Dom sióstr marnotrawnych - ebook
Dom sióstr marnotrawnych - ebook
Iris Hollow i jej dwie starsze siostry, Grey i Vivi, są niewątpliwie dziwne.
Gdy były dziećmi, zniknęły z ulicy jednego ze szkockich miast i wróciły miesiąc później, nie pamiętając gdzie były, ani co się z nimi działo. Jeszcze bardziej niepokojące były zmiany, które zaczęły w nich zachodzić. Ich włosy stały się białe, a oczy czarne. Przebywanie w ich towarzystwie stało się odurzające; ludzie uważali je za nieznośnie piękne i niewytłumaczalnie niebezpieczne.
Podczas gdy Grey i Vivi wiodą życie według własnych zasad, z dala od domu, Iris stara się dopasować do otoczenia i skończyć szkołę średnią. Ale kiedy Grey znika, pozostawiając tajemnicze wskazówki, jedyną szansą na jej odnalezienie jest rozszyfrowanie tajemnicy tego, co przydarzyło się im w dzieciństwie.
Siostry Hollow stają twarzą w twarz ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, a im bliżej są prawdy, tym bardziej zaczynają rozumieć, że Grey od lat skrywa mroczny sekret. Iris szybko zdaje sobie sprawę, że wersja wydarzeń z przeszłości, w którą wierzyła, rozpada się, a doświadczenie, które zostawiło siostry pozornie nietknięte, zmieniło więcej, niż może sobie wyobrazić…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67551-75-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam dziesięć lat, kiedy zdałam sobie sprawę, że jestem dziwna.
O północy kobieta w bieli wkradła się przez okno do mojej sypialni i odcięła mi pukiel włosów nożyczkami do szycia. Cały ten czas nie spałam, tak zastygła ze strachu w ciemności, że nie mogłam się ruszyć, nie mogłam krzyczeć.
Patrzyłam, jak podnosi pukiel do nosa i wdycha jego zapach. Patrzyłam, jak kładzie go na języku, zamyka usta i przez chwilę delektuje się smakiem, a potem połyka. Patrzyłam, jak nachyla się nade mną i wodzi opuszką palca po sierpowatej bliźnie na moim gardle.
Dopiero kiedy otworzyła drzwi i z nożyczkami u boku ruszyła do sypialni moich starszych sióstr, wreszcie krzyknęłam.
Mama rzuciła się na nią w korytarzu. Siostry pomogły ją przytrzymać. Kobieta była nieokrzesana i dzika, wyrywała się całej trójce z siłą – jak się później dowiedziałyśmy – napędzaną amfetaminą. Ugryzła mamę. Zdzieliła głową moją środkową siostrę, Vivi, w twarz tak mocno, że zmiażdżyła jej nos i posiniaczyła oczodoły na kolejne tygodnie.
To Grey, moja najstarsza siostra, w końcu ją spacyfikowała. Kiedy myślała, że mama nie patrzy, pochyliła się nad twarzą dzikiej kobiety i przycisnęła usta do jej ust. Pocałunek był delikatny, rodem z bajki, acz makabryczny z racji tego, że po podbródku kobiety ciekła krew naszej matki.
Przez chwilę powietrze pachniało słodko i niewłaściwie, jak mieszanka miodu z czymś zgniłym. Grey się odsunęła i ujęła głowę kobiety w dłonie, uważnie obserwując. Czekając. Jej czarne oczy wyglądały jak wypolerowane kamienie rzeczne. W wieku czternastu lat już była najpiękniejszą istotą, jaką mogłam sobie wyobrazić. Chciałam zedrzeć jej skórę z ciała i narzucić ją na siebie.
Kobieta zadrżała pod dotykiem Grey, a potem po prostu… zamarła.
Kiedy przyjechała policja, miała wytrzeszczone, nieobecne oczy, a kończyny tak zwiotczałe, że nie mogła stać. Trzech policjantów musiało wynieść ją jak pijaczkę.
Zastanawiam się, czy Grey już wtedy wiedziała, czym jesteśmy.
Kobieta – jak powiedziała nam później policja – przeczytała o nas w internecie i obserwowała nas przez kilka tygodni przed włamaniem.
Byłyśmy znane z dziwnej rzeczy, która przydarzyła nam się trzy lata wcześniej, kiedy miałam siedem lat, a o której nie pamiętałam i nigdy nie myślałam, ale najwyraźniej bardzo intrygowała wielu ludzi.
Po tym wydarzeniu dostrzegłam naszą dziwność. Wypatrywałam jej w nadchodzących latach, widziałam, jak kwitnie wokół nas na nieoczekiwane sposoby. Pamiętam mężczyznę, który próbował wciągnąć Vivi do samochodu, kiedy miała piętnaście lat, bo myślał, że jest anielicą – złamała mu szczękę i wybiła dwa zęby. Pamiętam znienawidzonego nauczyciela Grey, który został zwolniony, bo przycisnął ją do ściany i pocałował w szyję na oczach całej klasy. Pamiętam moją ładną, popularną dręczycielkę, która stanęła przed całą szkołą na apelu i po cichu zaczęła golić głowę, wylewając potoki łez, gdy ciemne pukle spadały u jej stóp.
Kiedy odnalazłam oczy Grey w morzu twarzy tego dnia, patrzyła na mnie. Tamta dziewczyna dręczyła mnie od miesięcy, ale powiedziałam siostrom dopiero poprzedniego wieczoru. Grey zamrugała, a później wróciła do książki, niezainteresowana przedstawieniem. Vivi, zawsze mniej subtelna, trzymała nogi na oparciu krzesła przed sobą i uśmiechała się od ucha do ucha, z zachwytem marszcząc krzywy nos.
Wokół sióstr Hollow działy się mroczne, niebezpieczne rzeczy.
Każda z nas miała czarne oczy i włosy białe jak mleko. Każda z nas miała czarujące imię składające się z czterech liter: Grey, Vivi, Iris. Razem chodziłyśmy do szkoły. Razem jadałyśmy lunch. Razem wracałyśmy do domu. Nie miałyśmy przyjaciół, bo ich nie potrzebowałyśmy. Przemierzałyśmy korytarze jak rekinice, a małe rybki rozstępowały się, szepcząc za naszymi plecami.
Każdy wiedział, kim jesteśmy. Każdy słyszał naszą historię. Każdy miał własną teorię na temat tego, co się z nami stało. Moje siostry wykorzystywały to na swoją korzyć. Świetnie podsycały własną tajemnicę, niczym ogrodniczki kultywując ekscytującą intrygę dojrzewającą wokół nich w wybranym przez nie kształcie. Ja po prostu podążałam za nimi, cicha i sumienna, zawsze zawstydzona uwagą. Dziwność tylko rodziła dziwność, a kuszenie losu i zapraszanie ciemności, która już naturalnie do nas lgnęła, wydawało się niebezpieczne.
Nie przyszło mi do głowy, że moje siostry opuszczą szkołę na długo przede mną, dopóki to się nie wydarzyło. Żadna z nich się do niej nie nadawała. Grey była druzgocąco inteligentna, ale nigdy nie znalazła w programie nauczania nic, co by jej odpowiadało. Jeżeli na literaturze miała omawiać Jane Eyre, pisała esej o Piekle Dantego. Jeżeli na plastyce miała narysować realistyczny autoportret, tworzyła potwora z zapadniętymi oczami i krwią na rękach. Niektórym nauczycielom się to podobało, innym nie, więc zanim rzuciła szkołę, miała średnie oceny. Jeżeli jej to przeszkadzało, nigdy po sobie tego nie pokazywała. Dryfowała przez lekcje z pewnością siebie osoby, która usłyszała swoją przyszłość od jasnowidzki i była z niej zadowolona.
Vivi wolała wagarować tak często, jak to możliwe, co administracja szkoły przyjmowała z ulgą, bo w tych rzadkich chwilach, kiedy się pojawiała, Vivi była utrapieniem. Pyskowała nauczycielom, rozcinała mundurki, żeby wyglądały bardziej punkowo, malowała graffiti w łazienkach i odmawiała wyciągnięcia licznych kolczyków. Pojedyncze zadania domowe, które oddała podczas swojego ostatniego roku w szkole, bez trudu zgarnęły najlepsze oceny – po prostu nie wystarczyły, żeby trzymać ją w szkole. To jej odpowiadało. Wszystkie gwiazdy rocka potrzebowały genezy, a bycie wyrzuconą z liceum, w którym rok kosztował trzydzieści tysięcy funtów, wydawało się początkiem dobrym jak każdy.
Obie były takie nawet wtedy, obie już z alchemiczną pewnością siebie, która cechowała osoby o wiele starsze. Nie dbały o to, co ludzie myślą na ich temat. Nie dbały o to, co ludzie uważają za cool (co, oczywiście, czyniło je nieznośnie cool).
Opuściły szkołę – i dom – w odstępie kilku tygodni. Grey miała siedemnaście lat, Vivi piętnaście. Wyruszyły w świat, obie w kierunku olśniewającej, egzotycznej przyszłości, o której zawsze wiedziały, że je czekała. I tak oto zostałam sama, jedyna siostra Hollow wciąż walcząca o to, by kwitnąć w cieniu, który po sobie zostawiły. Cicha i bystra, kochająca biologię i geografię, z naturalnym drygiem do matematyki. Rozpaczliwie pragnąca, ponad wszystko, być przeciętna.
Powoli, miesiąc po miesiącu, rok po roku, dziwność narastająca wokół moich sióstr zaczęła ustępować i przez dłuższy czas moje życie wyglądało tak, jak pragnęłam, odkąd zobaczyłam Grey pacyfikującą intruzkę zwykłym pocałunkiem: normalnie.
Taki stan rzeczy – oczywiście – nie miał prawa przetrwać.1
Zaparło mi dech, gdy zobaczyłam twarz siostry wpatrującą się we mnie z podłogi.
Delikatna, sierpowata blizna Grey wciąż była pierwszą rzeczą, którą człowiek zauważał, drugą zaś jej bolesne piękno. Magazyn „Vogue” – jej trzecia amerykańska okładka w ciągu trzech lat – widocznie przyszedł pocztą i wylądował okładką do góry na środku dywanu w korytarzu, gdzie znalazłam go w upiornym srebrnym świetle poranka. Pod Grey widniał mszyście zielony napis: „Strażniczka tajemnicy”. Była obrócona do fotografa, rozchylała usta, jakby wzdychała, a czarne oczy wbijała w aparat. Z jej białych włosów wyrastało poroże, które wyglądało jak jej własne.
Przez jedną magiczną chwilę myślałam, że naprawdę tu jest, we własnej osobie. Słynna Grey Hollow.
W ciągu czterech lat od opuszczenia domu moja najstarsza siostra wyrosła na kobietę delikatną jak koronka, o włosach niczym wata cukrowa i twarzy greckiej bogini. Nawet na zdjęciach miała w sobie coś zwiewnego i ulotnego, jakby w każdej chwili mogła wznieść się w eter. Może dlatego dziennikarze zawsze opisywali ją jako eteryczną, choć w moich oczach Grey była bardziej ziemna. Żaden artykuł nie wspomniał, że najlepiej czuła się w lesie albo że miała smykałkę do roślin. Kochały ją. Wisteria za oknem jej dziecięcej sypialni nocami wkradała się przez otwarte okno i owijała wokół jej palców.
Podniosłam magazyn i przekartkowałam do artykułu z okładki.
Grey Hollow nosi swoje sekrety jak jedwab.
Kiedy spotykam się z nią w lobby Lanesborough (Hollow nigdy nie dopuszcza dziennikarzy do swojego mieszkania, ani – jak głoszą plotki – nie organizuje imprez oraz nie przyjmuje gości), jest ubrana w jedną ze swoich charakterystycznych enigmatycznych kreacji. Wyobraźcie sobie bogate hafty, setki koralików, nici z prawdziwego złota i tiul tak lekki, że dryfuje jak dym. Krawiectwo Hollow opisuje się jako spotkanie bajki z koszmarem w gorączkowym śnie. Suknie ociekają liśćmi i gnijącymi płatkami, jej modelki na wybiegu noszą poroże pozyskane z tuszy jelenia oraz skóry myszy, a ona nalega na wędzenie tkanin przed pocięciem, żeby jej pokazy mody pachniały jak leśne pożary.
Kreacje Hollow są piękne, dekadenckie i dziwne, ale to ukradkowa aura jej strojów wsławiła je tak bardzo w tak krótkim czasie. W podszewce każdej sukni haftuje tajne wiadomości – ale to nie wszystko. Gwiazdy donoszą o skrawkach zwiniętego papieru wszytych w usztywnienia gorsetów, grawerowanych odłamkach kości przymocowanych obok cennych klejnotów, runicznych symbolach namalowanych niewidzialnym atramentem czy miniaturowych fiolkach perfum, które pękają jak świecące pałeczki, kiedy posiadacz się rusza, i uwalniają upojny flagowy zapach Hollow. Symbolika jej haftów jest obca, czasami wręcz niepokojąco. Wyobraźcie sobie genetyczne krzyżówki kwiatów i szkieletowych Minotaurów z twarzami obdartymi ze skóry.
Tak jak ich twórczyni, każdy projekt jest zagadką błagającą o rozwiązanie.
Tu przerwałam, bo wiedziałam, co znajdzie się w dalszej części artykułu. Wiedziałam, że wspomną o tym, co przydarzyło nam się w dzieciństwie, o tej rzeczy, której żadna z nas nie pamięta. O naszym ojcu, o tym, jak umarł.
Opuszkami palców dotknęłam blizny na gardle. Ten sam sierpowaty kształt, który dzielę z Grey i Vivi. Blizna, której okoliczności powstania żadna z nas nie pamięta.
Zabrałam magazyn do sypialni i wsunęłam pod poduszkę, żeby mama go nie znalazła i nie spaliła w zlewie kuchennym, tak jak zrobiła to z ostatnim.
Zanim wyszłam, otworzyłam apkę Znajdź moich przyjaciół i sprawdziłam, czy przekazuję lokalizację. To był wymóg moich codziennych porannych przebieżek – mama musiała śledzić mojego małego pomarańczowego awatara pląsającego po Hampstead Heath. Właściwie był to wymóg każdego mojego wyjścia z domu – mama musiała śledzić mojego małego pomarańczowego awatara pląsającego… gdziekolwiek. Awatar samej Cate nadal wisiał gdzieś na południu, w Royal Free Hospital, bo jej dyżur pielęgniarski w izbie przyjęć przeciągał się – jak zwykle – w nadgodziny.
Wychodzę – napisałam jej.
W porządku, będę cię obserwować – odpisała od razu. Napisz, jak wrócisz do domu.
Wyszłam na zimowy chłód przedświtu.
Mieszkałyśmy w wysokim, spiczastym domu pokrytym białym stiukiem i opatrzonym witrażowymi oknami, które przypominały mi skrzydła ważki. Pozostałości nocy wciąż przylegały do okapów i zbierały się w kałużach pod drzewem na naszym podwórku. To nie był dom, na który samotna matka z pensją pielęgniarki zazwyczaj mogła sobie pozwolić, ale kiedyś należał do jej rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, gdy była w ciąży z Grey. Kupili go zaraz po ślubie, w czasie drugiej wojny światowej, kiedy ceny nieruchomości w Londynie spadły z powodu nalotów. Byli nastolatkami, ledwie starszymi niż ja teraz. Niegdyś okazały, dom z czasem zapadł się i zniszczał.
Na moim ulubionym starym zdjęciu domu zrobionym w kuchni w latach sześćdziesiątych pomieszczenie wypełnia leniwe światło, takie jakie latem godzinami osiada na czubkach drzew w złotych aureolach. Babcia mruży oczy do aparatu, a na jej skórze maluje się kalejdoskop migoczącego malachitu rzucany przez witraż, który od tego czasu został rozbity. Dziadek stoi obok i obejmuje ją ramieniem, z cygarem w ustach i spodniami podciągniętymi wysoko, w okularach z grubymi szkłami na nosie. Powietrze wygląda na ciepłe i przydymione, a oni oboje się uśmiechają. Wyglądają na fajnych, odprężonych. Gdyby człowiek nie znał ich historii, pomyślałby, że są szczęśliwi.
Z czterech ciąż, które babcia donosiła, urodziła tylko jedno żywe dziecko, dość późno w swoim życiu: moją mamę, Cate. Pokoje przeznaczone dla dzieci pozostały puste, a moi dziadkowie nie dożyli narodzin żadnej z wnuczek. Każda rodzina ma tematy, na które nie rozmawia. Historie, które znamy, choć nie wiemy skąd, opowieści o strasznych rzeczach, które rzucają długie cienie na pokolenia. Troje martwo urodzonych dzieci Adelaide Fairlight należało do takich opowieści.
Należało do nich również to, co przydarzyło się nam, gdy miałam siedem lat.
Vivi zadzwoniła, zanim jeszcze dotarłam na koniec ulicy. Odebrałam przez airpody, bo bez zerkania wiedziałam, że to ona.
– Hej – przywitałam się. – Wcześnie wstałaś. W Budapeszcie pewnie nawet nie ma jeszcze lunchu.
– Ha, ha. – Głos miała przytłumiony, jakby nieobecny. – Co robisz?
– Wyszłam pobiegać. Wiesz, tak jak to robię codziennie. – Skręciłam w lewo i pobiegłam ścieżką obok pustych boisk sportowych oraz zewłoków drzew, wysokich i nagich na wietrze. Poranek był szary, słońce ospale wyzierało zza całunu chmur. Chłód kłuł moją odsłoniętą skórę, wyciskając łzy z oczu i kalecząc uszy z każdym uderzeniem serca.
– Fuj – rzuciła Vivi. Usłyszałam komunikat lotniskowy ogłaszany w tle. – Dlaczego sobie to robisz?
– To najnowszy szał na zdrowie układu krążenia. Jesteś na lotnisku?
– Przylatuję na koncert, nie pamiętasz? Właśnie wylądowałam w Londynie.
– Nie, nie pamiętam. Bo nic takiego nie mówiłaś.
– Na pewno mówiłam.
– Nie potwierdzam.
– W każdym razie jestem tu, a Grey przylatuje z Paryża na jakąś sesję i spotykamy się w Camden przed koncertem. Zgarnę cię, jak wyjdę z tego pożal się Boże lotniska.
– Vivi, mam szkołę.
– Nadal chodzisz do tej niszczącej duszę instytucji? Czekaj, przechodzę przez kontrolę.
Moja zwykła droga prowadziła przez zielone pola Golders Hill Park, trawę upstrzoną konfetti żółtych żonkili i biało-fioletowych krokusów. Mieliśmy łagodną zimę i wiosna już rozkwitała, przetaczając się przez miasto w połowie lutego.
Minuty się wlekły. Słyszałam kolejne ogłoszenia, gdy biegłam wzdłuż zachodniej granicy Hampstead Heath, a potem po parku, mijając spłowiałą biel Kenwood House. Ruszyłam dalej w głąb krętego, dzikiego labiryntu, tak ciasnego, zielonego i starego, że w ogóle nie przypominał Londynu. Ciągnęło mnie do tych nietkniętych miejsc z błotnistymi ścieżkami i łukami grubych bajkowych drzew. Liście wkrótce miały znów się pojawić, ale tego ranka poruszałam się pod gąszczem nagich gałęzi, a moją trasę z obu stron okalał dywan opadłych szczątków. Błoto było rzadkie po niedawnym deszczu i ochlapywało mi łydki, kiedy parłam naprzód. Słońce wschodziło, ale światło wczesnego poranka zaprawiała nuta atramentu. Przez to głębokie cienie wyglądały na głośne.
– Jesteś tam jeszcze? – zapytała moja siostra zniekształconym głosem.
– Tak – odparłam. – Ku mojemu rozczarowaniu. Twoje maniery telefoniczne są okropne.
– Tak jak mówiłam, szkoła jest potwornie nudna, a ja jestem bardzo ekscytująca. Żądam, abyś zerwała się z lekcji i spędziła czas ze mną.
– Nie mogę…
– Nie zmuszaj mnie, żebym zadzwoniła do sekretariatu i powiedziała, że potrzebujesz dnia wolnego na test na chorobę weneryczną albo coś.
– Nie zrobiłabyś tego…
– Okej, miło się rozmawiało, do zobaczenia!
– Vivi…
Rozłączyła się dokładnie w tym samym momencie, w którym gołąb wystrzelił z podszycia prosto w moją twarz. Krzyknęłam i poleciałam do tyłu na błoto, instynktownie zasłaniając głowę rękami, mimo że ptak już odleciał. A potem zobaczyłam nieznaczny ruch w oddali. Za drzewami i wysoką trawą kryła się postać. Mężczyzna, blady i mimo chłodu bez koszuli, stał na tyle daleko, że nie widziałam, czy w ogóle patrzy w moją stronę.
Z tej odległości w szarym świetle wyglądał, jakby miał na głowie rogatą czaszkę. Pomyślałam o mojej siostrze na okładce „Vogue”, porożu noszonym przez modelki na wybiegu, bestiach haftowanych na jedwabnych sukniach.
Wzięłam kilka głębokich wdechów i siedziałam dalej w błocie, nie wiedząc, czy mężczyzna mnie widzi, lecz on się nie poruszył. Lekki wiatr chłodził mi czoło, niosąc zapach palonego drewna i mokry smród czegoś zdziczałego.
Znałam ten zapach, nawet jeśli nie mogłam sobie przypomnieć, co oznacza.
Podniosłam się i pobiegłam szybko w kierunku, z którego przyszłam. Gorąca krew wrzała mi w żyłach, stopy ślizgały się na ziemi, w głowie odtwarzały się w kółko wizje potworów ciągnących mnie za kucyk. Ciągle zerkałam za siebie, aż minęłam Kenwood House i wypadłam na drogę, ale nikt mnie nie gonił.
Świat na zewnątrz zielonej bańki Hampstead Heath był zajęty, normalny. Londyn się budził. Kiedy złapałam oddech, strach ustąpił miejsca zażenowaniu, że z tyłu moich legginsów widnieje mokra brązowa plama. Zachowałam czujność, wracając do domu, jak to robią kobiety, z jednym airpodem wyjętym, z ostrą pręgą adrenaliny biegnącą wzdłuż kręgosłupa. Przejeżdżający taksówkarz zaśmiał się na mój widok, a mężczyzna, który wyszedł na swojego pierwszego papierosa tego dnia, powiedział mi, że jestem piękna i powinnam się uśmiechnąć.
Obaj sprawili, że poczułam ukucie strachu i gniewu, ale biegłam dalej, a oni zniknęli w białym szumie miasta.
Tak było z Vivi i Grey. Wystarczył jeden telefon od którejś z nich, by dziwność znów zaczęła się sączyć do mojego życia.
Na końcu ulicy napisałam do mojej środkowej siostry:
NIE PRZYJEŻDŻAJ do szkoły.2
Kiedy wróciłam, zastałam czerwonego mini coopera mamy na podjeździe i uchylone drzwi wejściowe. Kołysały się na zawiasach, oddychając z wiatrem. Do środka prowadziły mokre ślady stóp. Nasza wiekowa kotka-demonica, Sasza, siedziała na wycieraczce i lizała sobie łapę. Kotka była starsza ode mnie i tak sponiewierana, że zaczynała wyglądać jak spartaczona ofiara taksydermii. Syknęła, kiedy ją podniosłam – nigdy nie lubiła ani mnie, ani Vivi, ani Grey i okazywała swoje uczucia pazurami – ale ostatnimi czasy tak zniedołężniała, że nawet nie walczyła.
Coś tu nie pasowało. Mama nie wypuszczała kotki na zewnątrz od jakichś dziesięciu lat.
– Cate? – zawołałam cicho. Pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Nie pamiętałam, kiedy przestałam nazywać ją mamą, ale Cate tak wolała i się przyjęło.
Nie dostałam odpowiedzi. Odstawiłam Saszę i zrzuciłam zabłocone buty. Ciche głosy rozbrzmiewały echem na schodach – z piętra wyżej dochodziły strzępki dziwnej rozmowy.
– Tylko na tyle cię stać? – zapytała mama. – Nie powiesz mi nawet, gdzie były? Jak to się stało?
Odpowiedział jej płynący z głośnika metaliczny głos mężczyzny z amerykańskim akcentem.
– Słuchaj, paniusiu, ty nie potrzebujesz prywatnego detektywa, tylko psychiatry.
Cicho podreptałam na górę. Cate chodziła w kółko przy łóżku, wciąż w stroju pielęgniarki. Górna szuflada jej szafki nocnej była otwarta. W pokoju panowała ciemność, świeciła tylko mała lampka. Nocne zmiany w szpitalu wymagały od niej założenia zasłon zaciemniających, więc w pokoju zawsze unosił się lekko kwaśny zapach z uwagi na brak światła słonecznego. W jednej ręce Cate trzymała telefon, w drugiej zdjęcie siebie z mężczyzną i trójką dzieci. To powtarzało się każdej zimy w tygodniach po rocznicy: mama zatrudniała prywatnego detektywa, żeby rozwiązał tajemnicę, do której rozwikłania policja wciąż się nie zbliżała. Detektyw niechybnie zawsze zawodził.
– Więc to koniec? – spytała Cate.
– Jezu, może zapytasz swoje córki – rzucił mężczyzna. – Jeśli ktokolwiek wie, to one.
– Pierdol się – wycedziła.
Mama rzadko przeklinała. To było tak niewłaściwe, że poczułam ukłucie w opuszkach palców.
Cate się rozłączyła. Z jej gardła dobiegło warknięcie. Należało do tych dźwięków, których nie wydaje się w obecności innych. Natychmiast poczułam wstyd, że przyłapałam ją w tak intymnym momencie. Odwróciłam się, ale deski jęknęły pod moim ciężarem jak stare kości.
– Iris? – zdziwiła się Cate. W jej spojrzeniu mignęło coś dziwnego, złość, może strach, ale prędko ustąpiło trosce, gdy zobaczyła ubłocone legginsy. – Co się stało? Jesteś ranna?
– Nie, zaatakował mnie wściekły gołąb.
– I tak cię przestraszył, że zesrałaś się w majtki?
Uraczyłam ją miną pod tytułem „bardzo śmieszne”. Zaśmiała się, przycupnęła na krawędzi łóżka i przywołała mnie do siebie. Podeszłam i usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przed nią, żeby zaplotła moje długie blond włosy w dwa warkocze, jak prawie codziennie, odkąd byłam mała.
– Wszystko w porządku? – zapytałam, gdy przeczesywała mi włosy palcami.
Wyczułam ostry zapach szpitalnego mydła przykryty potem, nieświeżym oddechem i innymi charakterystycznymi nutami piętnastogodzinnej zmiany w izbie przyjęć. Niektórzy myślą o swoich mamach, gdy poczują woń ich perfum z czasów dzieciństwa, ale dla mnie mama zawsze miała pozostać tym: zapachem skrobi kukurydzianej w lateksowych rękawiczkach, miedzianym posmakiem krwi innych ludzi.
– Zostawiłaś otwarte drzwi.
– Nie, nie zostawiłam. Zostawiłam? Miałam długą zmianę. Spędziłam dużo czasu z facetem przekonanym, że jego rodzina kontroluje go za pomocą sond analnych.
– Czy to się liczy jako nagły przypadek medyczny?
– Na jego miejscu pewnie też chciałabym szybkiej interwencji.
– Słuszna uwaga. – Przygryzłam dolną wargę i wypuściłam powietrze nosem. Uznałam, że lepiej spytać teraz osobiście niż później SMS-em. – Mogę dziś wieczorem wyjść? Vivi jest w mieście i daje koncert, a Grey przyleciała z Paryża. Chciałabym spędzić z nimi trochę czasu.
Mama milczała, ale omsknęły jej się palce i pociągnęła mnie tak mocno, że zassałam powietrze. Nie przeprosiła.
– To moje siostry – dodałam cicho. Czasami prośba o spotkanie z nimi, szczególnie z Grey, była odbierana jak prośba o możliwość wstrzykiwania sobie heroiny w ramach dodatkowego zajęcia. – Nie pozwolą, żeby stało mi się coś złego.
Cate wydała z siebie niezrozumiałe parsknięcie i wróciła do zaplatania warkocza.
Zdjęcie, które oglądała, leżało dołem do góry na kocu, jakby miała nadzieję, że go nie zauważę. Odwróciłam je i się przyjrzałam. Przedstawiało mamę i tatę, Gabe’a, oraz naszą trójkę, kiedy byłyśmy młodsze. Vivi miała na sobie zieloną tweedową budrysówkę, Grey – bordową kurtkę ze sztucznego futra, a ja – czerwony płaszcz w szkocką kratę ze złotymi guzikami. Nosiłyśmy pasujące złote zawieszki w kształcie serca z naszymi imionami wytłoczonymi w metalu: VIVI, GREY, IRIS. Dostałyśmy je na święta od dziadków, których odwiedzałyśmy w Szkocji, gdzie zrobiono to zdjęcie.
Policja nigdy nie znalazła tych ubrań ani zawieszek, mimo długich poszukiwań.
– To z tamtego dnia – wyszeptałam. Nigdy nie widziałam żadnych zdjęć z tamtego dnia. Nie wiedziałam nawet, że istnieją. – Wszystkie wyglądamy zupełnie inaczej.
– Możesz… – Głos uwiązł jej w gardle. Wypuściła powietrze. – Możesz iść na koncert Vivi.
– Dziękuję, dziękuję!
– Ale masz wrócić przed północą.
– Stoi.
– Powinnam zrobić nam coś do jedzenia, zanim pójdziesz do szkoły, a ty zdecydowanie powinnaś wziąć prysznic. – Skończyła zaplatać warkocze i pocałowała mnie w czubek głowy, a potem wyszła.
Jeszcze raz spojrzałam na zdjęcie, twarz mamy, twarz taty, zaledwie kilka godzin przed najgorszą rzeczą, jaka mogła im się kiedykolwiek przydarzyć. Ta rzecz wydrążyła mamę, starła jej rumieniec z policzków i zostawiła ją szczuplejszą i posępniejszą niż wcześniej. Przez większą część mojego życia mama była rozmytą kobietą pozbawioną koloru.
Gabe’a wydrążyła jeszcze mocniej.
A jednak to nasza trójka zmieniła się najbardziej. Ledwie rozpoznawałam te ciemnowłose, niebieskookie dzieci patrzące na mnie ze zdjęcia.
Powiedziano mi, że po tym wydarzeniu stałyśmy się bardziej skryte. Że przez wiele miesięcy nie rozmawiałyśmy z nikim innym oprócz siebie. Że odmawiałyśmy spania w osobnych pokojach, a nawet osobnych łóżkach. Czasami rodzice wstawali w środku nocy, żeby do nas zajrzeć, i znajdowali nas skulone razem w piżamach, z głowami przyciśniętymi do siebie jak czarownice pochylone i szepczące nad kociołkiem.
Nasze oczy stały się czarne. Nasze włosy – białe. Nasza skóra pachniała jak mleko i ziemia po deszczu. Byłyśmy wiecznie głodne, ale nie mogłyśmy przybrać na wadze. Ciągle jadłyśmy. Żułyśmy nawet we śnie, zgrzytając dziecięcymi zębami, czasami przygryzając sobie języki i policzki, tak że budziłyśmy się z krwią na ustach.
Lekarze zdiagnozowali u nas wszystko od PTSD po ADHD. Zebrałyśmy cały alfabet akronimów, ale żadne leczenie ani terapia nie zdołały przywrócić nas do stanu sprzed wydarzenia. Nie byłyśmy chore, stwierdzono. Byłyśmy dziwne.
Teraz ludziom trudno uwierzyć, że Grey, Vivi i ja jesteśmy córkami naszych rodziców.
Gabe Hollow był kwintesencją łagodności – tylko dłonie miał szorstkie od pracy stolarza i weekendowego hobby: toczenia kubków na kole garncarskim. Jego długie palce przypominały papier ścierny, gdy trzymało się go za rękę. Nosił wygodne ubrania z second handów. Nigdy nie oglądał sportu ani nie podnosił głosu. Łapał pająki w plastikowe pojemniki i wynosił do ogrodu. Rozmawiał z ziołami w kuchni, kiedy je podlewał.
Mama była równie łagodna. Piła wszystko – herbatę, sok, wino – tylko z kubków, które zrobił dla niej tata. Miała trzy pary butów i nosiła zabłocone kalosze tak często, jak tylko mogła. Po deszczu zbierała małe ślimaki z chodnika i przenosiła w bezpieczne miejsce. Uwielbiała miód – miód na tostach, na serze, miód w gorących napojach. Szyła sobie letnie sukienki ze wzorów przekazanych jej przez jej babcię.
Oboje nosili woskowane kurtki i woleli spacerować po angielskich wsiach niż podróżować za granicę. Mieli drewniane kije turystyczne i ręczne kołowrotki do łowienia ryb w strumieniach. Kochali opatulać się wełnianymi kocami i czytać w deszczowe dni. Mieli jasnoniebieskie oczy, ciemne włosy i urocze twarze w kształcie serca.
Byli łagodni. Ciepli.
Jakimś cudem razem stworzyli… moje siostry i mnie. Każda z nas mierzyła metr osiemdziesiąt, całe dwadzieścia pięć centymetrów więcej od naszej drobnej mamy. Każda z nas była kanciasta, pociągła, ostra. Każda niewygodnie piękna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i sarnimi oczami. W dzieciństwie ludzie mówili nam i naszym rodzicom, jakie jesteśmy wspaniałe. Ich słowa brzmiały jak ostrzeżenie – i chyba nim były.
Wszystkie wiedziałyśmy, jak nasze piękno wpływa na innych, i wszystkie radziłyśmy sobie z tym inaczej.
Grey znała swoją moc i wykorzystywała ją z rozmysłem, w sposób, jaki widziałam u niewielu dziewczyn. Sposób, który bałam się naśladować, bo widziałam reperkusje bycia piękną, ładną, uroczą, seksowną, przyciągania niewłaściwego rodzaju uwagi, nie tylko chłopaków i mężczyzn, ale także innych dziewczyn i kobiet. Grey była czarodziejką, która wyglądała jak seks i pachniała jak polna łąka; ucieleśnieniem późnoletnich wieczorów na południu Francji. Podkreślała swoje naturalne piękno na wszelkie sposoby. Nosiła szpilki i delikatne koronkowe staniki, a do tego lekko przydymiony makijaż. Zawsze wiedziała, ile odsłonić, żeby osiągnąć ten cool i sexy look.
Wiedziałam, że moja najstarsza siostra jest inna niż ja, przede wszystkim ze względu na to, że nocami wracała do domu sama, zawsze piękna, czasami pijana, często w krótkich spódniczkach albo wydekoltowanych topach. Przemierzała ciemne parki, puste uliczki i pokryte graffiti kanały, gdzie wędrowcy gromadzili się, by pić, brać narkotyki i spać na kupie. Robiła to bez strachu. Chodziła w miejsca i nosiła ubrania, które – gdyby coś jej się stało – skłaniałyby ludzi do mówienia: „sama się prosiła”.
„Nie rozumiesz – powiedziała mi kiedyś, kiedy zauważyłam, że to bardzo niebezpieczne – że to ja jestem grozą w ciemności”.
Vivi była jej przeciwieństwem. Próbowała przegnać swoje piękno. Zgoliła głowę, przekłuła skórę, wytatuowała na palcach SPIERDALAJ – zaklęcie, które miało odpędzić niechcianą uwagę mężczyzn. Mimo tych czarów, nawet z zygzakowatym nosem, ciętym językiem, niewydepilowanymi nogami i ciemnymi workami wyżłobionymi przez alkohol, narkotyki i bezsenne noce, wciąż była boleśnie piękna i boleśnie do niej wzdychano. Zbierała każde gwizdnięcie, każde klepnięcie w tyłek, każde obmacanie piersi i trzymała je pod skórą, gdzie wrzały w kotle wściekłości, którą wypuszczała na scenie na strunach gitary basowej.
Ja plasowałam się gdzieś między nimi. Nie próbowałam czynnie dzierżyć ani marnować mojego piękna. Myłam włosy i nie używałam perfum, tylko dezodorantu. Pachniałam świeżo, ale nie upajająco, nie słodko, nie kusząco. Nie malowałam się i nosiłam luźne ubrania. Nie skracałam rąbka spódnicy mundurka. Nie chodziłam sama po nocach.
Podeszłam odłożyć zdjęcie do otwartej szuflady. Między skarpetkami i bielizną leżała brązowa teczka wypchana papierami. Wyciągnęłam ją i otworzyłam. Była pełna kopii akt policyjnych zwiniętych na rogach ze starości. Zobaczyłam swoje imię i imiona sióstr, wyłapałam strzępki naszej historii, gdy przeglądałam dokumenty, nie mogąc odwrócić wzroku.
Dzieci twierdzą, że nie pamiętają, gdzie były ani co im się przydarzyło.
Funkcjonariusz ███████████ i funkcjonariusz ███████████ odmawiają przebywania w tym samym pomieszczeniu co dzieci, powołując się na koszmary po wysłuchaniu ich zeznań.
Kwiaty znalezione we włosach dzieci to niezidentyfikowane hybrydy – może pirofity.
Psy tropiące nadal reagują na dzieci, nawet wiele dni po ich powrocie.
Gabe Hollow uparcie twierdzi, że oczy całej trojki się zmieniły, a zęby mleczne wyrosły w miejscach, z których wcześniej wypadły.
Żołądek podszedł mi do gardła. Zamknęłam teczkę i próbowałam wepchnąć ją z powrotem do szuflady, ale zahaczyła o drewno i otworzyła się na całą szerokość, tak że papiery spadły na podłogę. Uklęknęłam i pozbierałam je w kupkę drżącymi dłońmi, starając się nie patrzeć na zawartość. Zdjęcia, zeznania świadków, materiały dowodowe. Zaschło mi w ustach. Papier wydawał się zepsuty w moich palcach, nie pasował. Chciałam go spalić, tak jak człowiek pali zarażone plony, by zgnilizna się nie rozprzestrzeniła.
I nagle na wierzchu stosu zobaczyłam fotografię Grey w wieku jedenastu lat z dwoma białymi kwiatami – prawdziwymi, żywymi kwiatami – wyrastającymi ze zdjęcia, jakby wyrastały jej z oczu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej