Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Dom zła - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
6 lipca 2025
2659 pkt
punktów Virtualo

Dom zła - ebook

W opuszczonym domu przy Nowomiejskiej kryje się zło.

Kim był szaleniec, który w 1994 roku zamordował tam całą swoją rodzinę?

I dlaczego nikt nie słyszał o tej makabrycznej zbrodni sprzed lat?

Jacek Gadowski nigdy nie myślał, że z podcastera kryminalnego zamieni się w detektywa. Jeden telefon od tajemniczego słuchacza sprawia jednak, że radiowiec rozpoczyna własne śledztwo.

To, co początkowo wygląda jak marzenie fana true crime, szybko okazuje się śmiertelnym niebezpieczeństwem. Bo dokładnie trzydzieści lat po tragedii historia może się powtórzyć…

Są takie historie, które przerażają. Są takie miejsca, które są przeklęte. I są takie książki, których nie da się odłożyć. Dom zła do nich należy. Zaskakujący i wciągający debiut o tym, gdzie może nas zaprowadzić fascynacja tym, co w człowieku najmroczniejsze. WOJCIECH CHMIELARZ

Jest w tej powieści wszystko to, czym powinien się wyróżniać dobry kryminał. Mamy zaangażowanego detektywa, tło społeczne oraz pełnokrwistą miejską przestrzeń. Są też oddana ze znawstwem policyjna orka i zbrodnia, która sprawia, że dawne rany otwierają się na nowo. Już po kilku akapitach wiedziałem, że Rutka ma dar pisania. Ten debiut tylko zaostrzy wasze apetyty! Czytajcie! ROBERT MAŁECKI

JAKUB RUTKA – lektor, dziennikarz, podcaster, od urodzenia związany z Ostrołęką. Założyciel MysteryTV – popularnego kanału, na którym przedstawia tysiącom słuchaczy mrożące krew w żyłach opowiadania o makabrycznych zbrodniach i zjawiskach paranormalnych. Gdy nie opowiada mrocznych historii, użycza głosu do wielu filmów, seriali oraz reklam telewizyjnych i radiowych. Można go także zobaczyć na Instagramie i TikToku, gdzie pokazuje swoją bardziej komediową stronę.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-699-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wtorek, 16 sierpnia 1994 roku

Para z odcedzanych ziemniaków sprawiła, że na twarzy Krystyny Talarczyk zaczęły błyszczeć drobne krople potu. Upał tego dnia był niemiłosierny, a panujący w kuchni zaduch dorównywał temu z fińskiej sauny. Z odbiornika stojącego na lodówce płynęły nuty utworu _Tyle słońca w całym mieście_ Anny Jantar. Wśród wszechobecnego zgiełku nikt z domowników nie usłyszał dźwięku przekręcanego zamka i otwieranych, a następnie zamykanych drzwi wejściowych.

Waldemar Talarczyk odwiesił na wieszak torbę, do której każdego dnia pakował drugie śniadanie do pracy, po czym zdjął buty i schował je do szafki. Przeszedł prosto do salonu, w którym opadł ciężko na fotel, sięgnął po pilota i włączył telewizor. Na Jedynce ­leciał właśnie _Kansańczyk_.

– O, jesteś już – rzuciła Krystyna, opierając się o futrynę.

Waldemar nie odpowiedział.

– Tata wrócił? – Dobiegł go stłumiony głos ośmioletniego syna, Łukasza.

– Tak, ale chyba nie w sosie – odparła kobieta, maszerując z powrotem w stronę kuchni.

Talarczyk usłyszał szybkie kroki na schodach, a po chwili do salonu wpadł chłopiec.

– Zobacz, tato! Złożyłem cały model tego czołgu, który ­dostałem od wujka na urodziny! – krzyknął z nieukrywaną ekscytacją, wyciągając dłonie z tekturowym modelem wprost przed oczy ojca.

– To dobrze – rzucił obojętnie Waldemar, nie patrząc nawet na pracę syna.

– A pójdziemy dziś nad rzekę? Jest tak ciepło, może się wykąpiemy?

– Daj ojcu spokój! – zawołała z kuchni Krystyna. – Od piątej w robocie, niedziela jest, daj mu odpocząć.

Uśmiech zniknął z twarzy Łukasza. Stał przez chwilę ze spuszczoną głową, licząc na to, że ojciec sprzeciwi się matce i powie, że zabierze go nad rzekę. Tak się jednak nie stało. Mężczyzna siedział nieruchomo w fotelu i nie odrywał wzroku od telewizora. Zrezygnowany ośmiolatek obrócił się na pięcie i ze spuszczoną głową poczłapał schodami na górę.

– Obiad zaraz będzie! – Głos Krystyny ponownie poniósł się po całym domu.

Talarczyk wpatrywał się w ekran, lecz zdał sobie sprawę z tego, że kompletnie nie dociera do niego płynąca z głośnika treść. Jakby umysł całkowicie mu się wyłączył.

– Waldek! Łukasz! Eliza! Nakładam ziemniaki!

Waldemar wciągnął powietrze nosem, a następnie wypuścił je bardzo powoli przez zaciśnięte zęby. Czuł narastające pulsowanie w okolicach skroni. Donośny tupot stóp, który rozległ się tuż za jego uszami, tylko potęgował to dziwne uczucie.

– Ja będę pierwsza! – zawołała sześcioletnia dziewczynka.

– Wcale że nie, bo ja! – odparł Łukasz.

– Uspokójcie się! Siadać do stołu i bez żadnych wygłupów mi tutaj!

Ból przybierał na sile. Talarczyk miał wrażenie, że głowa mu dosłownie eksploduje. Może powinien łyknąć jakieś leki?

– Waldek! Bo wystygną!

Zacisnął zęby tak mocno, że poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie twarzy. Zamknął oczy i raz jeszcze wziął kilka głę­bokich wdechów. W końcu podniósł się z fotela i powolnym krokiem przeszedł do kuchni.

Łukasz dłubał widelcem w kotlecie mielonym. Eliza oparła brodę o blat stołu, a jej nadąsana mina ewidentnie mówiła, że podany przez matkę obiad nie jest tym, na co ma ochotę. Waldemar odsunął krzesło i usiadł na nim tak ostrożnie, jakby same ruchy sprawiały mu ból. Poprawił ceratę i sięgnął po sztućce. Wbił wzrok w talerz, na którym piętrzyły się stos ziemniaków, dwa kotlety mielone i zasmażane buraczki.

– Jak tam w pracy? – spytała Krystyna, odkrawając widelcem kawałek mięsa.

– Dobrze.

– Kiedy będę mógł iść z tobą? – wtrącił Łukasz.

– Na razie to ty zajmij się jedzeniem, bo ci rośnie – odpowiedziała za męża Talarczyk. Przeniosła spojrzenie na Waldemara, który nie ruszył jeszcze swojej porcji. – Nie smakuje ci? Czemu nie jesz?

– Co? – odparł lekko zdezorientowany, jakby wyrwany z transu.

– Pytam, czemu nie jesz.

– Jem… już jem.

Po tych słowach nabrał solidną porcję ziemniaków i włożył sobie do ust. Nie zdążył dobrze ich pogryźć, gdy widelec powędrował w górę ponownie, tym razem z buraczkami, a po chwili z kawałkiem mielonego.

– Ale powoli, nikt cię przecież nie goni – rzuciła żartobliwie Krystyna, na co Łukasz i Eliza zareagowali śmiechem.

Waldemar nie zwrócił na jej słowa najmniejszej uwagi. Jadł tak, jakby głodował co najmniej od kilku dni. Po chwili dzieci dołączyły do ojca, śmiejąc się i napełniając buzie po same brzegi, jak gdyby brały udział w wyścigu.

Po obiedzie Waldek wyszedł na podwórko i usiadł na ­ławce, z której płatami odchodziła zielona farba. Łukasz i Eliza biegali za piłką z dzieciakami z sąsiedztwa. Krystyna chwyciła miskę z ­praniem i ­zaczęła rozwieszać je na rozciągniętych przed domem sznurkach.

Talarczyk sięgnął do kieszeni po paczkę klubowych. Wyciągnął papierosa, włożył do ust i przypalił zapalniczką.

– Wybierasz się gdzieś dzisiaj? – spytała Krystyna, przyczepiając klamerkami błękitną koszulę do sznurka.

– Nie – odparł Waldemar, wypuszczając kłęby papierosowego dymu.

– Na ryby nie jedziesz?

– Nie.

– Jutro na którą masz do roboty?

– Mam wolne.

– To trzeba będzie pojechać do Goworowa, Lidka mleko i śmietanę ma dla nas.

Waldemar nie odpowiedział. Zaciągnął się po raz kolejny, mocno i głęboko. Gdy tlący się tytoń zbliżył się do koniuszków palców, mężczyzna wrzucił niedopałek do stojącego przy ławce słoiczka. Następnie wstał i ruszył w kierunku drzwi wejściowych.

– Gdzie idziesz?

– Spać.

– Co? – Krystyna nie ukrywała zdziwienia. – O tej porze? Kawy się może napij.

– Głowa mnie boli.

– A to idź do kuchni, tam chyba jeszcze jest tabletka z krzyżykiem.

– Nie trzeba.

Talarczyk wszedł do środka i powłócząc nogami, przeszedł prosto do salonu, w którym wciąż grał telewizor. Sięgnął po pilota, wyłączył odbiornik i padł jak kłoda na wersalce pod ścianą. Nie zdążył nawet pomyśleć, od czego może go tak boleć głowa, gdy odpłynął w nicość.

Krzyk.

Słyszał krzyk. A właściwie kilka, które zlewały się w jeden. Miał wrażenie, że dobiegają z każdej strony. Poza tym był jeszcze jeden dźwięk, którego nie był w stanie rozpoznać. Niski, chrapliwy, niczym warczenie jakiejś bestii. Dudnił i roznosił się echem jak w studni. Widział przebłyski kolorów, czerwień mieszała się z czernią w bardzo szybkim tempie, niczym klatki filmu.

Bał się. Czuł straszny lęk, chociaż nie miał pojęcia przed czym. Mimo wszystko wiedział, że coś mu zagraża. Coś jest nie tak. ­Serce waliło mu jak oszalałe i zaczynała ogarniać go panika. Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, kto krzyczy.

W pewnym momencie obraz zaczął się klarować, lecz wszystko wciąż pozostawało w barwach czerwieni. Miał wrażenie, że widzi ogień. Coś się paliło, choć nie był w stanie dostrzec co. Czy krzyki dochodziły z płomieni? Nie miał już szans na poznanie szczegółów, całkowicie wypełnił go przerażający ryk.

Otworzył oczy i zerwał się do pionu, gwałtownie łapiąc oddech.

Otaczała go ciemność. Jedynym źródłem światła, które pozwoliło mu rozpoznać, że znajduje się w salonie, był delikatny blask księżyca wpadający przez okno. Głuchą ciszę wypełniało tylko ciche cykanie świerszczy wpadające przez uchylony lufcik. Koszulę miał mokrą od potu.

Usiadł na krawędzi wersalki. Ból głowy nie przeszedł mimo dość długiej drzemki. Mało tego, Waldemar miał wrażenie, że zaraz rozsadzi mu czaszkę. Skronie pulsowały mu niemiłosiernie do tego stopnia, że chciał schować głowę pod poduszkę i krzyczeć z bezsilności.

Wstał i wziął kilka głębokich wdechów. Krople potu pojawiły się już nie tylko na plecach, ale także na czole. Po ciemku przeszedł do przedpokoju. Nie miał pojęcia, która w ogóle jest godzina, ale wszystko wskazywało na to, że pozostali domownicy od dawna już śpią. Podszedł do drzwi, przekręcił zamki i wyszedł na zewnątrz. Uderzył go przyjemny podmuch delikatnego, orzeźwiającego wiatru. Noc była naprawdę spokojna.

Powoli, w samych skarpetkach, przeszedł przez niewielki trawnik wprost do drewnianej szopy na narzędzia. Otworzył drzwiczki, których skrzypienie w otaczającej ciszy było wręcz ogłuszające. Rozejrzał się po wnętrzu, a następnie chwycił zawieszoną na haku siekierę.

Niczym w transie wrócił do domu i od razu ruszył schodami na piętro. Uchylił przeszklone drzwi sypialni. Stojąca na szafeczce lampka nocna zalewała pokój pomarańczowym światłem. Waldemar podszedł do krawędzi łóżka i spojrzał na śpiącą Krystynę. Jej oddech był spokojny i równomierny. Leżała na lewym boku, zwrócona przodem do niego. Mężczyzna zacisnął mocno dłonie na trzonku, po czym uniósł siekierę wysoko nad głowę. Czuł, jak drżą mu nogi, a pot spływał po policzkach i czole.

Zamachnął się i z całych sił uderzył siekierą prosto w czaszkę śpiącej kobiety. Usłyszał przyprawiające o dreszcze chrupnięcie. Ciało Krystyny drgnęło w niekontrolowanym spazmie. Mężczyzna szarpnął za trzonek, a następnie uderzył raz jeszcze, celując w to samo miejsce. Wystarczyły dwa ciosy, by głowa Krystyny zamieniła się w przerażającą breję.

W tej samej chwili Talarczyk odniósł wrażenie, że ból głowy delikatnie zelżał. Pulsowanie w skroniach stało się mniej natarczywe, choć nadal było odczuwalne. Obrócił się i poczłapał w stronę ­korytarza. Po drodze minął zegar, który wskazywał pierwszą trzydzieści.

Otworzył następne drzwi i wszedł do sypialni Łukasza. Ten spał na brzuchu w pozycji przypominającej pięcioramienną gwiazdę. Waldemar stanął przy krawędzi łóżka i patrzył przez chwilę na chłopca, który w tym konkretnym momencie wydawał mu się zupełnie obcy. Był niczym robal, który nieproszony przypałętał się do jego domu. Intruz, którego trzeba było wyeliminować.

Otarł spocone dłonie o spodnie, a następnie zacisnął palce na trzonku. Wziął zamach i uderzył z całych sił prosto w potylicę dziecka. Odgłos, który temu towarzyszył, po raz kolejny spowodował przechodzący po plecach Talarczyka dreszcz. Waldemar jedną ręką wyszarpał ostrze z rozłupanej czaszki, by po chwili uderzyć ponownie.

Mężczyzna nie miał już żadnych wątpliwości. Z każdym zadawanym ciosem ból w jego głowie tracił na intensywności. Był bez porównania łagodniejszy. Dlatego bez zastanowienia uniósł siekierę raz jeszcze, a potem znowu.

Gdy poczuł, że zaczyna go ogarniać zmęczenie, opuścił pokój syna i powoli skierował się do ostatniego pomieszczenia na końcu korytarza. Wszedł do środka i rozejrzał się po pokoju, który również rozjaśniało delikatne światło lampki.

Ból głowy, który w tym momencie był już niemal niewyczuwalny, dodawał mu energii. Chciał się go pozbyć całkowicie i był przekonany, że za chwilę tak właśnie się stanie. Szczerząc się od ucha do ucha, niemal doskoczył do brzegu łóżka, a następnie zamachnął się, rycząc przy tym wściekle. Tym razem głuchy chrzęst pękającej czaszki sprawił mu przyjemność. Nie uśmiechał się, lecz śmiał w głos, robiąc kolejne zamachy. Przecinające powietrze ostrze plamiło kolorowe rysunki na ścianach.

Po chwili upuścił siekierę na podłogę i spostrzegł, że ból zniknął. Ogarnęły go swoista radość i spokój. Oparł się o ścianę i starał się uspokoić oddech. Gdy w końcu mu się to udało, powoli zszedł na dół i skierował się w stronę wiszącego w przedpokoju telefonu. Zdjął słuchawkę z widełek, a następnie wybrał numer.

Jeden sygnał.

Drugi.

– Komenda policji w Ostrołęce. Oficer dyżurny, w czym mogę pomóc?

– Moja rodzina nie żyje. Zamordowałem wszystkich.

Waldemar Talarczyk wypowiedział te słowa z wyraźną ulgą, a po chwili wybuchnął głośnym, przeraźliwym śmiechem, który długo jeszcze dzwonił w uszach dyspozytorki.ROZDZIAŁ 3

Stojąc przed zniszczonym ogrodzeniem jeszcze bardziej zniszczonej posesji, czuł dziwny niepokój. Doskonale wiedział, że zawdzięcza to tylko swojej wyobraźni, jednak miał wrażenie, że atmosfera w tym miejscu jest jakaś inna. Przede wszystkim było cicho. Mimo że Nowomiejska łączyła się z ulicą Łęczysk, nie docierały tu żadne odgłosy wskazujące na to, że na osiedlu tętni życie.

Sam dom sprawiał wrażenie niesamowicie mrocznego. Elewacja była w jeszcze gorszym stanie niż na zdjęciach ze Street View. Już nie szare, lecz niemal grafitowe ściany nie zachęcały do tego, aby wejść do środka.

Napisy, które widział na zdjęciach, zdążyły już wyblaknąć, a część z nich została zasłonięta nowymi. Drzwi wejściowe ledwo trzymały się na zawiasach. Niegdyś brązowa farba odchodziła z nich płatami, ukazując szarą powierzchnię. W dodatku brakowało klamki. Ktoś musiał ją wykręcić, być może, żeby sprzedać ją na złom.

Okna na parterze były zabite deskami. Ktoś najprawdopodobniej powybijał szyby – być może w akcie wandalizmu, a może w wyrazie sprzeciwu wobec tego, co wydarzyło się w murach tego budynku. Na piętrze szyby nadal były na swoim miejscu.

Dostępu na teren posesji strzegła niewielka pokryta rdzą metalowa furtka. Jacek przyjrzał jej się dokładnie. Nie była zabezpieczona żadnym łańcuchem, kłódką czy zasuwą. Aby upewnić się, że może ją bez problemu otworzyć, złapał za jeden z zardzewiałych prętów i delikatnie pchnął. Ustąpiła bez problemu, czemu towarzyszyło przeciągłe skrzypnięcie.

Jacek niepewnie przeszedł przez bramkę i zrobił krok w kierunku głównego wejścia. Uczucie niepokoju przybrało na sile. To niesamowite, jak pod wpływem opowieści jego mózg nastroił się na przeżycie czegoś paranormalnego.

Powoli szedł przez podwórko, przedzierając się przez wysoką trawę. Nie był w stanie dostrzec żadnego chodnika ani ścieżki. Być może w ogóle tu takiej nie było. Po chwili stał już przed dwoma stopniami, które dzieliły go od zniszczonych drzwi prowadzących do wnętrza domu. Zauważył na nich kilka nacięć wykonanych tu i tam ostrym narzędziem. Postawił stopę na pierwszym schodku, wzdrygając się na samą myśl, co może dostrzec za progiem.

– A pan tu czego?!

Gadowski niemal podskoczył na dźwięk niskiego, zachrypniętego głosu, który dobiegł zza jego pleców. Na chodniku przed zardzewiałą furtką dostrzegł niewysokiego mężczyznę w białej koszulce na ramiączkach. Wiekowy już beżowy kaszkiet skrywał przyprószone siwizną włosy. Facet mógł być po siedemdziesiątce.

– Czego pan tu szuka, co?

Jego ton był dość agresywny, wręcz napastliwy. Jacek wcale się temu nie dziwił.

– Dzień dobry! – rzucił na powitanie, po czym ruszył w kierunku jegomościa. – Jacek Gadowski, jestem dziennikarzem – powiedział, przechodząc przez furtkę i wyciągając dłoń w kierunku nieznajomego.

Ten popatrzył na nią z pogardą, nie odwzajemniając uścisku.

– Czego pan tu szuka? – zapytał po raz kolejny.

Jacek pożałował, że od razu zdradził, że jest dziennikarzem. Mógł teraz przedstawić się jako konserwator zabytków, dawny krewny albo spadkobierca dobytku. A tak pozostała mu tylko niewygodna prawda.

– Przygotowuję reportaż na temat tego domu oraz zbrodni, do której doszło trzydzieści lat temu.

Na twarzy mężczyzny pojawił się jeszcze bardziej srogi grymas. Gadowski miał wrażenie, że tamten niemal zaciska zęby, hamując cisnące się na usta słowa.

– Panie, idź pan stąd. Nie szukaj pan taniej sensacji. Wystarczy nam problemów, które i tak już mamy z tą ruderą. Właśnie przez takich jak pan, co to rozpowiadają te bajki, my, sąsiedzi, nie mamy spokoju. Złazi się tu cała zgraja pijaków, mordy wydzierają nocami, narkomani, ćpuny, że strach czasami, bo nie wiadomo, co to takim do głowy przyjdzie.

Jacek miał szczerą nadzieję, że pod słowem „problemy” kryją się raczej paranormalne i niewyjaśnione zjawiska, a nie zgraja pijaczków urządzających nocne libacje.

– Jak będziesz pan dalej rozpowiadać bajki o tym domu, zacznie się tu tego złazić jeszcze więcej. I tak swego czasu pełno było tu łowców duchów od siedmiu boleści i dziennikarzy. Rozdrapujecie tylko stare rany, a my, którzy tutaj mieszkamy na co dzień, musimy się przez was męczyć.

W tym momencie Jacek wiedział już aż za dobrze, że żadnych informacji od tego pana nie wyciągnie. Pytanie tylko, czy pozostali mieszkańcy ulicy Nowomiejskiej mają równie negatywne podejście.

– A długo pan tu mieszka? – zaryzykował.

– Od osiemdziesiątego piątego.

Gadowski kątem oka dostrzegł kobietę, która przyglądała im się zza firanki domu naprzeciwko. Gdy zorientowała się, że została zdekonspirowana, momentalnie się odsunęła, znikając w głębi pomieszczenia.

– Czyli znał pan tych ludzi. Jak oni się w ogóle nazywali?

– Mówiłem panu. Zostaw to pan i daj ludziom spokój. A jak jeszcze raz zobaczę, że się pan tu kręcisz, po policję zadzwonię.

Po tych słowach mężczyzna obrócił się na pięcie i żwawym krokiem ruszył w kierunku ulicy Łęczysk.

– A se dzwoń – prychnął pod nosem Jacek.

Gdy wracał do auta, nie miał wątpliwości – zachowanie mężczyzny tylko utwierdziło go w przekonaniu, że ta sprawa zasługuje na uwagę. Wszystko było zbyt mocno owiane tajemnicą. W mediach cisza, a najmniejsza wzmianka wywołuje nerwowe reakcje. Nawet babcia Hania, która zawsze wiedziała wszystko o wszystkich, nagle nabrała wody w usta. Coś tu zdecydowanie nie grało.

Jacek nie potrafił tego wyjaśnić, ale czuł zimny dreszcz przebiegający mu wzdłuż kręgosłupa. Jakby sam fakt, że zainteresował się tą sprawą, wciągnął go w coś, od czego nie będzie już odwrotu. Coś, co nie pozwoli mu zasnąć, dopóki nie pozna prawdy – choćby miała go ona zmiażdżyć.

Spojrzał na zegarek. Było tuż po dwunastej. Wsiadł do samochodu, odpalił silnik i powoli ruszył w tym samym kierunku co oddalający się tajemniczy mężczyzna.

W międzyczasie sięgnął po telefon, wszedł w kontakty i znalazł interesujący go numer. Po dwóch sygnałach usłyszał znajomy głos.

– Co tam?

– Siema, Radek. Mam malutką prośbę.

Radosław Nawrot był szefem redakcji newsowej rozgłośni Narew. Odpowiadał za przygotowanie serwisów informacyjnych. Był również jednym z dwóch głosów czytających te serwisy na żywo.

– Nie mam pożyczyć stówy do pierwszego – powiedział, nie czekając na dalszy ciąg.

– Wow. Już można się śmiać czy jeszcze mam zaczekać na ­jakąś puentę?

– Już możesz. Dobra, mów, co tam ci potrzeba, bo na rybach jestem – ponaglił go Radek.

– Potrzebuję kontaktu do policji.

– Sto dwanaście, nie musisz dziękować, na razie!

– Boki zrywać, jak zawsze. Serio mówię.

– A co, mandat dostałeś?

– Nie. Mam pewien temat do programu z ostrołęckim wątkiem w tle. Chciałbym dowiedzieć się tego i owego.

W słuchawce rozległo się przeciągłe westchnięcie.

– Ja to tam, wiesz, mam kontakt głównie z rzecznikiem. Znam jeszcze ze dwie osoby z drogówki, kogoś z prewencji. Zależy, z kim chcesz rozmawiać.

– Najlepiej z kimś, kto pracował w latach dziewięćdziesiątych.

– No to grubo idziesz.

Jacek zdążył dojechać już do alei Jana Pawła. Postanowił, że zrobi zakupy w jednym z supermarketów, które miał po drodze. Zjechał z ronda i zatrzymał się na dużym parkingu.

– Wiem. Dlatego dzwonię do ciebie. Byłbym ogromnie wdzięczny, ale tak wdzięczny, jak jeszcze nikt nie był ci wdzięczny…

– Aż tak? – rzucił prześmiewczo Nawrot.

– Gdybyś zapytał swoich kolegów z policji o kontakt do kogoś, kto był w czynnej służbie w latach dziewięćdziesiątych. Zależy mi dosłownie na krótkiej rozmowie, pół godzinki przy kawie i kilka pytań, nic więcej.

Kolejne westchnięcie. Gadowski miał wrażenie, że Radek robi to specjalnie.

– Popytam. Ale niczego nie obiecuję, jasne?

– Się wie, panie prezesie. Naprawdę będę wdzięczny za jakikolwiek kontakt.

– Odezwę się, jak będę miał cokolwiek.

– Dzięki.

Jacek po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że sprawa, którą właśnie rozgrzebuje, okaże się czymś więcej niż lokalną ciekawostką – może przyciągnąć uwagę i podkręcić oglądalność jego programu.

Zgasił silnik, wysiadł i ruszył w stronę supermarketu. Do koszyka wrzucił masło, śmietanę i mleko oraz herbatę i bombonierkę z wiśniami w czekoladzie – babcia Hania za nimi przepadała.ROZDZIAŁ 4

Hanna Radoń, babcia Jacka, mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze bloku przy Pileckiego. Wnętrze zdążyło już zapomnieć o czasach, gdy przypominało skansen PRL-u. Wszystko dzięki ojcu Jacka, Krzysztofowi, który dwa lata temu wziął sprawy w swoje ręce i przeprowadził generalny remont. Teraz mieszkanie było przytulne, a stylowy narożnik i nowoczesne oświetlenie zupełnie zmieniły jego klimat.

– Proszę. – Jacek postawił na kuchennym blacie siatkę z zakupami.

– Boże, Jacuś. Ale po coś ty tyle dźwigał?

– Daj spokój, babciu, co to dla mnie. Ja mieszkam na czwartym i też wnoszę.

– Niepotrzebnie, kochany.

Hanna sięgnęła do torebki, z której wyjęła skórzany portfel. Wyskrobała z podłużnej przegródki banknot pięćdziesięciozłotowy i wręczyła Jackowi.

– Masz, dzieciaku.

– Babciu, proszę cię, nie przesadzaj. Nie chcę żadnych pieniędzy, przecież wydałem na to grosze.

– No nie wygłupiaj się, Jacuś. Masz.

– Nie ma mowy. Jak koniecznie chcesz mi się odwdzięczyć, to za chwilę będziesz miała ku temu okazję.

Mina Hanny nieco zrzedła, co nie umknęło uwadze wnuka.

– No to opowiadaj, co tam u ciebie słychać – powiedziała babcia, wyciągając z szafki paterę, na którą wyłożyła kilka delicji i innych ciastek.

– No właściwie to po staremu. Praca i to wszystko.

– Nie tylko pracą człowiek żyje, Jacuś. Zobaczysz, wspomnisz kiedyś moje słowa.

– No w moim przypadku akurat się to nie sprawdza. Moja audycja jest bardzo popularna, dlatego pracy mam więcej niż na początku.

– To aż tyle ludzi słucha cię w tym radiu?

– W radiu może niekoniecznie, ale w internecie tak.

– W tym internecie to wszystko już jest. Radio, telewizja, sklepy. Za moich czasów internetu nie było i ludzie lepiej sobie życie układali niż teraz.

„No tak – pomyślał Jacek. – Kolejna pogadanka z cyklu: kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów”.

– Dziewczynę jakąś masz?

Hanna zabrała ze stołu paterę, Jacek chwycił dzbanek z herbatą i przygotowane wcześniej filiżanki i oboje przenieśli się do salonu.

– Babciu, proszę cię. Nie zaczynaj – odparł z nutą zażenowania w głosie.

– No co „nie zaczynaj”? Ja bym jeszcze chciała wesela twojego dożyć.

– Dobrze, to żeby zaoszczędzić, zrobimy dwie imprezy za jednym razem. Moje wesele i twoja setka, pasuje?

– To ty chcesz, żebym ja jeszcze ponad dwadzieścia lat czekała? A w życiu.

– No to trudno. Wesela nie będzie.

Jacek opadł na wygodny skórzany fotel, który zaśpiewał pod jego ciężarem. Hanna zajęła drugi naprzeciwko.

– No to masz tę dziewczynę czy nie masz?

– O Jezu, babciu! No mówię, że nie mam. Nie mam kiedy i gdzie jej poznać.

– No to wiesz co… Zobacz, Kamil od Lidki, młodszy od ciebie, a już ma żonę i dzieciaczka. Rafał ze Śniadowa w twoim wieku jest i patrz, żona i trójka dzieci.

Jacek przewrócił oczami i westchnął.

– Babciu, obiecuję ci, że za rok przyjdę do ciebie i tutaj, na tej kanapie, usiądę razem z moją dziewczyną.

– No oby, Jacuś, oby.

„No to się teraz wrobiłeś, Jaca – pomyślał. – Jak Andzia w maliny”.

– To co? – zapytał, rozsiadając się wygodnie w fotelu.

– Co „co”? – odparła Hanna, lecz Jacek doskonale wiedział, że jest to nieudana próba wymigania się od odpowiedzi.

– Co możesz powiedzieć mi o tym domu?

– Boże, Jacuś. Myślałam, że tak sobie tylko mówiłeś. Naprawdę nie masz o czym gadać ze starą babką, tylko o jakichś okropnościach?

– Babciu, to potwornie żałosna wymówka.

Hanna Radoń westchnęła przeciągle i upiła łyk herbaty.

– Powiedz mi – zaczęła – co żeś takiego wymyślił z tym domem, co?

Wnuk streścił jej rozmowę z Karolem, wiadomość od Miśki, wizytę na Nowomiejskiej i reakcję sąsiada.

– Dlaczego ojców nie zapytasz? Przecież też to pamiętają.

– Mieli wtedy raptem po dwadzieścia cztery lata. Może i pamiętają, pytanie tylko, czy w tamtym czasie ich to w ogóle interesowało. Może słyszeli piąte przez dziesiąte i tak naprawdę wiedzą całe nic. Dlatego wolę porozmawiać o tym z tobą.

Z twarzy Hanny uśmiech spełzł całkowicie. W tym momencie wyglądała wręcz na smutną, co nieco zbiło Jacka z tropu. Przez chwilę poczuł nawet niewielkie wyrzuty sumienia, bo ewidentnie nie był to temat, o którym babcia chciała rozmawiać.

– No dobrze – powiedziała po krótkiej chwili milczenia. – Będziesz chciał, to i tak się w końcu dowiesz. – Poprawiła się w fotelu, jakby szukając wygodniejszej pozycji przed długą opowieścią. Upiła kolejny łyk herbaty, po czym kontynuowała: – W dziewięćdziesiątym czwartym jeszcze tutaj nie mieszkałam. Wcześniej miałam mieszkanie w bloku na Reymonta.

Gadowski szybko przywołał w myślach lokalizację wspomnianej ulicy, która znajdowała się jakieś dziesięć minut spacerem od Nowomiejskiej.

– Ta zbrodnia naprawdę wstrząsnęła miastem. Do tej pory o takich okropnościach, że ktoś tam kogoś zabił, to mówili w wiadomoś­ciach czy w radiu. To się zawsze działo w dużych miastach, w Krakowie, Katowicach, Warszawie. Nie w Ostrołęce.

Jacek domyślał się, jaki szok musieli przeżyć ostrołęczanie.

– Facet nazywał się Talarczyk. Waldemar Talarczyk. To był młody chłop, co on tam miał… raptem ze czterdzieści lat chyba. Pracował w MZK, autobusem jeździł. Jego żona chyba gdzieś tam pracowała, ale nie wiem, gdzie dokładnie. Dzieciaczków dwójkę mieli. Synka star­szego i córeczkę, mała dziewczynka, kilka latek chyba wtedy miała, może z pięć albo sześć. Wiesz, Jacuś, to było trzydzieści lat temu, ja już tak dokładnie wszystkiego nie pamiętam. Pewne rzeczy wylatują z głowy.

– Jasne, babciu, rozumiem. Nie przejmuj się. Po prostu chcę poznać tę historię.

Jacek opróżnił filiżankę i sięgnął po dzbanek, by napełnić ją ponownie. Chyba z podekscytowania i napięcia zaschło mu w gardle.

– Ja to ich w ogóle nie znałam. Wiem tyle, co dowiedziałam się już po tej okropnej zbrodni. Być może sąsiedzi wiedzieli więcej na ich temat. Z tego, co ludzie gadali, podobno byli normalną rodziną. On nie był żadnym tam pijakiem, nie wracał nachlany do domu, nie tłukł ani kobity, ani dzieciaków. To, że tam sobie na przykład wypił na imieninach albo od święta, to normalne, jak każdy. Wszyscy ­twierdzili, że to była zwyczajna rodzina i nic, kompletnie nic nie zwiastowało, że może tam, w tym domu, dojść do takiej makabry.

– Ale jednak doszło – westchnął Gadowski. – Tak na ogół już jest, babciu. Gdy przestudiujesz najgłośniejsze historie seryjnych morderców, to w każdej z nich spotkasz się ze stwierdzeniem, że nic nie wskazywało na to, że ktoś był zdolny do takiej zbrodni. Na przykład Ted Bundy. Młody, przystojny, zawsze uśmiechnięty, „dzień dobry” mówił i co? Zamordował…

– Dobra, nie opowiadaj mi tu takich. Ja tam nie chcę o takich rzeczach słuchać.

Jacek kiwnął głową.

– I co dalej z tymi Talarczykami?

– No jak to co? Wrócił któregoś dnia z roboty. Sąsiedzi później gadali, że jeszcze w dzień to ich wszystkich na podwórku widzieli. Zachowywali się normalnie. A w nocy ich pozabijał. Musiał chyba zaczekać, aż wszyscy pozasypiają. Siekierą wszystkich zatłukł. Boże, świeć Panie nad ich duszami. – Hanna zrobiła znak krzyża. – Szczegółów to nikt nie zna, Jacuś, bo nikt przecież tam nie wchodził. Ale ludzie widzieli, jak wynoszą worki z ciałami żony i dzieciaczków. Jego w kajdankach wyprowadzali, szedł jakby nigdy nic. Jakby nic się w ogóle nie stało.

– Podobno sam zadzwonił na policję.

– No tak ludzie mówią. Zabił ich i policję wezwał. Chory człowiek. Musiał być chory, bo przecież zdrowy toby czegoś takiego nie zrobił.

Jacek nie chciał wdawać się w dyskusję na temat zdrowia psychicznego, ponieważ wiedział doskonale, że jego niemal osiemdziesięcioletnia babcia z mocno stereotypowymi poglądami nie będzie w tej kwestii dobrym kompanem do rozmowy.

– Skazali go za morderstwo?

– Chyba tak. Na pewno poszedł siedzieć, ale gdzie, na jak długo, to nikt tego nie wie. Wszyscy chcieli tę sprawę wyciszyć. Sprawić, by każdy o niej jak najszybciej zapomniał.

„To dlatego ciężko jest znaleźć jakiekolwiek informacje na ten temat” – pomyślał Jacek.

– To były inne czasy. Telewizja nie funkcjonowała tak jak dzisiaj. Reporterzy się tutaj nie zjeżdżali w poszukiwaniu sensacji. Radia tego waszego też jeszcze wtedy nie było. Tylko w tygodniku ­chyba coś tam napisali, ale to raz chyba, bo tam część ludzi się oburzyła, że opisują takie rzeczy.

„Tygodnik Ostrołęcki”.

O tym Jacek nie pomyślał. Jedyna lokalna gazeta ukazywała się od lat osiemdziesiątych, jeśli więc gdziekolwiek miała pojawić się informacja na temat tego morderstwa, to właśnie w niej. Na szczęście w redakcji ma kilku znajomych, bez problemu powinien dostać wgląd do archiwalnych numerów.

– Co działo się później?

– No jak to co…? Strach, panika. Niektórzy to się nawet z domów bali wychodzić.

– Nie rozumiem. Przecież nie grasował tu seryjny morderca polujący na przypadkowe ofiary. Czego ludzie się bali?

– Wszystkiego, Jacuś. Bali się, że ktoś inny może zaraz popełnić podobną zbrodnię. Że może ktoś się nasłuchał i sam zechce kogoś zabić. Był spokój, a nagle słyszysz o takiej rzeczy.

– Dziwny tok rozumowania. W takim razie dzisiaj ludzie w ogóle powinni pozamykać się w domach. Nie ma dnia, aby nie można było usłyszeć w wiadomościach, że gdzieś ktoś kogoś zamordował.

– No właśnie. A kiedyś tak nie było, dlatego się wszyscy bali.

Jacek zamyślił się przez chwilę, próbując wyobrazić sobie nastroje panujące wśród mieszkańców Ostrołęki, zwłaszcza tych z osiedla Łęczysk. Brakowało mu pełnego obrazu tamtych czasów, detali codziennego życia, które mogłyby ożywić wspomnienia i pozwolić choćby na chwilę przenieść się do tamtego okresu. Był na to zwyczajnie za młody.

– Co stało się z domem? – zapytał po chwili.

Hanna westchnęła. Najwidoczniej miała nadzieję, że Jacek nie będzie zadawał kolejnych pytań.

– Nic. Działo się z nim dokładnie to samo co teraz, czyli nic. Stoi pusty.

– Słyszałem, że dom podobno jest nawiedzony – zaryzykował, wiedząc, że babcia absolutnie nie wierzy w takie zabobony.

– Przestań, dzieciaku, takie głupoty wygadywać. Taki dorosły chłop, a bajki o duchach opowiada.

– Babciu, podobno w każdej legendzie tkwi ziarenko prawdy.

– Przestań…

– Skoro pojawiają się takie głosy, to być może jest coś na rzeczy?

– Nie ma – odparła stanowczo Hanna.

– To dlaczego dom od tylu lat stoi pusty? Leży w świetnej lokali­zacji, na pewno znalazłoby się wielu chętnych, którzy by go kupili, szczególnie po niższej wartości.

– A ty chciałbyś mieszkać w domu, w którym doszło do takiej makabry?

Hanna zadała to pytanie niesamowicie poważnie. Na tyle poważnie, że Jacek nie odpowiedział na nie od razu, pozwalając myślom odpowiednio się ułożyć.

– Raczej nie…

– No i masz odpowiedź.

– Ale na pewno…

– Jacuś, dzieciaku! Litości! Nikt o zdrowych zmysłach nie kupi domu z taką historią! Nikt nie kupi domu, w którym mąż i ojciec rozłupał siekierą głowy żony i dzieciaków! Tam z daleka czuć morderstwo.

Jacek nie chciał odbijać piłeczki, mówiąc, że taka opinia śmiało podchodzi pod legendy o paranormalnej nadaktywności domu.

– Po prostu mnie to zastanawia. Sąsiedzi podobno słyszą tam płacz dzieci, krzyki w środku nocy…

Hanna Radoń zaczęła się śmiać. Dobrotliwie, tak jak wtedy, gdy jako pięciolatek zadał jakieś głupiutkie pytanie.

– Przecież tam wciąż mieszkają ludzie, którzy byli świadkami tej makabry. Żyli tam trzydzieści lat temu i żyją teraz. Nie wyprowadzili się, nie uciekli. Naprawdę myślisz, że gdyby istniały duchy i nawiedzały ten dom, to wytrzymaliby tyle czasu?

Jacek pokręcił głową.

– No właśnie – odparła Hanna z nutą satysfakcji. – A krzyki słyszą, bo ćpuny sobie zrobiły tam melinę. Nikt tego nie kontroluje, nie sprawdza, bo wszyscy myślą, że to duchy. Idealne miejsce dla wszelkiego rodzaju meneli.

Wszystkie argumenty babci były, z racjonalnego punktu widzenia, jak najbardziej trafione. Problem w tym, że Jacek nigdy nie ufał rzeczom, które wydawały się zbyt proste. A tutaj było coś więcej, czuł to w każdym nerwie. Ta historia miała drugie dno, musiała je mieć. Nie mógł uwierzyć, że to było tylko zwykłe morderstwo. Zwykłe morderstwa nie zostawiają po sobie tej duszącej aury tajemniczości.

– Dobra, babciu. Nie będę cię już dłużej tym męczył. Ale dziękuję, że opowiedziałaś mi wszystko, co wiesz.

– Nie ma sprawy, Jacuś. Jeszcze herbaty? – zapytała, wskazując na niemal pusty dzbanek.

Chciał już iść. Wrócić do domu, skontaktować się z kimś z tygodnika, szperać dalej. Ale nie mógł jej tego zrobić. Nie może dać jej do zrozumienia, że przyszedł tu tylko w tej sprawie.

– Zrób. Chętnie się napiję.

Hanna ruszyła w kierunku kuchni, a Jacek sięgnął po telefon i uruchomił Messenger. W polu wyszukiwania wpisał „Adam Dolny”. Kliknął na zdjęcie profilowe przedstawiające dziwny clipart z bocianem i rozpoczął rozmowę.

Jacek: Siemka, Adaś! Mam niewielki interes.

Przez chwilę wpatrywał się w ekran z nadzieją, że kolega pracujący w redakcji „Tygodnika Ostrołęckiego” od razu odczyta wiadomość i na nią odpowie. Niestety, przez kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt sekund niewielki napis pod wiadomością głosił jedynie „dostarczono”. W końcu przez dochodzący z kuchni szum czajni­ka przebił się dźwięk powiadomienia.

Adam: Niewielki interes? Współczuję, ale żeby tak od razu chwalić się tym na lewo i prawo?

Żart kolegi nawet rozbawił Jacka, ale ten postanowił kuć żelazo, póki gorące.

Jacek: Potrzebuję archiwalnego numeru TO.

Adam: Na stronie możesz sobie znaleźć.

Jacek: Serio?

Adam: Serio.

Jacek: Macie zarchiwizowane cyfrowo wszystkie numery?

Adam: Nie, aż tak nie szalejemy. Na stronie masz numery od 2022.

Jacek: To mnie nie urządza. Potrzebuję dokopać się trochę głębiej.

Adam: Z którego roku?

Jacek: Z 1994.

Adam: O cię królu złoty. A czego chcesz tam szukać? Swojego aktu urodzenia?

Jacek: W 94 już miałem dwa latka, ziomek. Potrzebuję paru informacji do audycji.

Adam: To już tylko papierowe archiwum.

Jacek: Super. Gdzie?

Adam: U nas w redakcji albo w bibliotece.

Jacek: Spoko. W takim razie wpadnę w poniedziałek.

Gadowski odłożył telefon. Do ostatniej chwili miał głęboką nadzieję, że jednak znajdą się cyfrowe kopie archiwalnych numerów. Wciąż czekał też na jakiekolwiek informacje od Nawrota.

– No to opowiadaj – powiedziała Hanna, stawiając dzbanek świeżo zaparzonej herbaty na stoliku.

– Ale o czym?

– No o jakiejś pannie.

Jacek westchnął i się uśmiechnął. Zgodnie z rzuconą lekkomyślnie obietnicą miał rok, by znaleźć sobie dziewczynę.

_Dalsza część w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij