Dom sekretów - ebook
Dom sekretów - ebook
Namiętność, która prowadzi do szaleństwa
Do niedawna na pytanie, jakie jest jej życie, Adela odpowiedziałaby bez wahania: spokojne, ale szczęśliwe. Jednak odkąd w Miasteczku niespodziewanie pojawiła się Halina, nic nie jest już takie jak wcześniej. Niepokojona natrętną obecnością siostry i przytłoczona piętrzącymi się problemami kobieta tęskni za poczuciem bezpieczeństwa. Kiedyś dawał je ukochany dworek – tętniący życiem, wypełniony zapachem ciasta i gwarem rozmów. Adela wie, że jest tylko jeden sposób, aby pozbyć się koszmarów oraz odzyskać dawną chęć życia. Musi dotrzymać obietnicy złożonej dziadkowi Konstantemu i opowiedzieć najbliższym o klątwie ciążącej nad ich rodziną. Historia Oleńki – służącej, która z miłości do szlachcica odeszła od zmysłów – odcisnęła piętno na losach pokoleń. Jednak czy Adela będzie w stanie przekonać najbliższych, że ta poruszająca opowieść jest czymś więcej niż rodzinną legendą?
Dom sekretów to trzymająca w napięciu historia o dawnych tajemnicach, nieposkromionych uczuciach i krzywdach, za które trzeba zapłacić. Magdalena Kordel opowiada o codzienności, na której przeszłość kładzie się długim cieniem, i o tym, że od rodzinnych sekretów można się uwolnić dopiero wtedy, gdy podzielimy się prawdą z tymi, których kochamy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6574-5 |
Rozmiar pliku: | 812 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby ktoś zapytał Rutę o to, jakim cudem w ten letni, słoneczny poranek znalazła się w okolicach rynku, nie umiałaby na to sensownie odpowiedzieć.
Zwyczajnie po bezsennej nocy nogi bez udziału jej woli musiały ją same tam ponieść. Zorientowała się, gdzie jest, dopiero gdy została obtrąbiona przez podirytowanego kierowcę dostawczaka, któremu nieomal weszła pod koła.
– Dziewczyno, do cholery, życie ci niemiłe czy jak? – Siedzący za kierownicą brodacz odsunął szybę i wychylił się z kabiny. – Hej, słyszysz, co do ciebie mówię? Stoisz na środku ulicy – dorzucił, taksując tkwiącą przed maską samochodu dziewczynę uważnym spojrzeniem. – Stało się coś?
Mówiąc to, nerwowo zerknął w lusterko, rejestrując, że tuż za nim zatrzymało się kilka aut. Ze stojącego najbliżej już wychylił się kierowca, usiłując dociec, co jest przyczyną tej nagłej blokady ruchu, a z kilku następnych rozległo się ponaglające trąbienie. A to znaczyło, że jeżeli natychmiast nie pojedzie, to za chwilę wybuchnie awantura. Tymczasem dziewczyna nie ruszyła się ani na krok, tylko patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Na jej twarzy widniało oszołomienie i niezrozumienie sytuacji. A cała jej postać aż promieniowała dogłębnym smutkiem.
– A niech to szlag jasny trafi! – mruknął. Że też akurat jemu zawsze musiały przytrafiać się takie historie! Ktoś podrzucił do osiedlowego śmietnika kociaki? On jako pierwszy natykał się na miauczące rozpaczliwie pudełko. I oczywiście nie mógł przejść koło takiego nieszczęścia obojętnie. Kompletnie nieznajoma staruszka skręciła nogę? To właśnie do niego, pomimo że wokół stało mnóstwo innych osób, zwracała się o pomoc i w rezultacie kończyło się na tym, że biegał z babiną od rejestracji do gabinetu lekarskiego, bo przecież nie mógł zostawić człowieka w potrzebie. Takich przykładów miał na pęczki. Nawet gołębie wyczuły w nim ostatniego naiwniaka o miękkim sercu i usiłowały uwić gniazdo na wycieraczce leżącej pod drzwiami do jego mieszkania. Ale tutaj mógł być z siebie dumny, nie dał się i bezceremonialnie, bez zbędnych sentymentów wyrzucił gromadzone pieczołowicie pod drzwiami patyczki, a potem szczelnie zamknął okno, żeby uniknąć powtórki z rozrywki. Choć od tamtego momentu, gdy tylko znalazł się na klatce schodowej, odwracał głowę, żeby przypadkiem nie zahaczyć wzrokiem o zewnętrzny parapet, na którym siedziała eksmitowana gołębia para i patrzyła na niego z wyrzutem i potępieniem, wzbudzając w nim absurdalne poczucie winy.
Ale teraz sprawa była o wiele bardziej skomplikowana niż ta z kociakami, gołębiami czy staruszką. Był w pracy, musiał dotrzeć do kolejnego punktu wyładunku jak najszybciej, bo już był spóźniony. Ulica była na tyle wąska, że nawet gdyby chciał, nie miał jak wyminąć stojącej przed nim dziewczyny. A szczerze mówiąc, nie chciał. Bo jak, do diabła ciężkiego, mógłby ją zostawić ze świadomością, że ktoś jej nie zauważy i potrąci albo że z jakiegoś powodu ona specjalnie wlezie komuś pod koła… Ta mała miała coś takiego w oczach, co jego córka, wielbicielka Ani z Zielonego Wzgórza, nazywała otchłanią rozpaczy. A to, o ile znał się na podrastających pannach, a los obdarzył go trzema córkami, więc co nieco wiedział, nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
A więc nie miał wyjścia. Tak czy siak będzie musiał zjechać na bok i sprowadzić pannę na dobrą drogę i to dosłownie – uśmiechnął się rozbawiony, ale uśmiech znikł natychmiast, gdy przypomniał sobie, z czym to się wiązało.
Nie miał się co łudzić, skończy się to problemami w pracy. Ale cóż, skoro los zdecydował, że musi dokonać wyboru – sapnął, zagryzając dolną wargę.
„Jeżeli można to jakoś odkręcić, to proszę, niech ona sobie pójdzie” – wzniósł oczy do nieba i spróbował jeszcze zakląć rzeczywistość, choć zwykle nie przynosiło to pożądanych rezultatów.
Tymczasem, ku jego ogromnemu zdumieniu, ledwo to pomyślał, dziewczyna potrząsnęła głową, jakby budząc się z jakiegoś letargu, spojrzała na niego przytomniej i umknęła z ulicy. Zanim zdążył jakkolwiek zareagować, zniknęła za załomem wiekowej kamienicy i w tym samym momencie roztrąbiły się za nim już chyba wszystkie samochody. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył przed siebie, ale wcale nie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Wprawdzie zdawał sobie sprawę, że nawet gdyby teraz zjechał na bok i jakimś cudem od razu znalazł miejsce do zaparkowania, to i tak już by jej nie dogonił i nie odnalazł wśród plątaniny uliczek okalających rynek. Więc w sumie mógł darować sobie jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ale na swoje nieszczęście przed oczami cały czas miał przepastne, przepełnione smutkiem oczy dziewczyny. I doskonale zdawał sobie sprawę, że szybko o niej nie zapomni i że jej wspomnienie będzie go gnębić jeszcze przez długi czas.Natomiast Ruta, sprawczyni całego zamieszania, kompletnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że pozbawiła brodatego kierowcę spokoju ducha. Gdy z zamyślenia wyrwał ją odgłos klaksonu, ze zdumieniem spostrzegła, że stoi na środku ulicy, a przez otwartą szybę samochodu wychyla się jakiś mężczyzna, patrząc na nią oczekująco. I z troską. Chyba coś do niej mówił, ale Ruta, do niedawna zatopiona we własnych myślach, nie usłyszała ani słowa. I jedno było pewne: nie czuła się na siłach, żeby wdawać się w rozmowę z zaniepokojonym nieznajomym, więc zrobiła to, co umiała najlepiej: wzięła nogi za pas i umknęła. W końcu miała w tym wprawę, przez lata uciekała przed życiem, duchami przeszłości i samą sobą. Biegła, cały czas zwiększając tempo, choć było wątpliwe, żeby ktoś ją gonił. Ale chciała się zmęczyć, poczuć tak wielkie wyczerpanie, żeby, gdy się już zatrzyma, choć na moment poczuć wszechogarniającą przyjemność z odpoczynku. Utwierdzić się w przekonaniu, że pomimo przytłaczającego ją ostatnio smutku i poczucia beznadziei jednak żyje i cokolwiek czuje.
Pogrążona w niewesołych myślach nawet nie zauważyła, że z przyzwyczajenia wybrała dobrze znaną drogę, i gdy zdyszana przystanęła, okazało się, że znajduje się naprzeciwko kamienicy, w której na piętrze mieszkała, a na parterze miała swój ukochany antykwariat Ewelina.
Ruta uwielbiała tam przychodzić. Wnętrze wypełnione półkami uginającymi się od książek, pełne przytulnych kącików, kuszących wygodnymi fotelami, do których tuliły się malutkie kawowe stoliki, idealnie nadawało się do tego, żeby zapomnieć o wszystkich kłopotach i problemach. I tak było do niedawna. Wystarczyło wejść do środka, wciągnąć głęboko powietrze, wybrać na chybił trafił jakąś książkę z półki, zanurzyć się w przytulnym wnętrzu fotela i już czuło się wszechogarniający spokój. Szelest kartek, ciepłe kręgi światła padające z porozstawianych w różnych zakamarkach lamp, te wszystkie historie, poukrywane w setkach książek sprawiały, że człowiek przypominał sobie o tym, jak dobrze jest po prostu być i mieć całe życie przed sobą. I jak wspaniale móc pisać własną opowieść, najlepiej prowadzącą do szczęśliwego zakończenia. Bo wszystko wskazywało na to, że w końcu to, co do tej pory było zagmatwane i poplątane, zaczyna się prostować. Ruta poczuła się na tyle pewna siebie, że nawet ośmieliła się mieć nadzieję. Zaczynała wierzyć, że nawet dla niej, samotnej, opuszczonej i nieistotnej dotąd dla nikogo, nastała w końcu wiosna, która powolutku, zgodnie zresztą z rzeczywistą porą roku, zaczęła przechodzić w słoneczne, pełne pastelowych, miękkich i ciepłych barw, lato. Po raz pierwszy w życiu poczuła, jak to jest mieć ludzi kochających i do kochania. Jak to jest czuć się bezpiecznie i na miejscu. Nie na chwilę, nie na próbę, nie u kogoś, tylko tak zwyczajnie u siebie. Na długo, a może nawet, kto wie, na zawsze…
Najpierw przedsmak tego wszystkiego poczuła w domu u Mateusza. Przywiązała się do jego mamy, Jagny, jego ojca i samego Mateusza, choć tego, co do niego czuła na początku, nie umiała określić. W ogóle trudno jej było ubrać w słowa to, co innym przychodziło bez trudu. Ot, chociażby takie powtarzane na okrągło przez jej rówieśników zdanie: wracam do domu… Dla niej przez wiele samotnych lat nie istniało nic takiego, co mogłaby nazwać domem. Bo dom dziecka był bezosobowym, przesiąkniętym smutkiem i nawiedzanym przez zawiedzione nadzieje miejscem. I tak gdy inni wracali do domów, wychodzili ze swoimi psami na spacery, wpadali do sklepów po zapomniane przez rodziców zakupy, ona wracała do tego bezosobowego miejsca, prowadząc na sznurku nie cieszącego się na jej widok psiaka, a wszystkie swoje drżące z samotności lęki, kłębiące się w sercu, wprawiające w drżenie dłonie. Nikt tam na nią nie czekał, nikt nie miał próśb, które mogłaby spełnić, nikt nie interesował się tym, jakie ma plany, bo plany należały do przyszłości, do jutra, a o jutrze najlepiej było nie myśleć. Już samo „dziś” bywało dostatecznie uciążliwe. Dopiero gdy zaczęła przychodzić do Mateusza, coś się zmieniło. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu zaczęła wypatrywać tych wizyt, gdy wychodziła ze szkoły, a on na nią czekał, ręce przestawały drżeć, a serce nie przypominało już ciężkiego głazu zalegającego w piersi, ale raczej trzepoczącego ptaka, który właśnie pojął, że może nauczyć się fruwać i na krótkie momenty wzbijał się w powietrze. Tam, w domu chłopaka, poczuła, jak to jest, gdy ktoś na nią czeka, stawia dodatkowy talerz na stół, bo wie, że przyjdzie, pyta o szkołę, o lekcje, a nawet czasem prosi, żeby pobiegła po coś do sklepu. To nie był wprawdzie taki jej prawdziwy dom, ale coś w rodzaju azylu, schronienia. Tam czuła się prawie bezpiecznie. I tam był on, to wystarczało. Na początku myślała, że jest dla niej kimś w rodzaju brata. Wyjątkowego, właściwie jeszcze lepszego niż rodzony, bo takiego, którego sama wybrała, a on wybrał ją. A czyż to nie lepiej móc wybrać niż być na siebie skazanym? – Ruta uśmiechnęła się do swoich myśli i w roztargnieniu pogładziła pień rozłożystego kasztanowca, pod którym stała, a potem przytuliła policzek do jego szorstkiej kory.
A później dostała od dyrektorki domu dziecka żółty zeszyt, który okazał się pamiętnikiem jej matki. Pamiętnikiem, z którego dowiedziała się, że matka jej nie znosiła. Nazywała popapranym wyjcem. Obwiniała, że to koszmarne dziecko, to ohydne rozwrzeszczane coś zniszczyło jej życie. I to by było na tyle w kwestii potencjalnej kochającej matki, a tak właśnie ją sobie wyobrażała. Gdy przeczytała to, co o niej wypisywała, była w szoku. Wertowała ten nieszczęsny zeszyt raz po raz i nie mogła pojąć, po co pani Danusia jej go dała. Chyba tylko po to, żeby się nad nią pastwić, ale ledwo to pomyślała, poczuła do siebie niesmak. Pani Danusia może i nie miała nazbyt miękkiego serca, ale z całą pewnością to nieco stwardniałe było na właściwym miejscu. I w końcu, po którymś kolejnym wertowaniu bolących ją zapisków, zrozumiała, o co chodziło: o wzmiankę o ojcu, który przecież nie wiedział o jej istnieniu! To ta wiadomość była kluczowa, dlatego dostała ten pamiętnik. Żeby dowiedzieć się o tacie, który został przez jej matkę oszukany, wykorzystany i porzucony. Odszukała go. I oczywiście, jak to ona, nieomal wszystko zepsuła. Ale na całe szczęście wtedy w jej życiu pojawiły się starsze panie, u których zamieszkała, Adela i Muszka, i przyjaciółka matki Mateusza, Ewelina. I to dzięki nim udało jej się wszystko od nowa ułożyć. I to zakrawało na cud. Pierwszy prawdziwy cud w jej życiu! Nagle, z dnia na dzień zyskała nie tylko Jaśka, swojego wyśnionego tatę, ale też dwie babcie: Adelę i Muszkę, i Ewelinę, którą traktowała trochę jak siostrę, a trochę jak mamę… Może dlatego, że Jasiek Ewelkę pokochał i samo jakoś tak wyszło, że myślała o niej jak o mamie, takiej, którą zawsze chciała mieć. Niemającej nic wspólnego z tą wyzierającą z żółtego zeszytu. Do tego jeszcze dochodził Mateusz i jego rodzice! Po raz pierwszy w życiu była szczęśliwa. Miała kogo kochać, miała nawet wyobrażenie swojego domu, takiego szczególnego, do kochania.
Ostrożnie podchodziła do tych uczuć. Przecież nie miała zbyt dużego doświadczenia ze szczęściem, chciała się go uczyć krok po kroku. Powoli, żeby nie uronić ani kropli. Żeby go nie spłoszyć. A potem nagle okazało się, że to, co jest pomiędzy nią a Mateuszem, nie ma nic wspólnego z tym, co czują do siebie brat i siostra. To była całkiem inna miłość. Szczęście sięgnęło zenitu. Aż do momentu, gdy okazało się, że nie wszyscy są z tego powodu zadowoleni. Jagna poczuła się oszukana. Tak bardzo, że zerwała ze wszystkimi kontakt. Nawet starszym paniom nie udało się z nią porozmawiać ani nawiązać choć nici porozumienia. Nie lepiej sytuacja przedstawiała się z Eweliną. Jagna swoją najlepszą przyjaciółkę omijała, tak jakby tamta nagle stała się niewidzialna. Ją, Rutę, niestety zauważała. Choć Bogiem a prawdą wolałaby, żeby traktowała ją jak powietrze, bo gdy zawieszała na niej ołowiane spojrzenie, dziewczyna miała wrażenie, że Jagna najchętniej tym wzrokiem by ją zamordowała. Jedynie Mateusza nie odtrąciła. Ale marne to było pocieszenie, bo zamieniła jego życie w piekło. I Ruta zupełnie nie umiała sobie z tym poradzić. Bo z jednej strony wiedziała przecież, co to znaczy nie mieć rodziny, i nie chciała być tym, przez kogo Mateusz straci swoją. Do tego nie mogła dopuścić! Ale jednocześnie nie wyobrażała już sobie życia bez niego. Był jej częścią. Fragmentem tego, co na nich czekało, tam gdzieś, w tym jutrze, o którym w końcu ośmieliła się nie tylko myśleć, ale nawet marzyć.
„Cholera, dlaczego to właśnie mnie ciągle muszą przytrafiać się takie historie” – pomyślała buntowniczo, robiąc krok w kierunku ulicy. Ale zanim na nią weszła, zatrzymała się przed krawężnikiem i tęsknym wzrokiem omiotła wejście do antykwariatu.
Nie, to nie jest jednak dobry pomysł – wyszeptała do siebie i zawróciła na pięcie.
Bo z jednej strony bardzo chciała wejść do środka i tak jak miała w zwyczaju, zapaść się w przyjazne pluszowe objęcia jednego z foteli, ale z drugiej dopadło ją przeświadczenie, że absolutnie nie może tam wejść. Nie dziś, nie teraz, gdy cała przesiąknięta jest smutkiem. Bo to przecież właśnie tam, trzymając na kolanach którąś ze starych książek i patrząc na jej pożółkłe strony, w myślach układała swoją własną historię. Ze sobą i z Mateuszem w rolach głównych. Jedyne, czego sobie życzyła, to to, żeby ta opowieść miała szczęśliwe zakończenie. A na to się na razie nie zanosiło. A myśleć o tym, co może niedobrego się wydarzyć i jak jeszcze bardziej skomplikować, nie chciała i nie mogła. Bo to było ni mniej, ni więcej, tylko proszenie się o kłopoty. W końcu kto wie, czy takie wyobrażanie nie kreowało w jakiś sposób rzeczywistości. A jeżeli tak, to lepiej było dmuchać na zimne i nie kusić losu. Lepiej było uciec, potruchtać po ziemi, jak najdalej od tej siebie, która naiwnie myślała, że właśnie nauczyła się latać.Ewelina tkwiła nieruchomo za firanką, bojąc się głębiej odetchnąć, żeby przypadkiem nie zdradzić swojej obecności. Z pięterka miała doskonały widok na to, co działo się na ulicy. I jak na wyciągniętej dłoni widziała tkwiącą po drugiej stronie drogi Rutę, która nie miała pojęcia o tym, że kawałek za nią stoi Mateusz. Stał daleko, razem ze swoim wiernym druhem, niepokojem, który pomimo dzielącej ich odległości Ewelina doskonale wyczuwała.
Smutek tych dwojga stanowczo nie pasował do słonecznego poranka ani do obłędnie błękitnego nieba, od niebieskości którego pięknie odbijała się zieleń rozwichrzonej korony kasztanowca.
„Gdyby to był film, to pogoda musiałaby być zupełnie inna – pomyślała, bezwiednie pocierając ręką czoło. – Musiałby wiać wiatr, szarpać koroną drzewa i włosami nieszczęśliwej dziewczyny. A potem ten sam wicher mógłby rozwiać złe myśli, a chłopaka siłą popchnąć w jej kierunku. A potem już tylko powinien rozgonić chmury, a dzieci, które wybiegłyby z sąsiedniej kamienicy koło nóg znów szczęśliwej, przytulonej do siebie pary, mogłyby napisać kredą, koślawym, niewprawnym pismem: Happy End”.
„Cholera, gdyby to tylko mógł być film…” – westchnęła rozdzierająco.
Ale niestety to było życie.
„I co ja mam z tym wszystkim zrobić?” – zapytała się w duchu.
Czemu to wszystko nabiera rozpędu akurat w tym momencie, kiedy Jagnie odebrało rozum, a Jaśka nie ma? Bo gdyby Jagnie nie odbiło, to i tempo tych niepokojów byłoby nieco mniejsze – odpowiedziała samej sobie natychmiast. I nieobecność Jaśka, choć oczywiście dotkliwa, byłaby bardziej znośna. A do opanowania zostałaby tylko skomplikowana sprawa Adeli i nieszczęsnej, zupełnie nieoczekiwanie przywołanej do życia Haliny. A tak za dużo tych wszystkich trudnych spraw, tajemnic, które mnożyły się w zastraszającym tempie, żalów, które wyrastały niczym grzyby po ciepłym deszczu.
– No cóż, chyba jedyne, co można zrobić, to zacząć po kolei rozprawiać się z tym wszystkim – mruknęła do siebie. – I chyba zacznę od rozmówienia się z małą – spojrzała jeszcze raz w okno i akurat zdążyła zobaczyć, jak Ruta odwraca się i zdecydowanym krokiem odchodzi. – No, to jeżeli to jest odpowiedź na mój pomysł, to dziękuję bardzo – pokręciła głową i zadarła ją, patrząc w błękitne niebo.
„Nie wytrzymam tego dłużej, muszę z kimś porozmawiać”. Zmierzwiła palcami i tak już potargane włosy i sięgnęła po leżący na parapecie telefon komórkowy.
– Masza? – rzuciła po chwili, gdy usłyszała przy uchu głos swojej przyjaciółki.
– A dzwoniąc do mnie, spodziewałaś się kogoś innego? – parsknęła w odpowiedzi.
– Biorąc pod uwagę twoją profesję pani weterynarz, to liczyłam na świętego Franciszka. Znając ciebie, istnieje możliwość, że masz z nim konszachty, Maszo od zwierząt. – uśmiechnęła się.
– Niestety, Franek jest na urlopie i zrzucił tymczasowo aureolę, i musisz się zadowolić mną. Kompletnie nie świętą, ba, nawet rozpustną, biorąc pod uwagę mój romansik z żonatym Leonem.
– Jakoś będę z tym żyć. W sensie, z twoim brakiem świętości – sprecyzowała, rozsądnie postanawiając przemilczeć kontrowersyjną sprawę Leona. – Słuchaj, co powiesz na kawę u mnie dziś pod wieczór? – dorzuciła.
– Pewnie, tylko dlaczego tak dziwnie wymawiasz słowo wino? – Masza się zaśmiała. – Będę koło dziewiętnastej, przyniosę ze sobą butelkę.
– A ja będę miała kolejną, tak na wszelki wypadek – rzuciła Ewelka i przerwała połączenie.
Jeszcze raz spojrzała w niebo i uśmiechnęła się do siebie. I choć nic się przez te parę minut nie zmieniło, to nagle niebo wydało się jeszcze bardziej błękitne, a liście kasztanowca bardziej zielone.
Widać tak właśnie działała przyjaźń, sprawiała, że życie piękniało.
Masza wpadła, tak jak obiecała. Przytargała ze sobą wino i kremówki z ich ulubionej cukierni.
– O matko, jak dobrze, że jestem na tej najbardziej popularnej diecie – mruknęła, zjadając drugą z kolei i oblizując palce z białego rozpływającego się w ustach kremu.
– Czyli? – Ewelina uniosła pytająco brwi.
– No nie mów, że nie wiesz! Najpopularniejsza dieta to ta od jutra – roześmiała się. – Musiałaś to słyszeć, bo Jagna to w kółko powtarza… – Zamilkła na moment i spojrzała na przyjaciółkę spod oka. – Co, nadal się nie odzywa?
– Daj spokój, szkoda gadać. – Ewelina machnęła ręką. – Zaparła się jak oślica. Nie odbiera ode mnie telefonów, a gdy spotykamy się na ulicy, ostentacyjnie udaje, że mnie nie widzi, nie zna, no, że nie istnieję. Nie wiem, co mam z tym zrobić, naprawdę. Bo to, że mi jest przykro, to jedno, ale w tym wszystkim jest jeszcze Ruta i Jasiek. I chciał nie chciał, to dotyczy nas wszystkich. A mała jest nieszczęśliwa, zapada się w sobie. Z Mateuszem też jest niewiele lepiej. O ile w ogóle… Myślisz, że już odetchnęło? – Wskazała podbródkiem odkorkowaną butelkę czerwonego wina.
– Na pewno! Zawsze mnie to określenie bawiło i sprawiało, że z miejsca oczami wyobraźni widziałam taką pękatą butelkę głęboko i rozdzierająco wzdychającą, tak że aż jej butelkowy korpusik podskakiwał. – Mówiąc to, Masza napełniła przygotowane kieliszki. – A co do Jagny, to chyba pora przestać się z nią cackać – płynnie przeszła do sedna sprawy. – Szczerze mówiąc, miałam wrażenie, że w końcu pójdzie po rozum do głowy i się opamięta, myślałam, że zwyczajnie potrzebuje czasu, ale za długo to już trwa. Chyba przyszła pora na szczerość… – zawiesiła głos i popadła w zamyślenie.
– I co jej powiesz? Zakładając oczywiście, że w ogóle będzie chciała cię słuchać, biorąc pod uwagę, że wzięłaś stronę młodych – przerwała w końcu przedłużającą się ciszę Ewelina.
– A to już moja sprawa, co jej powiem. – Masza potrząsnęła głową, jakby chcąc pozbyć się natrętnych myśli. – Zresztą zapewne i ty to usłyszysz, bo mam nadzieję, że w końcu zwołasz spotkanie swoich najlepszych przyjaciółek i ogłosisz nam radosną nowinę, co? – Wbiła w nią rozbawione spojrzenie.
– Ale… A o czym… Właściwie skąd wiesz? – wydukała speszona i odruchowo schowała rękę za siebie.
– Skąd wiem, że się zaręczyłaś? – znęcała się nad nią bezlitośnie Masza. – I nie chowaj tej łapy za plecami, przecież i tak nie masz teraz pierścionka, zapewne ściągnęłaś go przed moim przyjściem. Ale na co dzień przecież go nosisz, myślałaś, że nie zauważę? Cóż by była ze mnie za przyjaciółka – śmiała się już na całego.
– No tak… Rzeczywiście, masz rację, jestem głupkiem, że usiłowałam to ukryć, ale szczerze mówiąc, to wszystko, co się dzieje, sprawiło, że kompletnie zgłupiałam. – Ewelina w geście bezradności rozłożyła ręce. – Nie wiem, jak to załatwić…
– To patrz. – Mówiąc to, Masza zerwała się z taboretu, obciągnęła niebieski kaszmirowy sweterek i uniosła wskazujący palec do góry. – Widzisz? Stajesz, patrzysz na swojego rozmówcę, przełykasz ślinę, głośno, bo zakładam, że jesteś speszona, a potem otwierasz usta i mówisz… Ba, co ja mówię, nie mówisz, tylko podekscytowana wykrzykujesz: zaręczyłam się! Wychodzę za mąż! AAAAA!!!!! A potem wyciągasz rękę, a twoje podniecone przyjaciółki wykrzykują to samo AAAAA!!!! i rzucają się oglądać pierścionek, piszcząc przy tym niemożebnie i tupiąc, i zachowując się, jakby nagle zgłupiały doszczętnie. Ot i cała filozofia – zakończyła, opadając na krzesło.
– Rzeczywiście nie brzmi to skomplikowanie, szczególnie to AAAA przypadło mi do gustu – parsknęła śmiechem Ewelina. – Jest takie pełne wyrazu.
– No widzisz, było zapytać, a nie się męczyć. – Masza uniosła kieliszek i upiła łyk wina. – A teraz już tak na poważnie, czemu to usiłowałaś ukryć?
– Ze względu na babkę… – Ewelka natychmiast spochmurniała. – Bo widzisz, u niej w rodzinie zaręczyny to było coś… Jakby to powiedzieć. Wielkiego. Przecież ona jest głęboko przedwojenna. U nich we dworze najpierw kawaler oświadczał się pannie, potem, gdy został przyjęty, proszono o zgodę rodziców, czy jakoś tak, o ile nie pomyliłam kolejności. A potem wyprawiano przyjęcie zaręczynowe, które tak naprawdę było wystawnym balem. Wielka pompa. Tradycja.
– I co? Chcesz mi powiedzieć, że najpierw musimy wykombinować salę balową? – Masza patrzyła na nią rozszerzonymi ze zdumienia oczami.
– Nie, no wiesz, bez przesady. Nawet Adela i Muszka, choć zakotwiczone w tym dawnym, zdają sobie sprawę, że czasy się zmieniły. Ale jednak chciałabym uszanować choć w części ten zwyczaj i ogłosić to w miarę uroczyście. Wtedy, gdy poruszane są wszystkie ważne sprawy w naszej rodzinie, gdy się wszyscy zbieramy, czyli prz…
– Przy niedzielnym obiedzie – weszła jej w słowo Masza.
– Otóż to! Myślę, że to dla babci i Muszki ważne. Wiesz, forma ma znaczenie. – Jednym haustem opróżniła zawartość kieliszka.
– Ale czekaj, czekaj, nadal nie rozumiem. Nosisz ten pierścionek już od dłuższego czasu. Niedziele już się zdarzyły. Na co czekasz?
– Na ten nieszczęsny obiad! No nie patrz tak na mnie, jakbym była niespełna rozumu! Czekam na obiad, niedzielny, a babka konsekwentnie każdy kolejny odwołuje. Obawiam się, że ma to związek z tą jej nieszczęsną siostrą! Odkąd się pojawiła, wszystko stanęło na głowie! Wiem, że babka chce nam wszystkim coś wyznać, coś, co ma związek z historią rodziny, to jedno, i z Haliną, to drugie. Ale mam wrażenie, że boi się tego momentu. A ja czuję się kompletnie bezradna! Bo widzę, co się dzieje! Adela niknie w oczach, prawie nie sypia, Muszka z kolei się o nią zamartwia, więc i ona marnieje i nie śpi, pilnując babki! A ja mogę tylko na to patrzeć!
– Ale czemu? Czemu nic nie zrobisz? – Masza przysunęła się z krzesłem bliżej przyjaciółki i spojrzała jej prosto w oczy.
– A masz jakiś pomysł? – zapytała ponuro Ewaelina.
– No przecież to logiczne! Wszystko kręci się wokół tej Haliny, tak? Babka Adela z jakiegoś powodu nie chce jej wysłuchać ani z nią porozmawiać. To może ty powinnaś ukręcić łeb tej hydrze? Pójść do niej i zapytać, o co właściwie jej chodzi…
– Naprawdę myślisz, że na to nie wpadłam? – Ewelina oparła zgięte łokcie na stole, a policzek na dłoni. – Oczywiście, że o tym pomyślałam, i to już dawno.
– I… – Masza pytająco zawiesiła głos.
– I od razu wiedziałam, że nigdy tego nie zrobię – odpowiedziała cicho. – Bo to by było jak zdrada. Jak wystąpienie przeciwko niej, Adeli. Komuś, kogo kocham całym sercem. Przecież to ona musi zdecydować i to ona ma pierwszeństwo opowieści. Musi być w tej historii coś, czego się boi, albo coś strasznego, jakaś potworna rzecz. I ja nie chcę i nie mogę wychodzić przed orkiestrę. To jest sprawa między nimi, to one grają pierwsze skrzypce. A ja nie mogę okazać się zdrajczynią, nawet jeżeli jestem tym wszystkim śmiertelnie zmęczona, rozumiesz?
– Rozumiem. – Masza pokiwała głową. – Ale w takim razie wiesz, że i tak nie będziesz mogła czekać w nieskończoność. Bo w końcu może okazać się, że ktoś nie wytrzyma. Albo twoja babcia, albo Muszka, albo w końcu ta Halina, która ma tu coś ważnego do załatwienia. Wiesz, że w końcu będziesz musiała coś przedsięwziąć? Bo wiesz, ja też muszę doczekać momentu, gdy będę mogła przy tym waszym stole wrzasnąć to AAAA – dodała, usiłując ją nieco rozbawić.
– Wiem i zrobię to… Będziesz mogła wrzeszczeć, obiecuję a i b, i co tam ci przyjdzie do głowy. – Uśmiechnęła się lekko. – Ale jutro przed południem wyjeżdżam po książki. Nie będzie mnie ze dwa, może trzy dni. I jeżeli do tego momentu sprawy nie rozwiążą się bez mojego udziału, to wezmę je w swoje ręce.
– To co, jesteśmy umówione, ja biorę na siebie Jagnę, a ty babkę…
– No chyba że jutro przyniesie rozwiązanie. – Uniosła kieliszek. – Ale jeżeli nie, to obiecuję! Załatwię to raz a dobrze!
– To w takim razie za jutro! – Masza stuknęła swoim kieliszkiem w jej.
– Najpierw za noc, bo może to ona przyniesie rozwiązanie – sprostowała Ewelka.
– I nawet przez myśl jej nie przeszło, że to, co powiedziała, okaże się prorocze.„Najtrudniej jest zacząć” – chyba po raz setny w ciągu ostatnich dni pomyślała Adela.
I pomimo tego, że zdawała sobie sprawę, że jest w tym stwierdzeniu dużo racji, to ta świadomość wcale a wcale nie była pocieszająca. Bo nawet jeżeli potem miało być już z górki, to najpierw tak czy siak trzeba było podjąć ostateczną decyzję: czy wyznać prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, czy jednak zrezygnować z pełnej uczciwości na rzecz spokoju. I niesiania wątpliwości co do swojego zdrowia psychicznego. Skłaniała się ku temu pierwszemu, ale zdawała sobie sprawę, co nastąpi zaraz po tym, gdy skończy pierwszą część swojej opowieści. Bo tej właśnie obawiała się najbardziej. Druga była wstrząsająca i traumatyczna, ale to ta pierwsza mogła jeszcze bardziej namieszać. Choć i bez tego mieli tu całkiem pokaźny galimatias. A zdecydowanie się na całkowitą szczerość oznaczało jedno: rozpętanie piekła piekieł, bo to zwyczajne, podstawowe mieli zaklepane i bez dodatkowych rewelacji, którymi Adela mogłaby ich uraczyć.
Najbardziej problematyczne były dwie osoby.
Po pierwsze: Muszka. Ta najpierw zupełnie oszaleje, po czym Bóg raczy wiedzieć, co sobie przypomni ze starych nauk babki i czego zechce użyć w praktyce. I cokolwiek to będzie, zapewne zamieni ich dom w miejsce, gdzie po kątach walać się będą jakieś suszone wiechcie, mające chronić wszystkich przed złymi mocami, do tego dojdą jeszcze okadzania, tajemne mikstury i mnóstwo innych rzeczy, których Adela nie potrafiła sobie chwilowo wyobrazić. Ale skoro jeden mały nietoperz sprawił, że Muszka odkopała wszystkie znane sobie wierzenia, przesądy i recepty związane z tym, co można by w kwestii łyłykowego omenu uczynić, to strach pomyśleć, co wzbudzi w niej wiadomość o rodzinnej klątwie. Drapieżnej, nieprzewidywalnej i jeżeliby bezapelacyjnie wierzyć w rodzinne historie – zagrażającej jednej z ich najukochańszych osób. A znając Muszkę i jej skłonność do wiary w gusła, nie tylko nie będzie gotowa spojrzeć na tę historię przez palce, ale jeszcze napędzi się własną, podsycaną umiejętnie paniką. I nastaną ciężkie czasy dla wszystkich. Jeszcze cięższe niż te, których doświadczali w tej chwili. A co za tym idzie – znikną nawet te resztki spokoju, które jeszcze jakimś cudem się uchowały po nagłym pojawieniu się Haliny.
A więc to było po pierwsze.
A po drugie: Ewelina. Ta z kolei zacznie podejrzewać, że jej babce padło całkowicie na głowę.
„I trudno będzie jej się dziwić, choć jeszcze gorzej byłoby, gdyby zaczęła w ową klątwę bezwzględnie wierzyć” – na tę myśl Adela skrzywiła się szpetnie i jeszcze raz dla pewności nacisnęła przycisk włącznika lampki. Rezultat był dokładnie taki, jakiego się spodziewała, czyli żaden.
Musiałoby się wydarzyć coś na kształt małego cudu, gdyby w końcu rozbłysło światło, bo przecież siedziała na brzegu łóżka, w ciemności takiej, że choć oko wykol, już długi czas i pomimo ciągłego wciskania pstryczka lampa ani myślała czynić swojej powinności. I ani jej w pękatej szklanej głowie było rozproszenie mroku ciepłym, jasnym kręgiem.
– Złośliwość rzeczy martwych – mruknęła Adela pod nosem i gniewnie sapnęła.
Nie chodziło jej przy tym o oświetlenie samego pokoju ani nawet domu, w którym panowały egipskie ciemności. Przecież znała tu na pamięć każde pomieszczenie, każdy mebel, każdy stopień. Mogła poruszać się po omacku, zresztą nie raz i nie dwa to robiła. Szczególnie wtedy, gdy pragnęła niezauważona wymknąć się na dwór.
„To była umiejętność niedostępna obecnym pokoleniom” – uśmiechnęła się w duchu. Latarki, telefony komórkowe, elektryczność: to wszystko niewątpliwie ułatwiało życie, ale jednocześnie stępiało, wręcz usypiało instynkt i umiejętności, które kiedyś wysysało się chyba z mlekiem matki. Szczególnie, gdy było się panienką, której więcej rzeczy nie uchodziło, niż wypadało.
„Dziewczynce to nie przystoi, panience nie wolno, kto to widział, żeby młoda dama robiła to czy tamto, nie można, nie licuje!” – to była mantra, którą słyszała nieustająco. Od kuzynek i ciotek, od niań i wychowawczyń, od – doprowadzonej wielokrotnie do krańcowej rozpaczy – mamy. Dlatego nie miała wyboru, tak samo zresztą jak większość jej sióstr i przyjaciółek. Zwyczajnie, żeby jakoś funkcjonować w tym świecie pełnym zakazów, trzeba było znaleźć sposób na obejście systemu. I jedną z niezbędnych umiejętności było właśnie poruszanie się w ciemności. I wyłażenie przez okna. Najczęściej po zmroku, więc jedno z drugim nierozerwalnie się wiązało. I włażenie przez nie z powrotem. A przy tym – poza wyrabianiem kondycji – wykształcało się sztukę dyplomacji i zjednywania sobie przyjaźni, bo nawet nie wiadomo jak wielkie umiejętności wspinaczkowe i widzenie w ciemnościach niczym kot na nic by się zdały, gdyby nie zawierane po kryjomu sojusze, układy i sympatia wśród służby. Nie raz i nie dwa pokojówki ratowały im skórę, nie zamykając na noc okien albo zostawiając niezawarte okiennice. Nie raz i nie dwa stary, poczciwy Jan „zapominał” przekręcić w zamku klucz, a potem nie spał dopóty, dopóki wszystkie panienki szczęśliwie nie znalazły się na powrót w swoich pokojach. Gdzie na przestępczynie czekały już zazwyczaj, ukryte za drzwiczkami nakastlików, talerzyki z rozpływającymi się w ustach kruchymi ciasteczkami, które ukochany Kiciuś, kucharz, za pośrednictwem pokojówek przemycał im do pokojów.
„Żebyśmy przypadkiem w nocy nie poumierały mu z głodu” – pomyślała z rozczuleniem i na wspomnienie dawnych wybryków mimowolnie się uśmiechnęła.
Ale rodzący się powolutku dobry nastrój natychmiast się ulotnił, gdy znów nacisnęła włącznik lampki i nadal nic się nie zmieniło.
Wspomnienia, szczególnie te starannie wyselekcjonowane i dobrane, których krawędzie obrobił i zaokrąglił czas, były przyjemne, lecz nie w sytuacji, gdy człowieka nękała świadomość, że za moment trzeba będzie wrócić również do tych, na które najchętniej, na wieki wieków, spuściłoby się zasłonę milczenia.
Tymczasem nie pozostawiono jej wyboru.
„Ciekawe, na cholerę sama przed sobą bawisz się w niedomówienia” – zbeształa się w duchu, marszcząc brwi. To nijakie „nie pozostawiono” to był unik, po to żeby nie musieć zmierzyć się oko w oko z niewygodną prawdą.
– A imię jej Halina – burknęła pod nosem i wypuściła ze świstem powietrze.
Odkąd ta diablica z piekła rodem pojawiła się w Miasteczku i trafiła jak po nitce do kłębka do dworku, wszystko stanęło na głowie. Chociaż z perspektywy czasu Adela stwierdzała, że to i tak było lepsze, to podstępne wdzieranie się do domu i ogrodu, niż to, co jej cudownie zmartwychwstała siostrunia, tfu, na psa urok, teraz wyprawia.
„Gdybym wiedziała, co ona wykombinuje, inaczej bym to wszystko rozegrała – przemknęło jej przez głowę, a na samą myśl, że od rana Halina zapewne znów zafunduje jej powtórkę z rozrywki, po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. – Ale cokolwiek można powiedzieć, to można, lecz trzeba jej przyznać, że pomysłowa zawsze była i wiek wcale jej tego nie zabrał” – pokiwała głową z mimowolnym uznaniem i z irytacją znów kilkakrotnie nacisnęła włącznik.
Oczywiście nic się nie zmieniło. Nie pojawił się nawet najmniejszy błysk i mrok dalej w najlepsze rozpełzał się po domu. Adela mimowolnie zadrżała.
To mleczne, miękko rozproszone światło było jej w tej chwili naprawdę potrzebne. Nie żeby rozjaśnić pokój. Nie żeby wydobyć z ciemności meble, obrazy i bibeloty. Ich widok nie przyniósłby jej ukojenia. Światło potrzebne jej było przede wszystkim po to, żeby rozproszyć inny mrok, lepki i opanowujący ją od środka, żeby rozpędzić strach, który szarpał jej serce, kąsał duszę. Ta lampka, która dawno temu stała w jej dziewczęcym pokoju, tuż koło łóżka, ten sam klosz, który
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.