Dom wariatek - ebook
Grupa kobiet zmagających się z problemami psychicznymi walczy o lepszą przyszłość.
Na zlokalizowanym w centrum Krakowa osiedlu z wielkiej płyty znajduje się stare gospodarstwo, pośrodku którego stoi mała willa. Sto lat wcześniej w tym samym miejscu prowadzono ogród zoologiczny, lecz dziś mieszkańcy tych terenów napotkać mogą wyłącznie jego skromne pozostałości.
W domku mieszka prezeska fundacji charytatywnej, Elwira, wraz z młodymi kobietami cierpiącymi na uciążliwe zaburzenia psychiczne. Kameralna posiadłość staje się dla nich upragnionym schronieniem. Codzienną rutynę podopiecznych zakłóca jednak incydent ujawniający niechęć tutejszych ludzi do „niebezpiecznych wariatek”.
Wskutek nieszczęśliwych wypadków Elwira traci kontrolę nad kierowaną przez siebie instytucją, a nowe władze postanawiają sprzedać działkę, na której stoi willa. Niedługo potem o upragnioną ziemię zaczynają upominać się bezduszni deweloperzy…
„Dom wariatek” to słodko-gorzka opowieść o mierzeniu się z własnymi słabościami. Krzysztof Pietras z niezwykłą wrażliwością odmalowuje środowisko na pozór słabych i bezbronnych kobiet podejmujących niestrudzone wysiłki, aby zapewnić sobie lepszą przyszłość.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-505-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowiutka piłka nożna śmigała między chłopakami, pojawiając się raz po jednej, raz po drugiej stronie boiska. Przynajmniej ich zdaniem śmigała; tak naprawdę raczej podskakiwała na kępach wysuszonej wrześniowym słońcem trawy oraz gwałtownie zmieniała tor po uderzeniu w kolejne kretowiska.
Chłopcy od czasu do czasu narzekali na swoje klepisko, ale gdy któremuś zdarzało się to zbyt często, zyskiwał miano jęczącego pedała – „Ronaldo płaczącego z powodu kolejnej porażki” – gwiazda Portugalczyka gwałtownie bladła, podobnie jak wspomnienie wakacji, które zakończyły się już ponad trzy tygodnie wcześniej.
– A właściwie to czemu nie pójdziemy na orlika? Moglibyśmy… hmmm… poćwiczyć trochę technikę… – zasugerował nowy w grupie Maks, wiedząc już, że nie należy krytykować nierówności „osiedlowego Wembley”.
– Chcesz, to idź se tam, kurwa, sam. Zobaczymy, czy z tą twoją techniką to ci pozwolą nawet piłkę podać! – wykrzyknął jeden z chłopców, wywołując tym samym parsknięcia śmiechu pozostałych, po czym dodał z westchnieniem: – Piąta klasa tam gra plus paru gości spod kościoła. Musisz być naprawdę dobry, żeby grać razem z nimi. Oni nie odstępują nikomu orlika. Trzeba po prostu sprawdzać, czy sobie już poszli, a i tak to czasem nie wystarczy, bo jak ogarną, że ktoś się tam po nich zaraz ładuje, to lubią wrócić i nie puścić cię dla zasady. Wembley jest za to nasze.
Maks mieszkał na osiedlu zaledwie od miesiąca, przeprowadził się tu na tydzień przed rozpoczęciem szkoły i czwartej klasy i dopiero poznawał prawa rządzące światem jego nowych kolegów.
– No dobra, masz rację, nie było tematu – odpowiedział ugodowo i dodał już nieco odważniej: – Wcale nie mam złej techniki…
Chłopcy puścili jego uwagę mimo uszu i wprowadzili do gry piłkę, która zaraz odbiła się od korzenia topoli i wpadła pod nogi pędzącego do bramki Maksa. Będąc prawie sam na sam z mocno przyrdzewiałymi słupkami i ziejącą za nimi krzaczastą przestrzenią, chłopak przymierzył, ale nie zdążył kopnąć, bo wpadł na niego pozbawiony koszulki kolega. Obnażony, koguci tors świadczył o przynależności do drużyny przeciwnej.
Przyodziani oponenci zaczęli wykrzykiwać hasła o karnym, a sam sfaulowany śmiało potwierdził:
– No, karny jak chuj.
W domu, przy rodzicach, nigdy nie odważyłby się odezwać w ten sposób, ale jedną z pierwszych rzeczy, których nauczył się na nowym osiedlu, było to, że swobodne korzystanie z wulgaryzmów spotyka się tu ze szczerym uznaniem nowych kolegów i świadczy o nim jak o mężczyźnie, w którego chciał się jak najszybciej przeistoczyć.
Pokrzywdzony, wziął piłkę w ręce i w sposób podpatrzony w telewizji wytarł ją we własną koszulkę. Murawa, a właściwie jej parodia, nie była wilgotna, lecz gest ten najwidoczniej spotkał się z aprobatą drużyny, jako że nikt się nie sprzeciwił, aby to właśnie sam sfaulowany egzekwował karnego.
Jeden z obnażonych przeciwników podbiegł do sterty leżących nieopodal plecaków, wyciągnął z niej bluzę i mimo popołudniowego słońca wsunął ją szybko przez głowę i stanął między stalowymi słupkami. Prawdziwi bramkarze zawsze grają w bluzach z długim rękawem, a rzuty karne, nawet na osiedlowym Wembley, zawsze wzbudzały w chłopcach wyjątkowe emocje i prowokowały do uczczenia ich choćby taką okazjonalną zmianą ubioru.
Maks, chociaż nie odstawał techniką piłkarską od nowych przyjaciół, zadecydował, że nie będzie się silił na precyzyjne uderzenie, tylko spróbuje posłać piłkę w sam róg bramki, ale za to z całej siły. Powoli zapracowywał na zaufanie kumpli, a gdyby nie strzelił gola, mógłby zaprzepaścić te wysiłki.
Zrobił kilka kroków w tył, a ktoś gwizdnął na palcach. Chłopiec podbiegł do piłki i kopnął ją bardzo mocno, ale w ostatniej chwili odchylił ciało.
Piłka przeleciała parę metrów nad bramką i poszybowała wysoko w powietrze po to, żeby zniknąć za wysokimi jałowcami, którymi kończyło się improwizowane boisko. Podobno dawniej była za nim jeszcze druciana siatka, ale została ukradziona przez meneli lub złomiarzy, kiedy powstał orlik i dorośli przestali się interesować boiskiem.
– Jaka kurrrwa świeca, prosto żeś w telebima chłopie przypierdolił! – Ten sam chłopiec, który wcześniej wyjaśnił mu sprawę z orlikiem, znów z niego szydził, a wkrótce do „lidera” dołączyli i inni:
– Srogo…! Jakbym nawet chciał, tobym nie przejebał tych krzoków!
– Petardę ma, ale techniki za chuja!
– Strzelił wariatkom w okno!
Maks, który wyczerpał już na ten dzień zasoby swojej asertywności, nic nie powiedział, tylko spuścił głowę i wysłuchiwał kpin, z których jedna szczerze go zdziwiła – „wariatkom w okno”; znał to powiedzonko kiepskich telewizyjnych komentatorów – „strzelić Panu Bogu w okno”, czyli właśnie tak jak on – gdzieś wysoko i niecelnie, ale czemu jeden z chłopaków akurat tak je przekręcił?
Szyderstwa i śmiech przerwał nagle pragmatyczny ton jednego z graczy, który chwycił się pod chude boki i stwierdził:
– Dobra, kurwa, zajebiście, wszystko fajnie, ale ta piłka kosztowała ze trzy stówki. Dostałem ją od dziadka i stary mnie zajebie, jak wrócę do domu bez niej. To oryginał meczowy Adidasa. Mówiłem wam, że nie chciał, żebym ją wynosił na pole, i jak widać, miał, kurwa, rację…
Wszystkie dziesięcioletnie oczy zwróciły się nagle na egzekutora niefortunnego karnego, który poczuwając się do odpowiedzialności, cicho oświadczył:
– Pójdę jej poszukać, spokojnie…
Słysząc deklarację kolegi, reszta chłopców znów wybuchnęła śmiechem, poza tym jednym, właścicielem zguby, który odpowiedział:
– Nie no, pójdę po ojca i on to ogarnie.
– Nigdzie, kurwa, nie pójdziesz – zareagował nagle „lider”. – Dziadersa zostaw w spokoju, niech Maks to ogarnie, tak jak powiedział. Maks, pójdziesz? – zapytał poważnie, aczkolwiek na jego twarzy wykwitł szyderczy uśmiech. – Jak przyniesiesz piłę, to będziesz przegość.
– Pewnie, że pójdę – odpowiedział winowajca, ale nagle sobie uzmysłowił, że pozornie proste zadanie z niewiadomych dla niego przyczyn chyba stanowi jakieś wyzwanie.
– No to śmigaj.
– Uważaj na wariatki, nie idź przez furtkę… – rzucił jeden z chłopców, w momencie gdy Maks obrócił się w stronę jałowców i zaczął szukać wzrokiem przejścia za zielony szpaler.
– Właśnie niech idzie, kurwa, przez furtkę, nie świruj Antek, szkoda czasu! – wykrzyknął „lider”, najwidoczniej nie mogąc się doczekać próby, jaką los i on sam szykował dla nowego kolegi.
– Jakich niby wariatek? – Maks przestraszył się nagle, ale przywódca grupy wskazał mu brodą punkt oddalony od boiska o kilkadziesiąt metrów, gdzie chłopiec zauważył wtopioną w roślinne tło bramkę.
Nikt już nic więcej nie powiedział. Niektóre dzieciaki uśmiechały się chytrze, ale kilkoro miało całkiem poważne miny, jakby rozumiejąc, co czeka „nowego”, a najwidoczniej jest nieuchronne.
– Popilnujcie mi plecaka – rzucił na odchodnym i z bijącym szybciej sercem ruszył w stronę furtki.
Płot, za którym wiele lat temu zostały posadzone strzeliste obecnie jałowce, składał się z metalowej siatki rozpiętej na przerdzewiałych stalowych słupkach; całość musiała być kiedyś pomalowana na czarno bądź ciemnozielono, ale obecnie wyglądała na zwyczajnie brudną. Gdzieniegdzie w siatce, przy samym trawniku, zrobiono małe „okienka”; chłopiec domyślił się, że były to przejścia dla kotów czy też jeży, które mogły dzięki nim swobodnie pokonywać metalową barierę.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów dotarł wreszcie do bramki, na której znajdowała się równie stara skrzynka na listy z domalowanym na niej niezdarnie numerem „75A” i przydrutowaną szarą rurą PCV przeznaczoną na ulotki i gazetki z supermarketów.
Chłopiec zgodnie z zasadami, których nauczył się w domu, najchętniej zadzwoniłby domofonem albo zwykłym dzwonkiem, ale nigdzie nie mógł znaleźć przycisku, więc po chwili zastanowienia nacisnął klamkę. Furtka nieco się uchyliła, nie była zamknięta na klucz, lecz zabezpieczona blokadą rowerową. W pierwszej chwili się zmartwił, ale po sekundzie zauważył, że elastyczny wężyk nie jest przeciągnięty przez samą furtkę, a jedynie nałożony od góry i wystarczy go zwyczajnie zdjąć, co też nieśmiało zrobił.
Przez cały czas miał z tyłu głowy słowa kolegów o wariatkach i poważne miny niektórych, więc zatrzymał się na progu i rozejrzał. Wiedział od rodziców, że dawniej było tu zoo, ale do tej pory nie miał okazji ani zapoznać się z tym terenem, ani nawet popytać o nie kolegów z klasy; od czasu przeprowadzki ciągle był czymś zajęty i nawet nie zdążył zjeździć osiedla na rowerze ani pospacerować po nim, sam czy też z rodzicami. Uświadamiając sobie, że kiedyś mogły tu mieszkać dzikie zwierzęta, pomyślał, że może terenu strzeże teraz jakiś pies, więc cofnął się za bramkę i krzyknął:
– Dzień dobry! Czy można wejść?
Jako że nikt mu przez dłuższą chwilę nie odpowiedział, spróbował ponownie, ale z takim samym skutkiem. Spojrzał za siebie, na kolegów obserwujących go z oddali. Machali coś do niego, zapewne zachęcając, żeby szedł dalej.
Przełknął ślinę i rozejrzał się po trawie. Szukał jakiegoś kamienia albo żelastwa. Znalazł jedynie parę opadłych z okolicznych drzew gałęzi. „Może się nadadzą…” – pomyślał, połamał je na kolanie na trzy części i nie zastanawiając się długo, rzucił je po kolei, w odstępie paru sekund, daleko za furtkę. Jeśli w pobliżu miał być pies, to na pewno zainteresowałby się taką akcją.
Ku swojej uldze ani nie usłyszał szczekania, ani nic nie podbiegło w kierunku zaimprowizowanej przynęty. Ośmielony, wszedł za ogrodzenie.
Przed sobą miał ścieżkę skręcającą w lewo, pomiędzy krzakami ogromnych, przekwitniętych kwiatów, których płatki, pożółkłe w czasie gorącego lata, jeszcze nie opadły. W tle rysowały się jakieś szare zabudowania otaczające pokryty żwirem i zaschniętym błotem placyk, na którym stał jakiś zardzewiały pojazd dostawczy; za garażami, czy też magazynami, wyrastał kolejny szpaler, ale tym razem smukłych drzew, tworzących barierę dla wzroku zarówno chłopca, jak i mieszkańców oddalonych o kilkaset metrów niskich bloków.
Maks spojrzał, gdzie prowadzi pokryta płytami chodnikowymi ścieżka. Na jej końcu stał dom, szary albo brązowy, trudno było ocenić ze względu na nisko wiszące słońce oświetlające teren za budynkiem. Był jednopiętrowy, z czterospadowym dachem zwieńczonym kominem i bogaty w liczne dekoracje; podobnego kształtu domki Maks widywał na przedmieściach Krakowa albo w dzielnicy swoich dziadków. Wciśnięte lub wręcz przytulone do bloków, wyglądały jak coś zupełnie nie na miejscu, jakby ktoś przykleił je na siłę lub dorysował, przez przypadek, do nowo projektowanego osiedla.
Chłopiec uzmysłowił sobie szybko, że boisko, z którego wykopał piłkę, znajduje się zaraz obok domku, więc ruszył powoli ścieżką – zguba musiała być w pobliżu i miał nadzieję, że ani nie utknęła w wysokich jałowcach, ani nie rozbiła żadnego okna, bo z tym wiązałyby się już poważniejsze konsekwencje niż z samym wtargnięciem bez pytania na nieznany teren.
Płyty chodnikowe, w większości zarośnięte dziką trawą, a gdzieniegdzie popękane, kończyły się przy samym wejściu do budynku, więc Maks zboczył w lewo, aby go obejść pod jałowcami; nie miał ochoty zapoznawać się z osiedlowymi sąsiadami, szczególnie że coś z nimi musiało być nie tak, skoro jego koledzy zareagowali w tak niepokojący sposób.
Nagle kamień spadł mu z serca – zaraz za krzakami, kilka metrów od ściany domku, zobaczył biały kształt piłki; leżała pośród wybujałej trawy i czekała na niego. Nie była widoczna z boiska, bo zaraz za jałowcem rosły kolejne niezidentyfikowane krzewy i kwiaty, które wspólnie tworzyły nieprzeniknioną dla oczu zasłonę.
Chłopak śmiało ruszył do przodu, zapominając o wcześniejszych obawach, i wielce zadowolony z siebie wreszcie podniósł piłkę. Pomyślał, żeby odrzucić ją lub odkopnąć z powrotem nad ogrodzeniem, ale stwierdził, że nie będzie już ryzykował; drugi raz takie kopnięcie mogłoby mu już nie wyjść.
Odwrócił się, chcąc szybko odejść, gdy nagle usłyszał stłumiony kobiecy głos krzyczący: „Nienawidzę cię!”.
Stanął jak wryty; nie tyle przestraszony, ile zaniepokojony – wiedział, że nie krzyczą na niego, bo głos dochodził gdzieś z daleka. Oczekiwał złych psów, głośnych alarmów i rozwścieczonych dorosłych, ale nie spodziewał się być świadkiem jakiejś kłótni lub wybuchu nienawiści.
Kierowany niezdrową dziecięcą ciekawością, która często pcha najmłodszych wprost w jaskinię lwa, Maks podszedł do ściany domku i zaczął nasłuchiwać.
Po chwili usłyszał ponowny wrzask: „Wynoś się z mojego życia!”, a jego źródło zlokalizował gdzieś za budynkiem.
Patrząc dokładnie pod nogi, aby nie nastąpić na jakąś suchą gałązkę, co zdarzało się często bohaterom filmów przygodowych, które oglądał z tatą, zbliżył się do rogu budynku i wystawił delikatnie głowę, aby sprawdzić, co się za nim dzieje.
Za domkiem znajdował się duży, nieco zaniedbany ogród tonący w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca. Inaczej niż na podwórku od strony głównego wejścia, które wcześniej przemierzył, był otoczony równo przyciętymi krzaczkami róż i innych kwitnących jeszcze we wrześniu kwiatów. Pośrodku znajdował się trawnik, ale nie równiutko przystrzyżony, tak jak w ogrodach jego kolegów mieszkających pod miastem, lecz pełen kęp chwastów, drobnych kwiatuszków i wysokich traw. W jego centralnym miejscu ujrzał pięć ubranych w białe, powłóczyste sukienki kobiet, stojących naokoło betonowego lub wyłożonego kostką brukową kwadratu. Na ustawionym pośrodku krześle siedziała trudna do zidentyfikowania postać.
Maks nie mógł dokładnie zobaczyć jej rysów twarzy, ale domyślił się, że musiał to być mężczyzna, bo ubrany był w bluzę z odstającym kapturem i czapkę z daszkiem, mocno nasuniętą na głowę; spod krzesła natomiast świeciły bielą sportowe buty.
– Precz, draniu! – wrzasnęła najwyższa z osobliwych kobiet i cisnęła w mężczyznę snopkiem suchej trawy lub siana, który trzymała w ręce.
Chłopiec zauważył, że obok krzesła znajdują się już cztery podobne wiązki, a piątą trzyma jeszcze jedna biała postać – niska dziewczyna, znacznie młodsza od reszty, i wyraźnie szykuje się do dorzucenia jej do pozostałych. W końcu zrobiła to, krzycząc: „Żegnaj, tato!”, a najwyższa z kobiet podeszła do niej, pogłaskała ją po głowie i odeszła parę kroków na bok, aby podnieść z trawy jakiś czerwony przedmiot.
Umysł Maksa pod wpływem adrenaliny pracował szybko, więc widząc w dłoni nieznajomej plastikowy kanister, poczuł nagłe tąpnięcie serca, a z przerażenia rozwarł oczy i buzię.
Przewodząca nieznanemu rytuałowi wiedźma albo wariatka (dopiero teraz uświadomił sobie, że właśnie o nie musiało chodzić kolegom) zbliżyła się do ofiary i wylała na nią całą zawartość pojemnika, odrzuciła go na bok i dała znak dłonią koleżance o długich, rudych włosach. Ta potulnie podpaliła trzymaną w ręce gazetę, popatrzyła jeszcze raz na najwyższą i słysząc zapewne jakąś zachętę, wrzasnęła: „Wynoście się wszyscy!”, po czym rzuciła z odległości pół metra podpałkę, która natychmiast zapaliła siedzącą na krześle ludzką pochodnię.
Chłopiec, do tej pory skamieniały z przerażenia, krzyknął przeciągle i rzucił się do tyłu, chcąc uciec, ale razem z trzymaną kurczowo w objęciach piłką odbił się od czegoś, co nagle znalazło się za nim.
Serce niemal wyskoczyło mu z chudej piersi, bo zobaczył, że wpadł właśnie na kolejną wiedźmę, ale ta nie była ubrana na biało i nie była młoda; miała na sobie długi, szary, brudny fartuch, śmierdziała ziemią i starością, a siwe włosy sterczały jej we wszystkie strony.
– Co tu robisz, gówniarzu?! – wychrypiała jędza, a na jej zrytej zmarszczkami twarzy rysował się grymas autentycznej złości.
– Ja… tylko… piłka… – Chłopiec nie potrafił złożyć jednego zdania i wciąż leżał na trawie, szukając po omacku piłki leżącej gdzieś obok.
– Piłka, znów ta pierdolona piłka! Gówniarze, skurwysyny, do nauki, a nie piłkę kopać, gnojki…! – wyrzuciła z siebie starucha, tryskając śliną z pozbawionych wielu zębów ust.
– One… go zabiły… spaliły…
– Wynocha stąd, smarkaczu, bo ja ciebie zaraz spalę! – Wiedźma chyba chciała chwycić Maksa, bo nachyliła się nad nim, ale mózg chłopca w końcu wysłał sygnał do nóg, które natychmiast poderwały go z ziemi i z prędkością godną mistrza szkoły w sprincie pognały wzdłuż żywopłotu i za kopniętą z impetem furtkę, którą przezornie zostawił niezamkniętą.
Starucha podeszła do piłki i z trudem podniosła ją z ziemi, mamrocząc do siebie:
– Gówniarze zafajdane…ROZDZIAŁ 1
Przez kolejne tygodnie Maks cieszył się ze swojego imienia jedynie w domu; dla kolegów pozostał Nowym, ale nikt nie miał mu za złe ucieczki przed wariatkami – gdy wszyscy w grupie boją się tego samego, to nikt nie ośmieli się nazwać drugiego tchórzem.
Takie lub podobne chrzty czy otrzęsiny nowi, nastoletni mieszkańcy musieli przechodzić nie tylko na Osiedlu Nadwiślańskim, ale i w wielu innych społecznościach osiedlowych. Nakazywano im nielegalne kupowanie piwa i fajek, zwyzywanie groźnego pijaka, naplucie na losowego przechodnia z okna bloku czy obrzucenie jajkami drzwi znienawidzonego sąsiada. Nowo przybyłe dzieciaki godziły się, popadały przez to w mniejsze lub większe tarapaty, ale wkupiały się w łaski starszych czy bardziej kumatych kolegów i koleżanek.
Każde polskie blokowisko z wielkiej płyty z racji swojego wieku dorobiło się jakiejś własnej historii albo nawet legendy. Nie inaczej było z Osiedlem Nadwiślańskim.
Zlokalizowane w Krakowie, vis-à-vis Wawelu, leżące w zakolu Wisły i zawdzięczające rzece nazwę, powstało we wczesnych latach siedemdziesiątych minionego wieku. Nie wyróżniałoby się spośród innych krakowskich osiedli powstałych w tamtych czasach niczym szczególnym, gdyby nie zostało założone częściowo na terenie starego zoo.
Żyjącym współcześnie krakowianom trudno sobie ten fakt wyobrazić, bo nawet najstarsi z nich przyzwyczajeni są do niedzielnych wizyt w Lasku Wolskim, który niezmiennie od 1929 roku mieści krakowskie zoo. Mało który krakowianin zdaje sobie jednak sprawę, że wcześniej znajdowało się ono zaledwie półtora kilometra od Wawelu, na obszarze, na którym obecnie stoi kilka spółdzielczych punktowców.
Jego założenie drugie najważniejsze miasto ówczesnej Galicji (Kraków stanowił wówczas cień Lwowa), będącej częścią Cesarstwa Austro-Węgierskiego, zawdzięczało kaprysowi cesarzowej Elżbiety Bawarskiej, znanej masom jako Sisi.
Oficjalnie ogród zoologiczno-botaniczny (Zoologischer und Botanischer Garten) został ufundowany przez lubianego w Galicji cesarza Franciszka Józefa, ale pomysł przypisuje się jego małżonce, która mając odwiedzić Kraków w 1875 roku, narzekała na jego zaściankowość, biedę i brak nowoczesnych rozrywek. Podobno widząc na Rynku występ oswojonego niedźwiedzia, zapytała, czy Kraków ma swój własny zwierzyniec, a słysząc odpowiedź negatywną, obiecała, że rozkaże przysłać tu trochę zwierząt z budapeszteńskiego ogrodu zoologicznego i z menażerii pałacu Schönbrunn z Wiednia.
Ostatecznie pierwsze w zaborze austro-węgierskim zoo powstało w prowincjonalnym Krakowie w 1878 roku, a władze miasta zlokalizowały je po drugiej stronie Wisły, na terenie dawnych wsi Zakrzówek i Ludwinów. Powoli zapełniało się dzikimi zwierzętami, z czego na początek większość stanowiły tanie i stosunkowo łatwe do schwytania rodzime gatunki; z czasem jednak dołączyły do nich i te bardziej egzotyczne, wyproszone lub wręcz wyżebrane przez przedsiębiorczych włodarzy w kosmopolitycznych Wiedniu, Pradze i Budapeszcie. Łaskawi zaborcy dzielili się z parweniuszami wyliniałymi tygrysami, podstarzałymi małpami i bezpłodnymi już wielbłądami o obwisłych garbach i wytartych zębach. Mimo wątpliwego stanu zdrowia i braków w wyglądzie ich przybycie każdorazowo i odpowiednio wcześniej obwieszczano w „Kuryerach” i dodatkach wieczornych, a wygłodniali kolorytu mieszczanie przybywali do menażerii tłumnie dorożkami, wydobywając z pugilaresów austriackie krajcary, a potem halerze.
– Co tam się dzieje, pani Zosiu…?! Cóż tam się znowu wyrabia…? – Najwyższa kobieta, słysząc wrzask dziecka, odwróciła się od płonącej kukły i zainteresowała postacią staruszki, którą dojrzała z odległości kilkudziesięciu metrów.
Widząc zapewne, że nie doczeka się odpowiedzi ani że starsza kobieta nie kwapi się podejść do ogniska, ruszyła w jej stronę; po drodze zauważyła, że ta trzyma w ręce piłkę, więc od razu się domyśliła, co mniej więcej mogło się wydarzyć.
– Jakieś szkody, pani Zosiu? – zapytała i z obrzydzeniem stwierdziła, że zapach, jaki roztaczała staruszka, świadczy o niemyciu się już przez dłuższy czas.
– Nie, Lusiu, Bogu dzięki nie. Odkąd te zarośla podrosły, to już bachory nie wybijają okien, ale wbiegł tu jeden z tych smarkaczy i niszczył kwiaty i zieleń.
Lusia rozejrzała się wokół siebie – całą przestrzeń pomiędzy żywopłotem a ścianą domu pokrywały nieskoszona trawa, mech i parę pniaków po ściętych dawno temu drzewach. Walało się tam też mnóstwo puszek po piwie i trudnych do zidentyfikowania plastikowych śmieci. Po zadbanej zieleni, a już tym bardziej kwiatach, nie było śladu.
Kobieta westchnęła i popatrzyła na piłkę; wiedziała, że zatrzymanie jej przez panią Zosię będzie się wiązało z kłopotami, z którymi to ona, jako dysponentka posesji, będzie musiała się osobiście zmierzyć.
– Po co pani zabrała im piłkę, przecież zaraz przyjdą rodzice i będą robić awantury, a ostatnio było w miarę spokojnie…
– Żadni rodzice nie przyjdą! – oznajmiła starucha z uśmiechem, nie kryjąc satysfakcji. – Policja tym razem przyjdzie!
– Jaka policja, dlaczego niby policja? – przestraszyła się Lusia, a ręce opadły jej wzdłuż ciała.
– Bo ten gówniarz zobaczył, co tam Lusia wyczynia z resztą, jak palicie tą Marzannę, no i on myśli, że wyście kogo zabiły, spaliły, ha! A ja Lusi powtarzałam, żebyście nie uskuteczniały takich historii, bo kto dojrzy i będą burdy jak dawniej, albo i właśnie, ha! Nas w końcu spalą…!
– Nie Marzannę, tylko kukłę symbolizującą osoby i przypadłości, przez które cierpimy albo cierpiałyśmy… To element terapii… Zresztą nieważne…
Młodsza kobieta nie mogła się pozbyć wrażenia, że staruszka czerpie dziką satysfakcję z zaistniałej sytuacji i byłaby naprawdę skora poświęcić dom, w którym mieszkała od prawie czterdziestu lat, tylko po to, aby to jej było „na wierzchu”.
Ona jednak nie mogła do tego dopuścić; zarówno pani Zosia, jak i cztery dziewczyny znajdowały się pod jej opieką, a wizyta policji, pomocy społecznej czy jakichkolwiek innych służb państwowych mogła zburzyć spokój i kruchą stabilizację, którą kilka lat temu udało im się osiągnąć.
Musiała działać szybko, ale z rozwagą.
– Pani Zosiu, łazienka u pani w pokoju nie działa? Musi się pani szybko wykąpać.
– A co Lusi do tego, czy działa, czy nie działa?! – zareagowała wyraźnie oburzona starucha.
– Jeśli nie działa, to proszę skorzystać z mojej i zrobić to teraz. Jeśli naprawdę przyjedzie policja i zobaczą panią w takim stanie, to następny będzie MOPS. Chce pani znów trafić do MOPS-u? Wtedy się udało, ale tym razem nie dam sobie głowy uciąć, czy uda mi się panią stamtąd wyciągnąć. Jest pani już starsza…
Pani Zosia odwróciła się, nie słuchając już więcej, i podreptała w kierunku domu, mamrocząc pod nosem: „Ja ci, kurwa, dam MOPS…”.
Lusia, nie tracąc czasu, pobiegła z powrotem w miejsce domniemanego rytualnego morderstwa i nie siląc się na wytłumaczenia, zakomenderowała:
– Jakieś dziecko tu weszło za piłką, podglądnęło nasz mały happening i myśli, że kogoś tu zamordowałyśmy, spaliłyśmy. Zosia twierdzi, że może tu przyjechać policja. Zabrała mu piłkę…
– Ha, ha, ha! Jeśli jeszcze ją spotkał, to na pewno właśnie dzwoni po psy! – zaśmiała się niewysoka blondynka w pełnym makijażu i z pogrubionymi henną brwiami. – Pewnie mu nagadała jeszcze, że go pożre jak Jasia i Małgosię!
– Andżela, błagam cię, to nie czas na żarty. Jeśli chłopak serio nagadał, że ktoś kogoś tu morduje, to policja będzie za parę minut i chociaż zarzutów morderstwa nie mamy się co obawiać, to zastanów się, czy naprawdę zależy nam na wizerunku nawiedzonych wariatek…
– Przecież i tak wszyscy o nas tak myślą, co za różnica? – odezwała się brunetka o włosach do ramion, stojąca spokojnie z miną niezdradzającą cienia emocji.
– Opowiadałam wam, jak tu było dawniej, kiedy tu jeszcze nie mieszkałyście, za czasów mojej babci, a teraz jest naprawdę dobrze w porównaniu z tamtym okresem – tłumaczyła Lusia. – Poza tym jest coś, o czym jeszcze nie wspomniałam, ale to później, teraz przebierajcie się w normalne ubrania i nie zapomnijcie ściągnąć wianków.
– Od początku te wianki wydawały mi się idiotycznym pomysłem – stwierdziła brunetka.
– A ta w kółko swoje, zero fantazji! Ty, dziewczyno, chcesz tu całe życie mieszkać? Chyba tak, bo z takim podejściem to w realu sobie przyjaciół nie znajdziesz. Tylko tobie się nie podobają, według mnie wyglądamy w nich sexy i wyobraź sobie, że ty, Ada, też! – oburzyła się Andżelika. – Pasują do tych szat, muszę potem parę selfiaków zrobić.
Blondynka ściągnęła z głowy biało-czerwony wianek na plastikowym pasku i dodała:
– Poza tym kosztowały grosze; pełno ich w kioskach po ostatnich mistrzostwach.
– Przebierać się! – krzyknęła Lusia, a do Andżeliki wyszeptała: – Żeby mi to było ostatni raz… Doskonale wiesz, z czym ona się zmaga. Mamy sobie wzajemnie pomagać, a nie dokuczać. Mało tego czeka na nas na zewnątrz? – Powiedziawszy to, podeszła do przygotowanego zawczasu wiadra z wodą i ugasiła dogorywającą kukłę, wypowiadając w myśli: „A do was jeszcze wrócimy!”.
Dzięki wybiórczej przytomności umysłu dobiegającej osiemdziesiątki pani Zosi cała szóstka zamieszkujących domek kobiet była gotowa na przyjazd policji, który rzeczywiście nastąpił po półgodzinie od ucieczki chłopca. Najwidoczniej, zanim ktoś zdecydował się wezwać służby, musiało dojść do jakiejś narady albo policjanci nie dali wiary niestworzonym opowieściom dzieciarni i przyjechali sprawdzić, co się na osiedlu wyrabia, ot tak, pro forma.
Kiedy dźwięk domofonu oznajmił przybycie stróżów prawa, jedna z domowniczek, na wyraźne polecenie Lusi, wpuściła radiowóz za bramę. Lepiej, żeby policyjne auto nie rzucało się w oczy sąsiadom.
Ruda Justyna, w opinii Lusi obdarzona wrodzonym talentem dyplomatycznym, została oddelegowana do wstępnej rozmowy. Gospodyni wiedziała, że na tym się pewnie nie skończy, ale chciała przynajmniej zrobić dobre pierwsze wrażenie.
Justyna przeszła przez otoczone budynkami gospodarczymi podwórze i podążyła wyłożoną płytami ażurowymi drogą, zakręcającą w lewo i przecinającą szpaler strzelistych topoli, górujących nad tą częścią Ogrodu.
Radiowóz, szczęśliwie z wyłączonym kogutem, stał przed bramą, a dwóch wyraźnie zniecierpliwionych funkcjonariuszy już czekało przed wejściem.
– Czy to pani jest właścicielką posesji? Dostaliśmy zgłoszenie, że ktoś tu został zaatakowany czy spalony. Proszę umożliwić nam wejście na teren – oznajmił poważnym tonem niższy z policjantów i wylegitymował się: – Sierżant Klonowski.
– Już panów wpuszczam – odpowiedziała spokojnie Justyna i wyjęła z zagłębienia w betonie stalowy bolec blokujący bramę, a następnie, rozchylając jej skrzydła, dodała: – Nie jestem właścicielką, jest nią pani Elwira, ale mogę panów zapewnić, że to nieporozumienie, jakieś dziecko po prostu…
– Gdzie jest właścicielka i miejsce zdarzenia? – Tym razem odezwał się wyższy z mężczyzn, nie pozwalając Justynie dokończyć wyjaśnień.
– Proszę jechać za drogą, prosto do domu. Tam pani Elwira czeka na panów.
– Czeka? Czyli wiedziałyście panie, że przyjedziemy?
– Tak, chciałam właśnie wytłumaczyć, że…
Radiowóz nagle ruszył, wzbijając za sobą kurz, a Justyna, ponownie zlekceważona, potulnie zamknęła za nim bramę i zdezynfekowała dłonie, spryskując je środkiem bakterio- i wirusobójczym z wyjętego z kieszeni malutkiego dyspensera.ROZDZIAŁ 3
Trzy kobiety zwolnione do domu przez łaskawych policjantów weszły na przeszkloną werandę. To przez nią najczęściej, a nie przez oficjalne, zlokalizowane po drugiej stronie drzwi wychodziło się z domu do ogrodu.
Justyna usiadła na kutej stalowej ławce wyłożonej ręcznie szytymi poduszkami, głównie jej własnej roboty. Na kolejny Wspólny Poniedziałek planowała właśnie patchworkową sesję, a jej najbliższym celem było stworzenie wielkiej poszwy na kołdrę, do spółki z zestawem obłóczek na poduszki. Według niej takie właśnie aktywności, a nie spektakularne i mocno przerysowane metody Elwiry, działały na zszargane nerwy najbardziej terapeutycznie i kojąco. Poza tym pracując nad czymś wspólnie przez kilka godzin, miały okazję się zintegrować, porozmawiać, a może nawet pośpiewać. Wiedziała, że na przykład Oliwka jest obdarzona pięknym głosem i podczas śpiewania nie miewa tików.
Marzyło jej się takie trochę koło gospodyń wiejskich, do którego należały jej babcia i ciocia, ale zdawała sobie sprawę, że temperament i styl życia pozostałych dziewczyn nie sprzyjają realizacji jej pomysłów i mogła na nie wszystkie liczyć jedynie podczas Wspólnych Poniedziałków.
Konsekwencje dzisiejszego, zainicjowanego przez Elwirę, miała właśnie okazję podglądać zza okna werandy.
Z niepokojem obserwowała, jak jeden z policjantów oglądał ich dowody, każdy z osobna, a następnie wszedł do radiowozu. Jego dłoń wędrowała od plastikowych plakietek do przycisków radia, podpierała się na oparciu krzesła, na blacie stołu, po to żeby po chwili otrzeć się o karoserię policyjnej kii i nacisnąć klamkę, zmacaną pewnie z kilkadziesiąt razy tego samego dnia. Żałowała, że funkcjonariusz podjechał autem za dom i wystawił się na jej widok, bo od razu sobie wyobraziła, ilu bezdomnych i meneli musiało mieć kontakt z tym radiowozem.
Była pewna, że ona jako jedyna na świecie myła i dezynfekowała klamki. Nikt inny tego nie robił, chyba że były ubrudzone farbą podczas remontu albo lepiły się już od wieloletniego tłuszczu, potu i kurzu.
Myła klamki w swoim samochodzie, w samochodzie męża, w swoim mieszkaniu i tutaj, w Ogrodzie.
Jeśli którąś pominęła lub musiała dotknąć jakiejś innej, na przykład w sklepie czy, o zgrozo, w przychodni, natychmiast dezynfekowała ręce. Robiła to na długo przed covidem, a pandemia jedynie utwierdziła ją w przekonaniu, że to ona ma rację, a nie ci wszyscy ludzie naokoło, którzy patrzyli na nią z politowaniem, za każdym razem, gdy przed posiłkiem w restauracji używała żelu antybakteryjnego, a w zatłoczonych przychodniach wkładała maseczkę.
Jeszcze dekadę temu, gdy zakładała ją w takich właśnie okolicznościach, na ogół wzbudzała obawy lub współczucie – inni pacjenci albo myśleli, że jest zakaźnie chora, i odsuwali się od niej na bezpieczną, w swoim mniemaniu, odległość, albo byli przekonani, że ma coś nie tak z układem odpornościowym – przechodzi chemię lub cierpi na białaczkę. To były reakcje ludzi jej obcych. Z rodziną i znajomymi było inaczej.
Na początku się podśmiewali, potem perorowali o „wyjaławianiu organizmu” i zbawiennej obecności niektórych bakterii w jelitach, a na końcu zaczęli jej unikać i postrzegać ją jako wariatkę.
Niestety również jej mąż i kilkuletnie, buntowane przez teściów, dzieci.
Dopiero alarmy smogowe, które zaczęły być nagłaśniane przez media, i nieszczęsna pandemia dały jej odrobinę wytchnienia – w zanieczyszczonym i duszącym się od dymu i zawieszonego pyłu Krakowie widok stosunkowo młodej kobiety w maseczce przestał wzbudzać emocje, a covid wymusił na całym społeczeństwie zakrywanie ust.
Justyna ze zrozumieniem i satysfakcją przyjęła zmianę podejścia państwowych instytucji do kwestii higieny – wszystkie te dyspensery ze środkiem dezynfekującym, pojawiające się w przestrzeni publicznej jak grzyby po deszczu, i przyklejane nad umywalkami plakaty z instrukcją mycia rąk.
Ludzie zaczęli zakrywać usta i nosy podczas kichania i kaszlenia albo odchodzili na bok, nie chcąc zmuszać innych do odskakiwania od nich jak oparzeni.
Higiena i środki bezpieczeństwa chwilowo przestały być tabu, stając się dla większości społeczeństwa koniecznością.
Wśród rodziny i znajomych Justyna triumfowała, wymieniała się z koleżankami sposobami przygotowywania domowych środków dezynfekcyjnych, polecała mydła bakteriobójcze i merytorycznie analizowała wyższość jednej szczepionki nad drugą.
Nigdy nie przyznała tego wprost, ale w duszy cieszyła się ze śmierci ojca jednego ze znajomych – otwartego przeciwnika szczepień, oraz dalszego kolegi – faceta dopiero po trzydziestce, który lekceważył obostrzenia i lockdown, imprezował i w końcu zszedł z powodu „niewydolności krążenia i oddychania”.
Okres ustępowania pandemii ucieszył chyba wszystkich w Polsce poza koncernami farmaceutycznymi i Justyną.
Liberalizacja zasad higieny, a przede wszystkim dystansu społecznego następowała wszędzie poza jej własnym domem. Wyszczepieni wszystkimi możliwymi dawkami domownicy czekali na powrót do przedszkola, szkoły i pracy, ale zapobiegliwa mama i żona przedłużała zarządzony przez siebie samą lockdown, ograniczając kontakt ze światem zewnętrznym do niezbędnego minimum.
Tolerujący z początku „niegroźnego fioła” żony mąż zdał sobie sprawę, że lekka hipochondria i lekomania, z której Justyna była od zawsze znana, przeistoczyła się już w zaawansowaną obsesję, i postanowił się zbuntować.
Był jeszcze w stanie przeżyć brak kontaktów towarzyskich, tak samo jak zakaz uczęszczania na siłownię, do supermarketów i unikanie wszelkich niepotrzebnych w jej mniemaniu wyjazdów. Mógł pracować zdalnie, pasjonował się modelarstwem i zaczął ćwiczyć w domu, więc zaserwowany przez żonę lockdown początkowo nie stanowił dla niego dużego wyrzeczenia.
Myślał jednak o dzieciach, ich rozwoju i przyszłości, dlatego też słysząc, że Justyna nie zamierza posłać młodszego syna do przedszkola jeszcze przez minimum rok, a starszemu zorganizować w szkole indywidualny tok nauczania online, zadecydował, że pora położyć temu kres. Od tamtej pory przez więcej niż rok nieustannie walczył o zmiany oraz namawiał żonę do odwiedzin u psychologa lub psychiatry.
Walczyli literalnie, włączając w to rękoczyny, które to nie on, ale Justyna zapoczątkowała, wpadając w furię na widok partnera ściągającego sobie i dzieciom maseczki przed wejściem do sklepu.
Dla dobra dzieci odpuścił i dał się publicznie obić żonie przed Biedronką, ale w tamtym momencie dostrzegł, że sprawy posunęły się już za daleko. Justyna nie dopuszczała do siebie żadnej krytyki i nie zgadzała się ani z mężem, ani z próbującymi mediować teściami, argumentującymi, że to już nie zwykła zapobiegliwość czy matczyna oraz małżeńska miłość i troska, a poważna obsesja, której początki sięgały wielu lat wstecz.
Będąc obecnie w terapii i mieszkając w Ogrodzie już prawie od półtora roku, zaczęła wreszcie dostrzegać, że mierzy się z poważnym zaburzeniem.
Patrząc na policjanta, spróbowała najpierw odegnać myśli od miliardów zarazków, z którymi miał dziś zapewne do czynienia, ale wiedziała już, że ta strategia nie zadziała.
Musiała się zmierzyć z problemem, a nie unikać go lub oszukiwać samą siebie.
Zdawała sobie sprawę, że mężczyzna pewnie za chwilę przyniesie im wymacane przez siebie dowody i będzie musiała odebrać swój. Nie mogła się tym nie przejmować. Jeszcze nie. Może kiedyś, jak terapia zadziała. Teraz mogła tylko ćwiczyć i próbować oswajać lęk.
Było jeszcze za wcześnie, aby móc powstrzymać się od wyszorowania dokumentu oraz własnych dłoni, ale zadecydowała, że tym razem poczeka z tym pięć minut. Po sekundzie przedłużyła jednak „okres karencji” do dziesięciu sekund. Ucieszyło ją to, ale i przeraziło.
Cieszyła się, że postawiła sobie dziś nieoczekiwane i niezaplanowane wyzwanie, ale bała się, że wskutek niefrasobliwości zarazi się jakimś syfem, a potem przeniesie to na synów, z którymi miała się widzieć następnego dnia. Czekała jak na ścięcie, jakby była co najmniej poszukiwanym przestępcą, który ma za chwilę zostać zdemaskowany i aresztowany.
– Czy wie pan, że kiedyś było tu zoo? – zapytała Elwira, rozpoczynając jak zawsze swoje opowiadanie o Ogrodzie.
Skopiowała ten pomysł od babci, która twierdziła, że jeśli doda się parę szczegółów historycznych do opisu ich posiadłości, to o wiele łatwiej zrobić wrażenie na słuchaczach, którymi w przeszłości często byli potencjalni sponsorzy, lokalni politycy czy zwyczajni najemcy terenu.
– Nie, nie jestem z Krakowa, szczerze powiedziawszy… Raczej spod Krakowa – odpowiedział policjant cichym głosem, tak jakby wstydził się prowincjonalnego pochodzenia.
– Założyła je cesarzowa Sisi i to jej możemy zawdzięczać, że w zasadzie w centrum miasta i tego osiedla nadal mamy oazę zieleni i spokoju. Kojarzy pan Sisi?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Mniejsza z tym, wiele się tu działo przez ostatnich sto pięćdziesiąt lat i nie będę pana tym zanudzała, zapewne macie panowie dużo obowiązków, ale ten dom i hmmm… instytucja, którą założyła moja babcia do spółki z dziadkiem pod koniec lat osiemdziesiątych, akurat należą do wznioślejszych z podejmowanych tu przedsięwzięć, nawet pomimo tego, co niektórzy mieszkańcy osiedla twierdzili lub zapewne i teraz twierdzą. Zarządzam obecnie tym wszystkim, co prawda formalnie razem z moim bratem, ale praktycznie sama; brat nie mieszka w Polsce i mało interesuje się Ogrodem i resztą…
– Ogród? Dlaczego akurat ogród? Nie widzę, żeby tu było coś hodowane lub nadmiernie uprawiane, no chyba że ma pani na myśli te kwiaty i… i … krzewy… – policjant próbował wskazać dłonią na coś w tle, za Elwirą, ale ta zaśmiała się i potwierdziła:
– No zgadza się, trochę ostatnio zaniedbałam lub zaniedbałyśmy ogród, ale taka przestrzeń wymaga ogromnych nakładów sił i szczerej pasji do ogrodnictwa… No ale wracając do pana pytania… – tu Elwira zrobiła krótką pauzę dla spotęgowania wrażenia, które liczyła, że wywrze na swoich słuchaczu. – Nazywamy to miejsce Ogrodem Dusz. Ja ludzką duszę lubię porównywać do kwiatu, który musi trafić na odpowiednie warunki, aby zakwitnąć. Tak jak kiedyś moja babcia, szukam kobiet potrzebujących opieki, delikatnych kwiatów, które wymagają troski i pielęgnacji…
– Wszystko to pięknie brzmi, szanowna pani, ale skąd w takim razie te obelgi, no i, lekko powiedziawszy, mieszane uczucia na temat tego kompleksu?
Kobieta powoli odwróciła głowę i przez chwilę patrzyła na niego nieobecnym wzrokiem, bez emocji, z lekko rozchylonymi ustami, ale w końcu się uśmiechnęła i odpowiedziała:
– Koleżanki, które ze mną mieszkają, cierpią na uciążliwe dla nich i ich rodzin przypadłości natury psychicznej. Ale nie powinnam wchodzić w szczegóły. Może nie wiąże mnie tajemnica lekarska, bo lekarką nie jestem, ale w tym miejscu wszystkie nas, nawet mnie, która powiedzmy, że nimi „zarządza”, obowiązują pewne reguły, a dyskrecja jest tą podstawową. Zakładam jednak, że rozmowa z panem jako przedstawicielem… władzy to zderzenie z… siłą wyższą… – W tym momencie Elwira uśmiechnęła się, ale natychmiast się zreflektowała: – Oczywiście nie chodzi mi o pański wzrost, mam nadzieję, że pana przypadkiem nie obraziłam…
Funkcjonariusz ponownie westchnął, ale nie przerywał wypowiedzi kobiety.
– Otóż moje współlokatorki nie wymagają ani hospitalizacji, ani intensywnej terapii farmakologicznej. W większości przechodzą jakiś rodzaj terapii. Za czasów babci nie zawsze tak było, ale muszę panu powiedzieć, że z dzieciństwa mam pozytywne wspomnienia, mimo że obcowanie z osobami chorymi psychicznie nie jest sprawą łatwą. Babcia, dopóki sama nie zachorowała, nauczyła mnie jednak niezwykłej tolerancji oraz empatii. Gdyby się pan zapytał starszych mieszkańców osiedla, to na pewno opowiedzieliby o różnych związanych z tym miejscem „aferach” – kobieta zrobiła palcami znak cudzysłowu – których byli świadkami lub o których słyszeli. Nikt tu jednak nikogo nigdy nie skrzywdził ani nie trzymał na siłę. Zarówno babcia kiedyś, jak i ja teraz staram się stworzyć tym kobietom namiastkę domu, choćby tymczasowego, który mógłby być czymś „pomiędzy” domem a szpitalem, miejscem, gdzie będąc w miarę ustabilizowanymi psychicznie, mogą albo przygotować się do powrotu do własnego domu, albo uzmysłowić sobie, że jest na to jeszcze za wcześnie.
– Czyli, podsumowując… – rozpoczął nieśmiało sierżant – prowadzi tu pani coś w rodzaju placówki… opiekuńczej?
– Może pan nasz Ogród nazywać, jak panu pasuje. – Elwira nie pomagała policjantowi w pisaniu notatki. – Działamy na zasadzie fundacji, której ja jestem prezeską, a w skład zarządu wchodzi jeszcze mój brat i zaprzyjaźniony prawnik. Chcę jednak podkreślić, że żadne z nas, a w szczególności ja, nie rości sobie praw do nazywania się lekarzami, terapeutami ani nikim podobnym. – Kobieta powtarzała przygotowane zdanie jak mantrę, zawsze gdy przyszło jej tłumaczyć władzom, na jakiej zasadzie działa jej dom.
– Rozumiem… – przyznał niechętnie mężczyzna, zmęczony osobliwą rozmową, pokiwał głową i zapytał jeszcze: – Tylko dlaczego na tym transparencie napisali „chciwe”? Wchodzą tu w grę jakieś pieniądze, dofinansowania? Prowadzi pani jeszcze jakąś działalność, o którą ktoś mógłby być zazdrosny? Wie pani, malowanie wulgaryzmów to dość częsta sprawa, ale jeśli dodatkowo ktoś wspomina o kasie, to może to zawęzić krąg podejrzanych…
– Właśnie tego nie wiem… Połowa terenu, którą tu pan widzi – kobieta wskazała ręką na topole – o, tak do linii drzew, jest wykorzystywana tylko przez nas, ale za nimi jest trochę starych zabudowań, garaży, magazynów i one są wynajmowane komercyjnie. Nie ma z tego kokosów, raptem po kilkaset złotych od najemcy, momentami może trochę więcej, jeśli któregoś stać… Fundacja nie zarabia na tym bynajmniej milionów…
– No ale jak to się zliczy do kupy, to ile to wychodzi miesięcznie?
– Musiałabym zajrzeć do sprawozdania od mecenasa Rudzkiego, ale to będzie maksymalnie kilkadziesiąt tysięcy złotych.
– Wie pani, dla niektórych to całkiem poważne pieniądze, szczególnie w dobie obecnego kryzysu. To może budzić zazdrość – argumentował, nie bez racji, policjant. – A może ktoś zalega z czynszem i trwa windykacja albo podnieśliście państwo komuś stawkę za wynajem?
– Nie wydaje mi się… Jeśli potrzebuje pan takich informacji do śledztwa, to proszę się skontaktować z mecenasem Rudzkim, podam panu jego numer…
– Nie, skądże, nie ma żadnego śledztwa, po prostu staram się zrozumieć i… pomóc… Bo ten transparent… – wyjaśnił sierżant Klonowski z lekką rezerwą, przełamując wewnętrzne opory i przypominając sobie o misji przyświecającej mu jako przedstawicielowi władz.
– Bardzo panu dziękuję w takim razie. – Elwira uśmiechnęła się blado. – Może to jakieś zaszłości albo może nowe pokolenie się na nas znowu uwzięło… Wie pan, Oliwka to bardzo dobre dziecko, ale nie da się informować ludzi na ulicy, że ma się Tourette’a, i może gdzieś coś chlapnęła, obraziła jakiegoś chuligana albo nadwrażliwego emeryta, kto wie… ale dziękuję panu za troskę.
Policjant kiwnął głową i gdyby miał na niej czapkę, to pewnie by jej uchylił albo zasalutował, ale zamiast tego wstał, obciągnął podwiniętą lekko koszulę i pożegnał się.
– Oględziny miejsca zdarzenia, to znaczy… eee… trawnika… nie wykazały śladów popełnienia przestępstwa. Odnotujemy za to pojawienie się tego obraźliwego baneru. Gdyby zaobserwowała pani podobne działania, to proszę kontaktować się z komisariatem na Zamoyskiego albo dzwonić na sto dwanaście. Lepiej, żeby pani też zrobiła sobie zdjęcie tego napisu, zanim go pani zdejmie. Może się kiedyś przydać, gdyby problem esk… się zwiększył.
– Eskalował. – Elwira nieświadomie poprawiła policjanta, który ponownie zrobił kwaśną minę.
– Do widzenia, posterunkowy za chwilę zwróci dokumenty.
Funkcjonariusz odwrócił się na pięcie, ciężko westchnął i wrócił do radiowozu.
Posterunkowy Trojan już wcześniej oddał dowody zgromadzonym na werandzie kobietom. Nie zdziwiło go nawet, gdy ta ruda, wyglądająca wcześniej na normalną, wyszarpnęła mu go z rąk z przepraszającą miną.
– Spierdalamy stąd – powiedział do kolegi. – Za długo już tu zabawiliśmy.
– Spierdalamy – zgodził się sierżant, a po chwili dodał, upewniając się, że auto wyjechało za otwartą przez Elwirę bramę: – Istny dom wariatów…
– Wariatek – poprawił posterunkowy. – Wariatek…