Dom samobójców - ebook
Dom samobójców - ebook
O NIE BYŁA BANDA DZIECIAKÓW IGRAJĄCA Z OGNIEM. TO BYŁA CHOLERNA RZEŹ.
INTERNAT PEŁEN TAJEMNIC, PODWÓJNE MORDERSTWO SPRZED ROKU I SAMOBÓJSTWA WŚRÓD TYCH, KTÓRZY PRZEŻYLI.
Rok temu na terenie prestiżowej szkoły z internatem doszło do straszliwej rzezi. W starym domu nauczycielskim zamordowano dwóch uczniów.
Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Między innymi to, dlaczego niektórzy z uczniów, którzy przeżyli tamtą przerażającą noc, wracają do opuszczonego domu i odbierają sobie życie?
Rekonstruktor sądowy Rory Moore i partnerujący jej psycholog Lane Phillips próbują odkryć prawdę.
Czy uda się im opracować profil psychologiczny sprawcy, zanim będzie za późno?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-435-8 |
Rozmiar pliku: | 829 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wpis w dzienniku:
TORY
ZABIŁEM BRATA JEDNOCENTÓWKĄ. PROSTE, ŁAGODNE I NIEBYWALE WIARYGODNE.
Miało to miejsce na torach, a jak miałem się nauczyć w nadchodzących latach, pędzący pociąg zyskiwał wiele różnych cech. Bywał majestatyczny, kiedy przemykał z taką prędkością, że nie sposób było zarejestrować czegokolwiek poza rozmytymi smugami kolorów. Bywał potężny, kiedy ziemia dygotała pod stopami niczym zbliżające się trzęsienie ziemi. Bywał też ogłuszający, kiedy dudnił na torach jak spadający z nieba grom. Ale to nie jego jedyne cechy. Pędzący pociąg bywał też bowiem zabójczy.
Żwir pokrywający nasyp był luźny, więc podczas wspinaczki ślizgały się nam stopy. Zbliżała się osiemnasta, czyli pora, o której zazwyczaj przez miasteczko przetaczał się skład. Słońce chyliło się już powoli ku horyzontowi, a chmury nabrały od spodu karmazynowego odcienia. Na tory najlepiej było przychodzić właśnie o zmierzchu. W świetle dnia maszynista mógłby nas zauważyć i zgłosić policji, że w niebezpiecznej odległości od szyn kręcą się jakieś dzieciaki. Dopilnowałem oczywiście, żeby taki scenariusz miał już miejsce. Było to niezbędne do realizacji mojego planu. Gdybym zabił brata już za pierwszym razem, kiedy tutaj przyszliśmy, możliwe, że ktoś zacząłby wątpić w moją niewinność. Potrzebowałem amunicji – zamierzałem wykorzystać ją podczas wizyty policjantów, którzy przyjadą mnie przesłuchać. Musiałem opracować wiarygodną historię naszych wypadów na tory. Bywaliśmy tam już. Widywano nas razem. Złapano nas nawet. O wszystkim poinformowano naszych rodziców, po czym zostaliśmy ukarani. Wzorzec został przygotowany. Postanowiłem powiedzieć im, że tym razem coś poszło nie tak. Byliśmy dzieciakami, jeszcze głupiutkimi. Narracja była nieskazitelna, a ja przekonam się później, że taka właśnie być musiała. Detektyw, który zajął się sprawą śmierci mojego brata, okazał się wyjątkowo upierdliwy. Natychmiast uznał moją opowieść za budzącą podejrzenia i nigdy nie wydawał się do końca zadowolony z mojej wersji wydarzeń. Jestem pewny, że nie zmienił zdania do dziś. Ale moja wersja wydarzeń i historia, którą opracowałem, były pozbawione wszelkich skaz. Pomimo wysiłków detektyw nie znalazł w nich żadnych luk.
Kiedy dotarliśmy na szczyt nasypu i stanęliśmy obok torów, wyłuskałem z kieszeni dwie jednocentówki i podałem jedną bratu. Były lśniące i pozbawione jakichkolwiek śladów używania, a wkrótce miały stać się cienkie i gładkie po tym, jak przejedzie po nich wielki, ryczący pociąg. Umieszczanie monet na szynach było dla mojego brata niezwykle ekscytującym zajęciem – dopóki nie przedstawiłem mu całej koncepcji, nie miał pojęcia, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Miseczka stojąca w moim pokoju wypełniona była innymi, spłaszczonymi już jednocentówkami. Były mi potrzebne. Kiedy policjanci przyjechali zadawać pytania, kolekcja monet stanowiła dowód na to, że już to wcześniej robiłem.
Wraz z nadejściem wieczoru usłyszałem w końcu gwizd. Słaby dźwięk wydawał się uciekać ku chmurom w górze i odbijać echem od tych zaczerwienionych, bawełnianych kształtów. Robiło się coraz ciemniej, a słońce już znikało, ziarniste i opalizujące. Było wprost idealnie, żebyśmy widzieli, co robimy, a jednocześnie żeby nikt nie odkrył naszej obecności. Przykucnąłem i położyłem monetę na szynie. Mój brat zrobił to samo. Czekaliśmy. Kiedy przychodziliśmy tutaj wcześniej, kładliśmy jednocentówki na torach i zbiegaliśmy w dół nasypu, żeby skryć się w cieniu. Wkrótce odkryliśmy jednak, że wieczorem nikt nas nie zauważy. Przestaliśmy więc w końcu uciekać przed nadjeżdżającym pociągiem. Mało tego, podchodziliśmy coraz bliżej. Czy to zbliżanie się do niebezpieczeństwa sprawiało, że w naszych żyłach buzowała adrenalina? Mój brat nie miał na ten temat zdania. Ja nie miałem żadnych wątpliwości. Z każdą kolejną wyprawą coraz łatwiej było nim manipulować. W pewnym momencie uznałem nawet, że to niesprawiedliwe – czułem się, jakbym wszedł w skórę tyrana, czyli odgrywał rolę, którą po mistrzowsku opanował mój brat. Starałem się jednak nie zapominać o tym, żeby nie utożsamiać skuteczności z prostotą. To wydawało się proste wyłącznie dzięki mojej dbałości o szczegóły. Wydawało się proste, bo taką strategię przyjąłem.
Wkrótce zobaczyliśmy reflektory nadjeżdżającego pociągu – najpierw górny, potem dwa dolne. Przysunąłem się bliżej torów. On był tuż obok mnie, po mojej prawej stronie. Musiałem zerknąć nad jego głową, żeby dojrzeć zbliżający się skład. Byłem pewny, że jest świadom mojej obecności, bo kiedy podkradałem się bliżej szyn, on wykonywał dokładnie te same ruchy. Nie chciał niczego przegapić. Nie zamierzał zapewnić mi większego prawa do przechwałek ani pozwolić mi poczuć większego uderzenia adrenaliny. Nie mógł dopuścić do tego, żebym przeżył cokolwiek, czego on sam nie będzie w stanie przeżyć. Tak to już z nim było. Tyran zawsze pozostanie tyranem.
Pociąg znajdował się już prawie przy nas.
– Twoja jednocentówka – powiedziałem.
– Co? – zapytał mój brat.
– Twoja jednocentówka. Nie leży we właściwym miejscu.
Spojrzał w dół, pochylając się nieco nad szyną. Dudniący pociąg już prawie do nas dojechał. Cofnąłem się o krok dalej od brata i go popchnąłem. W ułamku sekundy było po wszystkim. W jednej chwili tutaj był, a w następnej już go nie było. Pociąg przemknął tuż obok mnie, wypełniając moje uszy łoskotem i zmieniając się w rozmazane smugi. Skład wytworzył taki podmuch, że pchnął mnie o krok czy dwa w lewo, jakby pragnął, żebym dołączył do brata. Zaparłem się stopami w żwirze, walcząc z powietrzem.
Kiedy obok przemknął ostatni wagon, niewidzialny uścisk zelżał i zatoczyłem się do tyłu. Powróciła ostrość widzenia, a wokół zapanowała cisza. Kiedy spojrzałem na tory, zobaczyłem, że po moim bracie pozostał tylko prawy but, dziwnie wyprostowany, jakby ten zsunął go ze stopy i ułożył na torach.
Pamiętałem o tym, żeby nie dotknąć buta. Zabrałem jednak moją jednocentówkę. Była płaska, cienka i szeroka. Wrzuciłem ją do kieszeni i ruszyłem w stronę domu, żeby dołożyć ją do mojej kolekcji. I przekazać rodzicom tragiczną wieść.
Zamknąłem oprawiony w skórę dziennik. Wystawała z niego długa wstążka informująca o tym, gdzie należy rozpocząć czytanie w trakcie następnej sesji. W pomieszczeniu zapanowała zupełna cisza.
– Czy to jest szokujące? – zapytałem w końcu.
Siedząca naprzeciw mnie kobieta pokręciła głową. Jej zachowanie nie uległo żadnej zmianie podczas mojej spowiedzi.
– Absolutnie nie.
– To dobrze. Przychodzę tu na terapię, a nie po to, by mnie osądzano. – Podniosłem dziennik. – Chciałbym opowiedzieć o innych.
Czekałem. Kobieta wpatrywała się we mnie.
– Tak, są inni. Nie poprzestałem na moim bracie. – Znów przerwałem, a ona nie spuszczała ze mnie wzroku. – Czy mógłbym opowiedzieć również o nich?
Ponownie pokręciła głową.
– Absolutnie nie.
Skinąłem głową.
– Świetnie. W takim razie proszę posłuchać.Elitarna szkoła średnia Westmont
Piątek, 21 czerwca 2019 roku
23:54
Cienki jak ostrze kosy księżyc wisiał na niebie tuż przed północą, a jego matowy blask przebijał się przez zarośla. Przy okazji podświetlał też wijące się gałęzie drzew, sprawiając, że blade światło malowało leśną ściółkę, nadając jej wygląd jak na czarno-białym filmie. Wędrującemu przez las człowiekowi widzialność zapewniała też niesiona świeca, której płomień przygasał za każdym razem, kiedy ten nabierał tempa i próbował pokonywać las truchtem. Usiłował się przed tym powstrzymywać, by zachować ostrożność, ale zwykły chód nie wchodził w rachubę. Spieszył się. Chciał przybyć na miejsce pierwszy i pokonać pozostałych.
Osłonił świecę dłonią, żeby ochronić płomień przed zgaśnięciem, dzięki czemu miał kilka minut na rozejrzenie się po lesie. Przeszedł parę metrów, aż dotarł do rzędu podejrzanie wyglądających drzew. Kiedy stanął w idealnym bezruchu i przyjrzał się pniom w poszukiwaniu klucza, którego tak bardzo potrzebował, płomień zgasł. Nie poczuł najmniejszego podmuchu wiatru. Świeca po prostu zgasła, pozostawiając obłoczek dymu, który wypełnił mu nozdrza aromatem roztopionego wosku. Nagłe i niewytłumaczalne zniknięcie płomienia oznaczało, że Człowiek z lustra był w pobliżu. Zgodnie z zasadą, której nikt nigdy nie złamał, pozostało mu dziesięć sekund na ponowne podpalenie knota.
Manipulując niezręcznie pudełkiem z zapałkami – zasady zezwalały tylko na nie, wykluczały wszelkie zapalniczki – przesunął jedną z nich po fosforowym pasku z boku. Nic. Drżącymi rękami spróbował jeszcze raz. Zapałka złamała się wpół i spadła na ciemną leśną ściółkę. Sięgnął do pudełka po kolejną, rozsypując przy okazji kilka innych.
– Cholera – mruknął.
Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie zapałek. Będzie ich potrzebował, jeśli ma wrócić do domu i znaleźć się w bezpiecznym pokoju. Teraz jednak stał sam w ciemnym lesie ze zgaszoną świecą i, jeśli wierzyć plotkom i legendom, był w dużym niebezpieczeństwie. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń jego ciało opanowały silne dreszcze. Uspokoił dłoń na tyle, żeby po raz kolejny otrzeć główką zapałki o draskę, co sprawiło, że ta z sykiem rozjarzyła się jasnym blaskiem. Przez chwilę widział obłoczek pachnącego siarką dymu, po czym płomyk się ustabilizował. Przytknął zapałkę do knota świecy, zadowolony z obecności światła. Uspokoił oddech i zaczął obserwować cienie, które pojawiły się wokół niego. Nasłuchiwał i czekał, a kiedy miał pewność, że zdążył przed upływem czasu, ponownie skierował swoją uwagę na rosnące w szeregu drzewa. Powoli przesunął się do przodu, chroniąc dłonią płomień świecy – tylko dzięki niej mógł trzymać Człowieka z lustra z dala od siebie.
Dotarł do wielkiego, czarnego dębu i zauważył u jego podstawy drewnianą skrzynkę. Opadł na kolana i otworzył wieko. W środku znajdował się klucz. Jego serce wykonało kilka gwałtownych skurczy, przepychając krew przez naprężone żyły na szyi. Wziął głęboki, uspokajający wdech, po czym zdmuchnął płomień świecy. Zasady mówiły, że można się nią było posługiwać wyłącznie do momentu odnalezienia klucza. Ruszył biegiem przez las. W oddali zagwizdał pociąg, co sprawiło, że poczuł napływ adrenaliny. Wyścig się rozpoczął. Biegł na oślep, wykręcając sobie przy okazji kostkę i bez powodzenia chroniąc twarz przed biczującymi go gałęziami. W pewnym momencie ziemia zadrżała mu pod stopami, a w pobliżu przemknął pociąg. Wibracje napełniły go jeszcze większą chęcią walki.
Kiedy dotarł na skraj lasu, pociąg sunął po torach po lewej stronie z metalicznym blaskiem wywołanym przez odbijające się od wagonów światło księżyca. On oddalił się od ciemnych zarośli i pobiegł w stronę domu, a łoskot pociągu zagłuszał odgłosy jego sapania. Dobiegł do drzwi i wszedł do środka.
– Gratulacje. – Usłyszał za plecami głos, kiedy tylko znalazł się wewnątrz. – Jesteś pierwszy.
– Fantastycznie – rzucił, walcząc o oddech.
– Znalazłeś klucz?
Uniósł dłoń.
– Tak.
– Chodź za mną.
Przeszli ciemnym korytarzem domu i znaleźli się przy drzwiach do bezpiecznego pokoju. Włożył klucz w obrotową klamkę i przekręcił. Zamek się poddał i mogli wejść. Kiedy to zrobili, drzwi zostały zamknięte. W pomieszczeniu panowała absolutna ciemność, jeszcze gęstsza niż w lesie.
– Szybciej.
Upadł na ziemię i na czworakach zaczął macać po podłodze, aż natrafił palcami na rząd świec ustawionych przed wysokim, stojącym lustrem. Sięgnął do kieszeni i wyjął pudełko z zapałkami. Zostały mu trzy sztuki. Potarł jedną z nich o draskę i w mroku zatańczył płomień. Zapalił jedną ze świec, wstał i spojrzał w lustro, które zakrywał ciężki brezent.
Wziął głęboki oddech i skinął głową temu, który powitał go za drzwiami. Razem ściągnęli okrycie z lustra. Blask świecy utrudniał nieco przejrzenie się w jego tafli, ale udało mu się zauważyć poziome rozcięcia na policzkach i spływającą z nich krew. Wyglądał, jakby stoczył ciężką bitwę, ale przynajmniej wygrał. Dudnienie ustało, kiedy ostatni wagon minął dom i znikł gdzieś na wschodzie. W pokoju zapanowała cisza.
Patrząc w lustro, wziął ostatni oddech i po chwili obaj wyszeptali razem:
– Człowiek z lustra. Człowiek z lustra. Człowiek z lustra.
Minęła chwila, podczas której żaden z nich nawet nie mrugnął ani nie odetchnął. Wtedy coś błysnęło im za plecami i odbiło się w lustrze między ich sylwetkami. Po chwili w ciemności zmaterializowała się twarz. W oczach postaci odbijał się płomień świecy. Zanim którykolwiek z nich zdołał się odwrócić, krzyknąć lub podjąć walkę, świeca zgasła.Peppermill, stan Indiana
Sobota, 22 czerwca 2019 roku
3:33
Detektyw przejechał obok żółtej taśmy odgradzającej miejsce przestępstwa i zatrzymał samochód wśród migających na czerwono i niebiesko świateł. Wozy patrolowe, strażackie i ambulanse zaparkowano byle jak tuż przed kamiennymi kolumnami, między którymi znajdowały się drzwi wejściowe do elitarnej, prywatnej szkoły średniej Westmont.
Co za pieprzony burdel.
Jego oficer dowodzący przekazał mu tylko zdawkowe informacje na temat pary dzieciaków, które zostały zabite w lesie na skraju kampusu. Sytuacja idealnie nadająca się do rozdmuchania, stąd obecność całej policji miejskiej i straży pożarnej. Do tego na pierwszy rzut oka na miejscu zameldowała się połowa szpitalnego personelu. Lekarze w fartuchach i pielęgniarki w białych czepkach aż świecili, przechodząc przed zapalonymi reflektorami karetek. Funkcjonariusze rozmawiali z uczniami i nauczycielami, którzy wysypywali się przez drzwi i wchodzili do tego cyrku migających świateł. Dostrzegł też zaparkowaną tuż pod taśmą furgonetkę należącą do telewizji Channel 6. Choć był środek nocy, nie miał wątpliwości, że kolejne są już w drodze.
Detektyw Henry Ott wygramolił się z samochodu, a funkcjonariusz prowadzący wprowadził go w temat.
– Pierwszy telefon odebraliśmy dwadzieścia pięć minut po północy. Po nim kilka kolejnych, za każdym razem opisywano jakieś zamieszanie w lesie.
– Gdzie? – spytał Ott.
– W opuszczonym domu na skraju kampusu.
– Opuszczonym?
– Z tego, co słyszeliśmy, do tej pory pełnił funkcję domu dla nauczycieli, ale od kilku lat jest zupełnie opustoszały. Wszystko przez linię kolejową Canadian National, która puściła przez tę część kampusu swoje pociągi towarowe. Z powodu hałasu nie dało się tam mieszkać, więc zbudowano nowy dom nauczycielski. Szkoła planowała przekształcić ten teren na mały stadion z boiskiem do piłki nożnej i torami dla drużyny lekkoatletycznej. Na razie jednak budynek stoi sobie całkiem pusty w lesie. Rozmawialiśmy z kilkoma uczniami i dowiedzieliśmy się, że to ulubione miejsce spotkań w trakcie nocnych imprez.
Detektyw Ott ruszył w stronę bramy wjazdowej do szkoły Westmont, po czym wszedł na teren. Przed głównym gmachem parkował wózek golfowy. Cztery ogromne kolumny wspierały trójkątny szczyt, który lśnił w blasku reflektorów punktowych. Na kamiennej powierzchni umieszczone było logo szkoły i napis.
– Veniam solum, relinquatis et – powiedział detektyw Ott, zadzierając głowę. – Przybądź sam, odejdź wspólnie.
– Co to ma oznaczać?
Detektyw Ott spojrzał na funkcjonariusza.
– Niespecjalnie mnie to obchodzi – mruknął. – Dokąd idziemy?
– Proszę wsiadać – polecił policjant, wskazując wózek golfowy. – Dom znajduje się na skraju kampusu, jakieś dwadzieścia minut drogi piechotą. Tym będzie szybciej.
Detektyw wgramolił się do wózka i po kilku minutach podskakiwał na wąskiej, gruntowej ścieżce. Pnie wysokich brzóz przesuwały się gdzieś na skraju jego pola widzenia. Blask księżyca znikł, kiedy wjechali głębiej w las, jedynie reflektory wózka golfowego pozwoliły określić, w którym kierunku jadą.
– Jezu Chryste – rzucił Ott po kilku minutach. – To nadal jest teren kampusu?
– Tak. Stary dom zbudowano w pewnej odległości, żeby zapewnić nauczycielom odrobinę prywatności.
Detektyw zauważył, że na końcu wąskiej drogi coś się dzieje. Wokół obszaru rozstawiono kolejne reflektory punktowe, a kiedy dojechali do skraju mrocznego lasu, wydawało się, jakby opuszczali paszczę wielkiego, prehistorycznego stwora.
Zanim jednak dotarli na miejsce, funkcjonariusz zwolnił.
– Jeszcze jedno, sir, zanim tam wkroczymy.
Detektyw spojrzał na niego.
– O co chodzi?
Mężczyzna przełknął ślinę.
– Widok jest mało przyjemny. Niczego gorszego dotąd nie widziałem.
Obudzony w samym środku nocy i uwięziony gdzieś pomiędzy szumem, z którym zasnął, i kacem, który na niego czekał, detektyw Ott szybko stracił cierpliwość i ochotę na dramatyzowanie. Wskazał skraj lasu.
– Idziemy.
Policjant wyjechał z mroku w krąg jasnego, halogenowego światła. Ludzi było tutaj mniej i panował nieco mniejszy chaos. Funkcjonariusze mieli dość zdrowego rozsądku, żeby zminimalizować liczbę swoich ludzi, sanitariuszy i strażaków, a co za tym idzie, nie zanieczyścić miejsca zbrodni.
Policjant zatrzymał wózek tuż przy wejściu do domu.
– Jezu Chryste – mruknął Ott, kiedy wysiadł. Wszystkie spojrzenia spoczęły na nim, a zgromadzeni ludzie czekali na jego reakcję i dalsze instrukcje.
Tuż obok niego stał duży dom w stylu kolonialnym, który wyglądał, jakby wzniesiono go jeszcze w poprzedniej epoce. Reflektory rzucały cienie na bluszcz pnący się po murze. Wejście do domu znajdowało się za furtką z kutego żelaza, a wokół niego ku niebu pięły się wysokie dęby. Pierwsze ciało, które zobaczył Ott, należało do ucznia. Chłopak wisiał nabity na jeden z kolców żelaznej furtki. Nie przypadkowo. Nie, jakby próbował ją pokonać górą i przy okazji nieszczęśliwie nabił się na ostrze. Wszystko wskazywało tutaj na celowe działanie, któremu towarzyszył niemal artyzm. Chłopak został tutaj umieszczony. Najpierw uważnie uniesiony, a następnie opuszczony w dół tak, żeby kolec przebił podbródek i wyszedł przez sklepienie czaszki.
Detektyw Ott wyjął z kieszeni małą latarkę i skierował kroki w stronę domu. Wtedy znalazł siedzącą na ziemi dziewczynę. Była wręcz przesiąknięta krwią. Obejmowała kolana i kołysała się do przodu i tyłu, jakby pozostawała w głębokim szoku.
– To nie były po prostu dzieciaki kręcące się w niewłaściwym miejscu. Ktoś urządził tam rzeź.Rozdział 1
Trzeci odcinek podcastu znalazł się w sieci o nieco wcześniejszej porze i w ciągu pięciu godzin doczekał się niemal trzystu tysięcy odsłuchań. W nadchodzących dniach liczba osób, które wysłuchają tego epizodu Domu samobójców, sięgnie kilku milionów. Wielu słuchaczy zaleje później internet i media społecznościowe swoimi teoriami i wnioskami na temat odkryć, które omówiono w tym odcinku. Dyskusje wywołają dalsze zainteresowanie, a nowi użytkownicy pobiorą wcześniejsze nagrania. Już niedługo w popkulturze będzie głośno o Macku Carterze.
Ten fakt wkurzał Ryder Hillier tak bardzo, że nawet trudno to opisać. To ona zajęła się wyszukiwaniem materiałów, to ona narobiła rabanu i to ona zaangażowała się w sprawę zabójstw w szkole Westmont sprzed roku. Nagrała te odkrycia i umieściła je na swoim blogu poświęconym kryminałowi. Kanał Ryder na YouTubie miał już ćwierć miliona subskrybentów i miliony wyświetleń. Teraz jednak cały jej wysiłek przyćmił podcast Macka Cartera.
Od razu się zorientowała, że historia z Westmont ma drugie dno, że oficjalna wersja wydarzeń była zbyt prosta i zbyt wygodna oraz że przedstawione przez policję fakty były w najlepszym wypadku wybiórcze, a w najgorszym po prostu wprowadzały w błąd. Ryder wiedziała, że dzięki odpowiedniemu wprowadzeniu w temat i kilku sprawnie przygotowanym raportom śledczym historia ma potencjał, żeby przyciągnąć ogromną rzeszę odbiorców. W ubiegłym roku przedstawiła swój pomysł kilku studiom nagraniowym po tym, jak sprawa trafiła na pierwsze strony gazet w całym kraju i została zamknięta, zanim w ogóle udzielono jakichkolwiek odpowiedzi. Ale Ryder Hillier była tylko podrzędną dziennikarką, a nie gwiazdą jak Mack Carter. Nie cechowały jej typowo amerykańska uroda ani wyrazisty ton głosu, więc żadne studio nie poświęciło jej większej uwagi. Pozostawała trzydziestopięcioletnią dziennikarką, zupełnie nieznaną poza stanem Indiana.
Nie miała jednak wątpliwości, że jej artykuły poświęcone sprawie, które publikowano jako dodatek w „Indianapolis Star” i do których odnoszono się w kilku innych tytułach, jak również popularność jej kanału na YouTubie miały coś wspólnego z nagłym zainteresowaniem elitarną szkołą Westmont. Mack Carter, gwiazda popularnych programów telewizyjnych, zapewne nie przeniósł się do zapyziałego miasteczka w Indianie przypadkowo. Ktoś gdzieś zwrócił uwagę na odkrycia Ryder, dostrzegając w nich szansę na niezły zarobek. Wysłali zatem Macka Cartera – aktualnego gospodarza Events, nocnego show informacyjnego – żeby przeprowadził pobieżne śledztwo i przygotował materiał na ten temat. Jego nazwisko gwarantowało, że uwaga odbiorców zostanie przyciągnięta, a podcastu wysłuchają miliony osób wierzących w to, że wielki Mack Carter ze swoimi sprawdzonymi już zdolnościami śledczymi i niezwykłym uporem znajdzie rozwiązanie zamkniętej sprawy zabójstw w szkole Westmont. Ostatecznie jednak nie udowodni on niczego poza tym, że dzięki odpowiednim sponsorom i grubym plikom banknotów da się podnieść podcast z dna i uczynić go lukratywnym przedsięwzięciem dla wszystkich zainteresowanych. Dopóki tragedia ta budziła niepokój i była wystarczająco mroczna, by przyciągnąć odbiorców, sprawa zabójstw w szkole Westmont bez problemu się do tego zadania nadawała.
Ryder nie zamierzała pozwolić, by realia świata show-biznesu ją zatrzymały. Wręcz przeciwnie. Pracowała zbyt ciężko, żeby się teraz poddać. Chciała wciągnąć w to Macka Cartera, pokazać mu karty, które trzymała w ręce. Zdobyć jego zainteresowanie i dać się zauważyć. Jej kanał na YouTubie zapewniał przyzwoity dochód z reklam, a artykuły w prasie pozwalały opłacić rachunki. Jako kobieta po trzydziestce Ryder Hillier pragnęła jednak czegoś więcej. Chciała zrobić prawdziwą karierę, chciała się wybić. Wiedziała, że połączenie jej nazwiska z najpopularniejszym podcastem kryminalnym w historii wyniesie ją na wyższy poziom.
A fakt był taki, że Mack Carter jej potrzebował. Wiedziała więcej niż ktokolwiek inny na temat morderstw w Westmont, nie wyłączając detektywów, którzy się nimi zajmowali. Pozostawało jej jedynie dowiedzieć się, jak zwrócić na siebie uwagę Macka.
Jak setki tysięcy innych użytkowników, pobrała ostatni odcinek jego podcastu. Włożyła bezprzewodowe słuchawki w uszy, dotknęła ekranu telefonu, ruszyła ścieżką, którą upodobały sobie osoby uprawiające jogging, i zaczęła wsłuchiwać się w głos Macka Cartera:
Elitarna szkoła średnia Westmont to ciesząca się świetną reputacją uczelnia położona nad brzegiem jeziora Michigan w mieście Peppermill w stanie Indiana. Przygotowuje się tam nastolatków nie tylko do rygoru obowiązującego w college’u, ale również do stawiania czoła wyzwaniom w życiu. Szkoła Westmont funkcjonuje od ponad osiemdziesięciu lat, a jej bogata historia jest gwarancją, że instytucja ta będzie działać z powodzeniem jeszcze długi czas, kształcąc kolejne pokolenia. Jednak niezależnie od pochwał i renomy, szkoła ta ma również poważną bliznę. Paskudne, poszarpane znamię, które pozostanie z nią przez wiele lat.
Podcast ten stanowi przypomnienie tragedii, która wydarzyła się w tej prestiżowej szkole latem 2019 roku, kiedy z myślą o uczniach pozostających w kampusie podczas gorących, letnich miesięcy poluzowano zasady panujące tam w trakcie roku szkolnego. Jest to historia mrocznej i niebezpiecznej gry, która potoczyła się nie tak, jak planowano, historia dwóch brutalnie zamordowanych uczniów i oskarżenia postawionego nauczycielowi. Ale ważnym elementem tej historii są również ci, którzy przeżyli. Opowiem tutaj o uczniach rozpaczliwie próbujących zrobić krok naprzód, ale w tajemniczy sposób powracających do nocy, której nie potrafią zapomnieć.
W tym podcaście przyjrzymy się szczegółom dotyczącym owej strasznej nocy. Poznamy ofiary i porozmawiamy o nierozsądnej zabawie, która odbyła się w lesie na skraju kampusu. Wejdziemy do opuszczonego budynku, w którym doszło do morderstw. Spotkamy się z tymi, którzy przetrwali atak i przyjrzymy bliżej życiu za murami tej szkoły dla elit. Rzucimy okiem na policyjne raporty, zapisy rozmów ze świadkami, notatki pracowników socjalnych i oceny psychologiczne zaangażowanych w to uczniów. Nawiążemy kontakt z detektywem, który prowadził dochodzenie. Na koniec wejdziemy w umysł Charlesa Gormana, nauczyciela z Westmont odpowiedzialnego za te zabójstwa. Mam nadzieję, że w trakcie tej wyprawy napotkam coś nowego. Coś, czego do tej pory nie odkrył nikt inny, może jakiś dowód, który rzuci nowe światło na tajemnicę, zdaniem wielu z nas wciąż ukrywaną za murami Westmont. Tajemnicę, która pozwoli wyjaśnić, dlaczego uczniowie nadal wracają do tego opuszczonego budynku, by się zabijać.
Jestem Mack Carter i witam w Domu samobójców.
Ryder pokręciła głową podczas swojej przebieżki. Już samo to cholerne wprowadzenie okazało się niezwykle wciągające.
Nazywam się Mack Carter. W trzecim odcinku Domu samobójców spotkamy się z jednym z ocalałych z Westmont, z uczniem o nazwisku Theo Compton, który przebywał w opuszczonym domu w nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego czerwca. Theo nigdy nie udzielił wywiadu mediom, ale zgodził się porozmawiać ze mną o tym, co się wydarzyło wtedy, gdy jego dwaj koledzy zostali zabici. Skontaktował się ze mną przez forum dyskusyjne działające na stronie internetowej Domu samobójców. Zgodnie z jego życzeniem spotkałem się z nim w restauracji McDonald’s w Peppermill.
Usiedliśmy na uboczu, a mimo to podczas naszego spotkania przez większość czasu szeptał. Przekonanie go do mówienia trochę trwało, więc na potrzeby podcastu zredagowałem nasz dialog i przedstawiam materiał z pominięciem tej części, gdzie próbowałem coś z niego wyciągnąć – a zajęło to dwie trzecie całej rozmowy. Materiał uzupełniłem moimi komentarzami.
– A więc byłeś tam tej nocy, kiedy zginęli twoi koledzy?
Theo kiwa głową i drapie się po zaroście na policzku.
– Tak. Byłem tam.
– Opowiedz mi o tym opuszczonym domu. O co wam chodziło?
– O co nam chodziło? Jesteśmy grupą nastolatków uwięzionych w szkole z internatem, w której panują surowe zasady dotyczące zachowania i ubioru. Dom w lesie był naszą ucieczką.
– Ucieczką przed czym?
– Przed regulaminem. Przed nauczycielami. Przed lekarzami, doradcami i sesjami terapeutycznymi. To była wolność. Chodziliśmy tam, żeby oddalić się od szkoły, trochę się powygłupiać i nacieszyć latem.
– Niebawem rozpoczynasz swój ostatni rok szkolny w Westmont, zgadza się?
– Tak.
– Ale tego lata nie wychodzicie już z kolegami do tego domu.
– Nikt już tam więcej nie chodzi.
– Minionego lata, w noc zabójstw, w coś się zaangażowaliście. W mroczną i tajemniczą grę. Opowiedz mi o niej.
Theo mruży oczy i patrzy na mnie ze złością, po czym przenosi wzrok na parking za oknem. Ta reakcja pozwala mi sądzić, że jego zdaniem wiem więcej, niż wiem naprawdę. Minął już rok, od kiedy szkoła Westmont zyskała złe imię ze względu na morderstwa, a uczniowie, którzy to przeżyli, wkrótce rozpoczną ostatni rok nauki. Policja odmówiła udzielenia odpowiedzi dotyczących dochodzenia, a cisza jedynie podsyciła plotki. Jedna z nich mówi, że uczniowie grali w niebezpieczną grę tej nocy, kiedy doszło do tragedii.
– Opowiedz mi o tamtej nocy. Co robiliście w tym domu?
Theo odrywa spojrzenie od okna i patrzy mi w oczy.
– Nie było nas w domu. Byliśmy w lesie.
– Tym, który otacza dom.
Theo kiwa głową.
– Graliście w grę.
– Nie. – Mówi to tak szybko, jakbym go uraził. – Tu nie chodzi o grę.
Czekam, ale nie dodaje nic więcej, więc naciskam.
– Wiele osób uważa, że wraz z kolegami graliście w grę zwaną Człowiek z lustra i że to zasady i wymagania tej gry mogły doprowadzić do tych straszliwych wydarzeń.
Theo kręci głową i znów odwraca wzrok.
– Spieprzyliśmy sprawę, okej? Czas powiedzieć prawdę na ten temat.
Kiwam głową, starając się nie wyglądać na zdesperowanego.
– Prawdę. Dobrze więc, powiedz mi, co wiesz.
Bierze głęboki wdech, a właściwie kilka, aż zaczynam się bać, że zemdleje.
– Nie powiedzieliśmy policji wszystkiego.
– Na jaki temat?
– O tej nocy. O wielu rzeczach.
– Na przykład?
Theo milknie na dłuższą chwilę. Czekam z niecierpliwością, aż powie coś więcej. W końcu się odzywa.
– Na przykład o tym, co wiemy o panu Gormanie.
Oddech więźnie mi w gardle i przez chwilę nie mogę mówić. Charles Gorman jest nauczycielem z Westmont, oskarżonym o zamordowanie kolegów Theo Comptona. O zarżnięcie ich, dokładniej rzecz biorąc, i nabicie jednego z nich na żelazne ogrodzenie. Oskarżenie było poważne, a poza tym nie było innego podejrzanego. Jednak pomimo dowodów przeciwko Gormanowi wiele osób wierzyło, że sprawa zabójstw w Westmont jest bardziej złożona, niż powszechnie wiadomo. Theo Compton wydaje się gotów do przekazania ostatnich kawałków tej niezwykle skomplikowanej układanki.
– Co z nim?
Brzmię jak desperat i Theo natychmiast to wychwytuje.
– Cholera. Nie mogę tego zrobić.
Theo unosi się lekko i zaczyna przesuwać po siedzeniu.
– Zaczekaj! Opowiedz mi o Charlesie Gormanie. Wiesz, dlaczego to zrobił?
Wbija we mnie spojrzenie.
– On tego nie zrobił.
Wpatruję się bez mrugania w chłopaka. Kręcę głową.
– Dlaczego tak twierdzisz?
Theo wstaje.
– Muszę już iść. Jeśli grupa się dowie, że z panem rozmawiałem, wpadnie w szał.
– Jaka grupa?
Odwraca się od stołu, przechodzi przez drzwi restauracji i zostawia mnie samego przy stoliku.
Siedzę przez chwilę, zadając sobie bez końca to samo pytanie.
– Jaka grupa?Rozdział 2
Podczas swojej przebieżki Ryder dotarła do połowy odcinka. Chciała wysłuchać podcastu do końca, ale musiała jeszcze napisać artykuł na następny dzień. Co tydzień w „Indianapolis Star” publikowano jej felieton poświęcony sprawom kryminalnym. Była to jedna z bardziej poczytnych kolumn w gazecie i zawsze generowała mnóstwo komentarzy w wersji internetowej, a popularne serwisy często umieszczały do niej łącza.
Wzięła prysznic, założyła dżinsy i koszulkę na ramiączkach, po czym usiadła przy kuchennym stole, gdzie otworzyła laptopa. Pisała przez godzinę, niemal do dwudziestej trzeciej, dopieszczając artykuł poświęcony zaginięciu mężczyzny z South Bend. W sprawie pojawiły się ostatnio nowe doniesienia mające związek z polisą ubezpieczeniową zaginionego, która przyciągnęła uwagę jego żony. Ryder robiła, co mogła, żeby dokończyć artykuł, ale pisanie szło jej opornie i frustrował ją brak koncentracji. Bez przerwy słyszała w głowie opanowany, głęboki głos Macka Cartera i jedyne, czego pragnęła, to wrócić do jego podcastu. W końcu poddała się pokusie, odsunęła laptopa i odblokowała telefon, żeby wznowić odtwarzanie.
Moja rozmowa z Theo Comptonem zakończyła się zatem czymś, co współczesne dzieciaki określiłyby mianem epickiego faila. Epickiego, ale nie zupełnego, bo mimo wszystko nasza krótka rozmowa była interesująca. Morderstwa w Westmont miały miejsce dwudziestego pierwszego czerwca. Charles Gorman znalazł się w kręgu podejrzeń po tym, jak detektywi znaleźli w jego domu zapiski, w których opisał bardzo szczegółowo, jak planuje przeprowadzić egzekucje. Eleganckim pismem wyjaśnił, w jaki sposób chce zabić uczniów, porozcinać im żyły szyjne i jak użyć ostrych prętów na furtce z kutego żelaza do nabicia ofiar. Po szczegółowym przedstawieniu swojego planu Gorman postąpił zgodnie ze złożonymi obietnicami.
Nic zatem dziwnego, że oświadczenie Theo Comptona zakręciło mi w głowie. Jestem ciekaw, czy przy tak miażdżących dowodach przeciwko Charlesowi Gormanowi Theo lub którykolwiek z uczniów dysponuje informacjami, które mogłyby cokolwiek zmienić. Oczywiście jeśli słuchacze mają jakiekolwiek wskazówki, zachęcam do podzielenia się nimi na forum ze mną i resztą słuchających tego podcastu. Na razie skupmy się jednak na Gormanie i wróćmy do tego, na czym skończyliśmy pod koniec ubiegłotygodniowego odcinka. Jak już mówiłem, zapewniono mi specjalny dostęp do kampusu szkoły Westmont, a w szczególności do domu Charlesa Gormana. Teraz wrócimy do mojej wyprawy, w której towarzyszyła mi dyrektor szkoły, doktor Gabriella Hanover. Oto nagranie rozmowy, jak zwykle z dołączonymi przeze mnie komentarzami.
Kampus szkoły Westmont jest jednocześnie imponujący i złowrogi. Budynki w stylu gotyckim wzniesiono z białego piaskowca i porasta je bluszcz, który pnie się aż do dachów. Dochodzi południe w letni, sobotni dzień, a wszędzie wokół panuje cisza. Widzę w oddali kilku uczniów, a po chwili zauważam doktor Hanover, która podjeżdża do mnie wijącą się ścieżką, prowadząc wózek golfowy.
– Dom, w którym doszło do morderstw… nadal jest zamknięty?
Od razu zauważam, że doktor Hanover nie spodobało się moje pytanie. Rzuca mi ostre spojrzenie i przez chwilę patrzy mi w oczy. Odnoszę wrażenie, jakby po zetknięciu się naszych palców przeskoczyła między nimi iskra. Jej spojrzenie mówi mi wyraźnie, żebym nie przeginał. Podczas negocjacji poprzedzających moją wizytę, wraz ze szkolnymi prawnikami podkreśliła, że część kampusu, w której doszło do zbrodni, pozostaje zamknięta nie tylko dla mnie i mojego podcastu, lecz również dla uczniów. Obszar został odseparowany wysokim murem z cegieł. Widzę go w oddali, kiedy doktor Hanover wiezie mnie przez teren kampusu. Dla takich ciekawskich umysłów jak mój tego rodzaju zapora z czerwonej cegły nie stanowi żadnego ostrzeżenia, wręcz przeciwnie. Woła mnie, żebym odkrył, co znajduje się po drugiej stronie. Krzyczy, że kryje się za nim coś strasznego. Po drugiej stronie tego muru rozciąga się las, a w tym lesie jest zapomniana już ścieżka prowadząca do niesławnego domu.
Jeszcze na długo przed tragedią planowano zburzenie tego domu i wykarczowanie części lasu z myślą o przygotowaniu miejsca pod tor lekkoatletyczny oraz boiska do futbolu amerykańskiego, baseballa i piłki nożnej. Kilka miesięcy później zgromadzono już nawet niezbędne fundusze. Prace chciano rozpocząć zaraz po tym, jak policja z Peppermill potwierdzi, że z miejsca zbrodni nie zbierze się już żadnych nowych dowodów.
Choć sprawę rozwiązano bardzo szybko, napisany przez gubernatora list wstrzymał plan rozbiórki domu. Okazało się, że prace chciało opóźnić biuro prokuratora okręgowego, na które naciski wywierał z kolei Departament Policji Peppermill. Ktoś spośród funkcjonariuszy nadal jest przekonany, że gdzieś we wnętrzu tego domu wciąż kryją się odpowiedzi na pytania dotyczące owej pamiętnej nocy. Rozbiórka została więc odroczona. Włodarze Westmont – rada powiernicza i sponsorzy stojący za sukcesami szkoły – nie mogą się już jednak doczekać dnia, w którym mury domu spotkają się z kulą do wyburzania. To paskudna blizna w historii szkoły, a najlepszym rozwiązaniem na pozbycie się jej jest po prostu zniszczenie tego przeklętego budynku. Na razie jednak wciąż tam stoi, a ja szukam sposobu na to, jak się tam dostać.
Tym razem jednak pozostawiłem swoje pytanie bez odpowiedzi zamiast naciskać na doktor Hanover i ryzykować przerwanie wizyty. Wiedziałem, że nie zobaczę dziś tego opuszczonego budynku, choć obiecano mi wejście do domu Gormana. Właśnie się do niego zbliżamy. Dojeżdżamy do długiego szeregu domków mieszkalnych dla kadry. To tutaj, pod numerem czternastym, Gorman mieszkał podczas swojej ośmioletniej pracy w Westmont. Wzorowy nauczyciel chemii z najwyższymi ocenami od dyrekcji i wieloma pochwałami za osiągnięcia. Pochwałami, które po dwudziestym pierwszym czerwca zostały skrupulatnie przeanalizowane.
Zatrzymujemy się pod czternastką – to nieduży bliźniak z czerwonej cegły. Między domkami zauważam wąskie przejścia porośnięte dereniami i hortensjami. Od frontu znajdują się drzwi wejściowe, jedne do numeru czternaście, a drugie do piętnastki. Bardzo tu przyjemnie i przytulnie. Aż trudno sobie wyobrazić, że mógł tu mieszkać taki potwór.
Słyszę grzechot kluczy, kiedy pani dyrektor otwiera drzwi. Wchodzimy do środka. Nie licząc kilku mebli, które stoją nieużywane od roku, jest tu zupełnie pusto. Doktor Hanover prowadzi mnie przez salon do kuchni i do niedużej sypialni. Kiedy chodzimy po opuszczonych pomieszczeniach, dzwoni jej telefon. Przeprasza mnie i wychodzi, żeby odebrać połączenie. Nagle zostaję zupełnie sam w domu Charlesa Gormana. Panuje tutaj niepokojąca cisza. Jest w tym budynku coś złowrogiego i uświadamiam sobie, że pewnie z tego powodu nie przydzielono go nikomu innemu i pewnie nigdy tak się już nie stanie. Dom stał pusty przez ponad rok, ponieważ Gorman wiódł w nim swoje potajemne życie i każdy inny nauczyciel, który odważyłby się tutaj zamieszkać, poruszałby się po śladach mordercy, wśród duchów zamordowanych przez niego uczniów. Duchów, które z pewnością tutaj krążą, poszukując prawdy i odpowiedzi.
Czuję teraz ich obecność. Szukam tego samego, co one. Staram się jednak myśleć trzeźwo. Nie wiem, ile zostało mi czasu. Co więcej, mój instynkt dziennikarza śledczego nie daje się zdławić. Przechodzę szybkim krokiem do niedużego biura. Pomieszczenie jest puste. Wgniecenia na dywanie wskazują mi, gdzie stało kiedyś biurko. To zapewne tutaj siedział Gorman, pisząc swój plan. W pokoju pozostały tylko pusty regał na książki, przechylone krzesło biurowe bez kółka i tablica z układem okresowym pierwiastków na ścianie. Wiem, co się za nią znajduje.
Zerkam na zewnątrz, aby się upewnić, że doktor Hanover wciąż tam stoi. Zdejmuję tablicę z haczyka. W ścianie znajduje się sejf. To tutaj detektywi znaleźli plany Gormana.
Obracam dźwignię na sejfie i otwieram drzwiczki.
– Proszę to natychmiast zamknąć.
W głosie doktor Hanover nie słychać nerwów czy paniki. Jest po prostu stanowcza. Odwracam się w jej stronę. Stoi w przejściu. Zostałem nakryty jak dzieciak.
W telefonie rozległa się dziwna muzyka, która przywróciła Ryder do rzeczywistości, z dala od domu Charlesa Gormana, do którego Mack Carter zabrał ją swoim hipnotyzującym głosem i barwnymi opisami. Muzyka ucichła i znów rozległ się jego głos.
W następnym odcinku Domu samobójców opowiem więcej na temat moich odkryć w domu Charlesa Gormana. Nie przegapcie tego! Do usłyszenia, mówił do was Mack Carter.
Ciąg dalszy w wersji pełnej