Dom, wojna, umarli - ebook
Dom, wojna, umarli - ebook
Mozaikowa opowieść o Węgrzech ostatnich dekad widzianych oczami ofiar stalinizmu i ich potomków. Endre Kukorelly, nie stroniąc od wątków autobiograficznych, maluje portret epoki, gdzie domy stają się niemymi świadkami wydarzeń, a zmarli wciąż są obecni w pamięci żywych. Ta oszczędna, sugestywna proza snuje się między wojennymi okopami a eleganckimi balami, między dramatem wysiedleń a chwilami młodzieńczej fascynacji. Autor przypomina, że historia nie przemija – powraca w pamięci, traumie i codziennych detalach. Przejmująca opowieść o stracie, dziedziczeniu ran i o tym, jak prywatne losy splatają się z wielką historią.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68310-81-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I zostawiają po sobie dziecko, żeby śmierć miała po kogo wrócić.
Heraklit
(DOM, 2000) Słyszy, jak z piekarni naprzeciw ładują chleb na furgonetkę. Nie słucha, ale słyszy. Motor chodzi równomiernie, przesuwają po chodniku coś w rodzaju blach do pieczenia, ślizgają się, skrzypią, metal szura po asfalcie. Niezbyt głośno, ale dźwięk jest niemiły. Może być około czwartej rano. Albo piątej, nie sprawdza.
Nawet nie pamięta, gdzie rzucił telefon.
Odwraca się i kładzie poduszkę na głowie.
Wstaje, nie otwiera okna, nie wygląda na ulicę. Czy ma czymś w nich rzucić?
Szuranie ustaje, głośniej niż dotychczasowe dźwięki z trzaskiem zamykają się drzwi ciężarówki, szofer wciska gaz. Huk silnika powoli się oddala. Wychodzi z pokoju, puszcza wodę z kranu, pije i kładzie się z powrotem.
(HISTORIA, POLITYKA, 0000) (K) nie jest Żydem. To nic nie znaczy. Niewiele. Tyle mniej więcej, że nie jest Żydem. Zero, to nie jest żadna tożsamość, nawet nie ułamek tożsamości. A co? Ani to, ani sio. Ani żyrafa, ani pingwin, ani palma, ani Pigmej. Jego przodków nie wywieziono.
Przodków Żydów wywieźli, na tym polega różnica. Tyle wie.
Sporo różnych rzeczy przydarzyło się jego przodkom, im, jemu, ale to nie. Kleist tak zaczyna historię Michaela Kohlhaasa, że dokładnie go opisuje; połowa XVI wieku, syn nauczyciela, handlarz końmi, dobrotliwy i okropny, najlepszy z dobrotliwych i najgorszy z okropnych, ma trzydzieści lat, dobry charakter, jest bogobojny, gospodarzy we wsi nad rzeką Hawelą, ma żonę, dzieci i nadmierne wyczucie prawa.
Czy możliwe jest otoczenie, czy potrafisz stworzyć takie otoczenie, gdzie fakt, że ktoś na przykład nie jest Żydem, w jakimś sensie określa jego tożsamość?
Zresztą nie trzeba stwarzać, coś takiego stwarza się samo.
Pewne sprawy zaczynamy rozumieć dopiero po latach, zazwyczaj przez przypadek, i wcale nie dlatego, że ktoś coś nam o tym powiedział. (K) kiedyś wpadł nie na to, że nie jest Żydem, ale na to, że są na świecie Żydzi i są tacy, którzy mówią o nich, że oni – tu zaliczał się również (K), bo te słowa padły w jego obecności – oczywiście mogą być spokojni, przecież nie są Żydami. Ale jego to za bardzo nie interesowało. Nie interesowało go nic poza piłką.
(DOM, 2000, 0000) Nie wychodzi z domu. Pada śnieg. Ma pół chleba i jeszcze ze dwie bułki, śmietanę, dwie puszki piwa, kefir, połowę wyrzuca. Jest ciepło, okna są szczelne, śnieg pada poziomo. Przygląda się czerwonym smugom na ramieniu, hmm, dziwi się, czerwone smugi. Pewnie odcisnęły się zgniotki na poduszce, odleżał sobie rękę. Zaraz otworzy laptopa. Otwiera, rękawem swetra ściera kurz z ekranu. Właściwie lodówka jest pusta, słoik z musztardą, butelka mineralnej, jedno jajko, wszystko odkryte. Wszystko bez sensu. Położył się na okularach, dopiero teraz zauważył. Idzie, ale wraca od drzwi. Wraca od bramy, zamyka bramę, przekręca klucz, wsuwa do kieszeni, a potem od nowa, wyciąga klucz i burczy coś pod nosem.
(DOM, 2000) (K) jeździł na wakacje do Szentistvántelep. W osadzie pachniało dymem. (K) był dzieckiem. Zwęglona trawa, woń palonych chwastów, zapach rozpuszczającej się smoły przy stacji kolejki podmiejskiej, nad jeziorkiem zapach moczarów, obok Dunaju zapach Dunaju. Zapach trawy.
Drzewa.
Kwiaty, zarośla, zapach słońca, zapach lata.
Zapach bukszpanu.
Smród skóry na piłce do futbolu.
To nie była wieś, choć wielu miejscowych pracowało w pegeerze w Pomázie, tu i tam trzymano świnie, zapach świń. Ziemię w latach dwudziestych rozparcelowano na kwadratowe działki, główna ulica, dwie zewnętrzne ulice i dziesięć albo kilkanaście poprzecznych uliczek noszących imiona co znaczniejszych Węgrów. János Arany, Sándor Petőfi, Pál Kinizsi i tacy tam. Kiedyś muszę dokładnie policzyć – myśli (K). I nauczyć się na pamięć.
Martinovics. Széchenyi, Rákóczi, król Mátyás, István Dobó, Ilona Zrínyi.
Árpád.
Attila.
W latach trzydziestych zbudowano eleganckie, stylowo pozbawione stylu wille z dachami pokrytymi łupkiem, na podmurówce z piaskowca, z blendami, sztukateriami, okolone ogrodzeniem Haidekkera. Wzdłuż brzegów rzeki, po obydwu stronach, podobnie jak na poprzecznych uliczkach, rosły czereśnie. W ciągu kilku dziesięcioleci całą osadę zabudowano, na położonym naprzeciw sklepu spożywczego placyku, na którym popołudniami chłopcy grali w piłkę, postawiono szkołę, a na drugim boisku, leżącym po przekątnej, pojawił się w ogóle niepasujący tam wielopiętrowy blok. Czasami chłopcy grali na gołej ziemi, kto wie dlaczego. Codziennie, do późnego wieczora.
Nie grali tylko wtedy, gdy bardzo padało.
Ale co wtedy robili?
(K) czyta, aż zrobi się całkiem ciemno, potem jeszcze trochę przy świecy albo przy lampie naftowej. Przed południem schodzi nad Dunaj albo nad glinianki. Do sklepu. Jedzie rowerem do Budakalász po wodę do picia. Siada na leżaku pod orzechem. Kamyki skrzypią pod żelaznymi nogami łóżka polowego. Był taki mały wysypany żwirem kwadrat obok krzewu bzu, pod samym orzechem, tam sobie siedział,
jakkolwiek idyllicznie to nie brzmi. Jakkolwiek głupio to nie brzmi. Pewnie to była idylla, dlatego brzmi tak idiotycznie.
Koło piątej łapie swoją torbę i jedzie rowerem na boisko. Miejscowi chłopcy go przyjęli, a w każdym razie nie wykluczyli, gra porządkuje relacje, bezbłędnie wyznacza pozycje, trafił w hierarchii na właściwe miejsce. Choć i tak pozostał Budapeszteńczykiem, nie do wszystkiego go dopuszczali.
Czasami bardziej, czasami wcale, wydawało mu się, że ich rozumie.
Rozumiał i nie rozumiał, ale przyjmował to do wiadomości. Chłopskie dzieciaki, raptem dwadzieścia osiem minut kolejką podmiejską od budańskiej strony Mostu Małgorzaty, to tak może zbyt ogólnie, bo były wśród nich chłopskie i niechłopskie dzieci. Niemniej dzieci z prowincji, tacy z prowincji na dwadzieścia osiem minut, choć wtedy to było więcej. Dłużej i dalej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------