie­nia i zły­mi prze­czu­cia­mi, któ­re go ostat­nio nie od­stę­po­wa­ły – i nie bez istot­nej przy­czy­ny.

”To był ostat­ni raz. Strasz­ne było spo­tka­nie z bied­ną Nan. Mu­szę… (przy­się­gam… istot­nie, uczci­wie mu­szę… tyl­ko jed­ną szkla­necz­kę, by uspo­ko­ić ser­ce. Z umia­rem każ­de­mu wol­no pić… szcze­gól­nie, gdy ma stra­pie­nie, a nie ma in­nej po­cie­chy… jed­ną szkla­necz­kę, nie wię­cej… do dia­bła!”

Tak oto nasz przy­stoj­ny mi­zan­trop po­pi­jał ma­ły­mi ły­ka­mi tę jed­ną szkla­necz­kę ko­nia­ku – nie roz­cień­czo­ne­go wodą, co z przy­kro­ścią stwier­dzam – aż wy­są­czył wszyst­ko do ostat­niej kro­pli. Na­stęp­nie zaś usiadł przy ko­min­ku, roz­nie­cił ogień grze­biąc i kłu­jąc pa­le­ni­sko, jak gdy­by z go­ry­czą czy­nił to ży­wej isto­cie, póki pło­mień nie wzbił się w górę, przy­ku­wa­jąc jego wzrok i po­zwa­la­jąc mu od­dać się ma­rze­niom; usiadł za­tem na po­wrót z rę­ko­ma w kie­sze­niach i sto­pa­mi na kra­cie ko­min­ka, pa­trząc przez że­la­zne prę­ty na szczy­ty i pie­cza­ry Plu­to­sa.

”Po­zwo­li­łem so­bie dziś wie­czór, lecz ju­tro już nie. To prze­klę­ty na­wyk i nie po­zwo­lę, aby mnie po­wa­lił. Nie, nig­dy nie zwal­cza­łem go szcze­rze, tak jak te­raz za­mie­rzam to uczy­nić… to cał­kiem ła­twe, je­śli tyl­ko ma się sil­ną wolę.”

Tak więc sie­dział przed ko­min­kiem, roz­my­śla­jąc je­dy­nie o swym spo­wo­do­wa­nym 'go­ry­czą za­mie­rze­niu, al­bo­wiem za­raz przy­po­mniał so­bie, że wy­pi­ta prze­zeń szkla­necz­ka nie była cał­kiem peł­na, wstał więc buń­czucz­nie i po­wie­dział:

”Bę­dzie­my pić uczci­wie, bar­dzo pro­szę… jed­ną szkla­necz­kę… tyl­ko jed­ną… lecz to, do li­cha… cały pu­char”.

Więc ob­li­czył z grub­sza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: