Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Dom, wojna, umarli - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
19 maja 2025
29,00
2900 pkt
punktów Virtualo

Dom, wojna, umarli - ebook

Mozaikowa opowieść o Węgrzech ostatnich dekad widzianych oczami ofiar stalinizmu i ich potomków. Endre Kukorelly, nie stroniąc od wątków autobiograficznych, maluje portret epoki, gdzie domy stają się niemymi świadkami wydarzeń, a zmarli wciąż są obecni w pamięci żywych. Ta oszczędna, sugestywna proza snuje się między wojennymi okopami a eleganckimi balami, między dramatem wysiedleń a chwilami młodzieńczej fascynacji. Autor przypomina, że historia nie przemija – powraca w pamięci, traumie i codziennych detalach. Przejmująca opowieść o stracie, dziedziczeniu ran i o tym, jak prywatne losy splatają się z wielką historią.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68310-81-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. DOM, 2000, 1936, 1964

I zo­sta­wiają po so­bie dziecko, żeby śmierć miała po kogo wró­cić.

He­ra­klit

(DOM, 2000) Sły­szy, jak z pie­karni na­prze­ciw ła­dują chleb na fur­go­netkę. Nie słu­cha, ale sły­szy. Mo­tor cho­dzi rów­no­mier­nie, prze­su­wają po chod­niku coś w ro­dzaju blach do pie­cze­nia, śli­zgają się, skrzy­pią, me­tal szura po as­fal­cie. Nie­zbyt gło­śno, ale dźwięk jest nie­miły. Może być około czwar­tej rano. Albo pią­tej, nie spraw­dza.

Na­wet nie pa­mięta, gdzie rzu­cił te­le­fon.

Od­wraca się i kła­dzie po­duszkę na gło­wie.

Wstaje, nie otwiera okna, nie wy­gląda na ulicę. Czy ma czymś w nich rzu­cić?

Szu­ra­nie ustaje, gło­śniej niż do­tych­cza­sowe dźwięki z trza­skiem za­my­kają się drzwi cię­ża­rówki, szo­fer wci­ska gaz. Huk sil­nika po­woli się od­dala. Wy­cho­dzi z po­koju, pusz­cza wodę z kranu, pije i kła­dzie się z po­wro­tem.

(HISTO­RIA, PO­LI­TYKA, 0000) (K) nie jest Ży­dem. To nic nie zna­czy. Nie­wiele. Tyle mniej wię­cej, że nie jest Ży­dem. Zero, to nie jest żadna toż­sa­mość, na­wet nie uła­mek toż­sa­mo­ści. A co? Ani to, ani sio. Ani ży­rafa, ani pin­gwin, ani palma, ani Pig­mej. Jego przod­ków nie wy­wie­ziono.

Przod­ków Ży­dów wy­wieźli, na tym po­lega róż­nica. Tyle wie.

Sporo róż­nych rze­czy przy­da­rzyło się jego przod­kom, im, jemu, ale to nie. Kle­ist tak za­czyna hi­sto­rię Mi­cha­ela Kohl­ha­asa, że do­kład­nie go opi­suje; po­łowa XVI wieku, syn na­uczy­ciela, han­dlarz końmi, do­bro­tliwy i okropny, naj­lep­szy z do­bro­tli­wych i naj­gor­szy z okrop­nych, ma trzy­dzie­ści lat, do­bry cha­rak­ter, jest bo­go­bojny, go­spo­da­rzy we wsi nad rzeką Ha­welą, ma żonę, dzieci i nad­mierne wy­czu­cie prawa.

Czy moż­liwe jest oto­cze­nie, czy po­tra­fisz stwo­rzyć ta­kie oto­cze­nie, gdzie fakt, że ktoś na przy­kład nie jest Ży­dem, w ja­kimś sen­sie okre­śla jego toż­sa­mość?

Zresztą nie trzeba stwa­rzać, coś ta­kiego stwa­rza się samo.

Pewne sprawy za­czy­namy ro­zu­mieć do­piero po la­tach, za­zwy­czaj przez przy­pa­dek, i wcale nie dla­tego, że ktoś coś nam o tym po­wie­dział. (K) kie­dyś wpadł nie na to, że nie jest Ży­dem, ale na to, że są na świe­cie Ży­dzi i są tacy, któ­rzy mó­wią o nich, że oni – tu za­li­czał się rów­nież (K), bo te słowa pa­dły w jego obec­no­ści – oczy­wi­ście mogą być spo­kojni, prze­cież nie są Ży­dami. Ale jego to za bar­dzo nie in­te­re­so­wało. Nie in­te­re­so­wało go nic poza piłką.

(DOM, 2000, 0000) Nie wy­cho­dzi z domu. Pada śnieg. Ma pół chleba i jesz­cze ze dwie bułki, śmie­tanę, dwie puszki piwa, ke­fir, po­łowę wy­rzuca. Jest cie­pło, okna są szczelne, śnieg pada po­ziomo. Przy­gląda się czer­wo­nym smu­gom na ra­mie­niu, hmm, dziwi się, czer­wone smugi. Pew­nie od­ci­snęły się zgniotki na po­duszce, od­le­żał so­bie rękę. Za­raz otwo­rzy lap­topa. Otwiera, rę­ka­wem swe­tra ściera kurz z ekranu. Wła­ści­wie lo­dówka jest pu­sta, słoik z musz­tardą, bu­telka mi­ne­ral­nej, jedno jajko, wszystko od­kryte. Wszystko bez sensu. Po­ło­żył się na oku­la­rach, do­piero te­raz za­uwa­żył. Idzie, ale wraca od drzwi. Wraca od bramy, za­myka bramę, prze­kręca klucz, wsuwa do kie­szeni, a po­tem od nowa, wy­ciąga klucz i bur­czy coś pod no­sem.

(DOM, 2000) (K) jeź­dził na wa­ka­cje do Szen­ti­stván­te­lep. W osa­dzie pach­niało dy­mem. (K) był dziec­kiem. Zwę­glona trawa, woń pa­lo­nych chwa­stów, za­pach roz­pusz­cza­ją­cej się smoły przy sta­cji ko­lejki pod­miej­skiej, nad je­zior­kiem za­pach mo­cza­rów, obok Du­naju za­pach Du­naju. Za­pach trawy.

Drzewa.

Kwiaty, za­ro­śla, za­pach słońca, za­pach lata.

Za­pach buksz­panu.

Smród skóry na piłce do fut­bolu.

To nie była wieś, choć wielu miej­sco­wych pra­co­wało w pe­ge­erze w Po­mázie, tu i tam trzy­mano świ­nie, za­pach świń. Zie­mię w la­tach dwu­dzie­stych roz­par­ce­lo­wano na kwa­dra­towe działki, główna ulica, dwie ze­wnętrzne ulice i dzie­sięć albo kil­ka­na­ście po­przecz­nych uli­czek no­szą­cych imiona co znacz­niej­szych Wę­grów. János Arany, Sán­dor Pe­tőfi, Pál Ki­nizsi i tacy tam. Kie­dyś mu­szę do­kład­nie po­li­czyć – my­śli (K). I na­uczyć się na pa­mięć.

Mar­ti­no­vics. Széche­nyi, Rákó­czi, król Mátyás, István Dobó, Ilona Zrínyi.

Ár­pád.

At­tila.

W la­tach trzy­dzie­stych zbu­do­wano ele­ganc­kie, sty­lowo po­zba­wione stylu wille z da­chami po­kry­tymi łup­kiem, na pod­mu­rówce z pia­skowca, z blen­dami, sztu­ka­te­riami, oko­lone ogro­dze­niem Ha­idek­kera. Wzdłuż brze­gów rzeki, po oby­dwu stro­nach, po­dob­nie jak na po­przecz­nych ulicz­kach, ro­sły cze­re­śnie. W ciągu kilku dzie­się­cio­leci całą osadę za­bu­do­wano, na po­ło­żo­nym na­prze­ciw sklepu spo­żyw­czego pla­cyku, na któ­rym po­po­łu­dniami chłopcy grali w piłkę, po­sta­wiono szkołę, a na dru­gim bo­isku, le­żą­cym po prze­kąt­nej, po­ja­wił się w ogóle nie­pa­su­jący tam wie­lo­pię­trowy blok. Cza­sami chłopcy grali na go­łej ziemi, kto wie dla­czego. Co­dzien­nie, do póź­nego wie­czora.

Nie grali tylko wtedy, gdy bar­dzo pa­dało.

Ale co wtedy ro­bili?

(K) czyta, aż zrobi się cał­kiem ciemno, po­tem jesz­cze tro­chę przy świecy albo przy lam­pie naf­to­wej. Przed po­łu­dniem scho­dzi nad Du­naj albo nad gli­nianki. Do sklepu. Je­dzie ro­we­rem do Bu­da­ka­lász po wodę do pi­cia. Siada na le­żaku pod orze­chem. Ka­myki skrzy­pią pod że­la­znymi no­gami łóżka po­lo­wego. Był taki mały wy­sy­pany żwi­rem kwa­drat obok krzewu bzu, pod sa­mym orze­chem, tam so­bie sie­dział,

jak­kol­wiek idyl­licz­nie to nie brzmi. Jak­kol­wiek głu­pio to nie brzmi. Pew­nie to była idylla, dla­tego brzmi tak idio­tycz­nie.

Koło pią­tej ła­pie swoją torbę i je­dzie ro­we­rem na bo­isko. Miej­scowi chłopcy go przy­jęli, a w każ­dym ra­zie nie wy­klu­czyli, gra po­rząd­kuje re­la­cje, bez­błęd­nie wy­zna­cza po­zy­cje, tra­fił w hie­rar­chii na wła­ściwe miej­sce. Choć i tak po­zo­stał Bu­da­pesz­teń­czy­kiem, nie do wszyst­kiego go do­pusz­czali.

Cza­sami bar­dziej, cza­sami wcale, wy­da­wało mu się, że ich ro­zu­mie.

Ro­zu­miał i nie ro­zu­miał, ale przyj­mo­wał to do wia­do­mo­ści. Chłop­skie dzie­ciaki, rap­tem dwa­dzie­ścia osiem mi­nut ko­lejką pod­miej­ską od bu­dań­skiej strony Mo­stu Mał­go­rzaty, to tak może zbyt ogól­nie, bo były wśród nich chłop­skie i nie­chłop­skie dzieci. Nie­mniej dzieci z pro­win­cji, tacy z pro­win­cji na dwa­dzie­ścia osiem mi­nut, choć wtedy to było wię­cej. Dłu­żej i da­lej.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij