Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dombi i syn - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dombi i syn - ebook

Kolejna mistrzowska satyra autora na brytyjskie społeczeństwo przełomu wieków i mieszczańską mentalność. Tym razem zaglądamy pod dach domu rodzinnego, gdzie władzę sprawuje egoistyczny ojciec Dombi. Mężczyzna prowadzi dobrze prosperującą firmę żeglugową i jest piekielnie sfrustrowany brakiem syna, który mógłby zostać jego następcą. W swojej zaciekłości komplikuje relacje rodzinne, pozostaje nieczuły na miłość córki. W tle szerszy pejzaż koniunkturalnych relacji towarzyskich i bezwzględnych stosunków kupieckich. Na motywach powieści w 1964 r. zrealizowano brytyjski serial "Dombey and Son".

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-282-8923-5
Rozmiar pliku: 777 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Powieść p. t. _Dombi i Syn_ wyszła w 1847 roku. Było to w dziesięć lat po _Oliwerze Twiście_ i _Pamiętnikach Mikołaja Nickleby_, w których Karol Dickens z takim humorem, lecz i sarkazmem chłoszcze wychowawcze stosunki angielskiego społeczeństwa, a zwłaszcza Yorkszyru. W powieści _Dombi i Syn_ wraca on ponownie do zagadnień wychowawczych. Nie chodzi mu atoli tym razem tak dalece o szkołę i jej stosunek do młodzieży, jak o dom i stosunek rodziców do dzieci. Ojciec, egoista, pragnie ze syna uczynić narzędzie rodowej wielkości. Ojciec ślepy w swym egoizmie i okrutny. Stąd szereg konfliktów i długa męka dusz ludzkich. Stąd nareszcie katastrofa.

Ale w powieści otwierają się szerokie widnokręgi na życie rodziny: dwojga małżonków, z których każde nie wnosi w związek wspólnoty duchowej i dobroci serca, lecz dumę, rzekomą niezłomność i żądzę niepodzielnej władzy.

W powieści otwierają się widnokręgi i na życie towarzyskie: niedorzeczne zabiegi niższego stanu do wdarcia się w obręb stanu wyższego; bezkrytyczny pietyzm parweniuszów dla rzekomego arystokratyzmu i cała gama protekcyjnych uśmiechów ze strony noblesy, maskująca nie dość wyraźnie lekceważenie, ironię, czasem szyderstwo względem natrętników.

W powieści otwierają się widnokręgi na stosunki kupieckie: pada w gruzy wielki dom handlowy dzięki protekcyjnemu systemowi w doborze sił roboczych i dzięki hazardowi operacyi.

Wszystkie tezy ważne. Wszystkie opromienione geniuszem twórczym, który społeczne zagadnienia przeistacza w obrazy malownicze. Przed okiem czytelnika przewija się setka scen, tłum postaci, które nieraz — jakby to nasz Słowacki powiedział: „witamy uśmiechem, żegnamy łzami.“ —

A. M.I. DOMBI I SYN.

Dombi siedział w kącie ciemnej komnaty w dużym fotelu przy łożu, a syn ciepło otulony spoczywał w plecionej kolebce, przytulnie ustawionej na kanapie koło kominka przed ogniem, niby świeżo upieczona bułeczka, którą kładą w ogrzanem miejscu, nim przypieką.

Dombi — ojciec miał około czterdziestu ośmiu lat; syn około czterdziestu ośmiu minut. Dombi był łysy, czerwony, zgoła przystojny i wspaniałej postawy, choć nazbyt poważny, by mógł ku sobie przyjaźnie usposabiać. Syn był całkiem czerwony i łysy, dziecię, — niema co mówić — miłe i piękne, choć jakby pogniecione i z plamami na ciele. Czas i rodzona siostra jego — troska — owa para bliźniąt bez braku pustosząca dziedzinę ludzką — zapisały już na czole Dombi kilka złowieszczych rysów, jak drwale na pniu, przeznaczonym na zrąb. Srogie bliźnięta wciąż chodzą po ludzkim lesie i tu i owdzie kładą swe znaki. Oblicze syna było wzdłuż i poprzek porysowane mnóstwem malutkich zmarszczek, lecz zdradziecki czas tępą stroną swej niszczącej kosy miał wyrównać i wygładzić dla siebie to nowe pole, aby później ryć na niem głębokie brózdy.

Dombi, pełen rozkoszy, pobrzękiwał złotym łańcuszkiem, zwisającym z pod poły granatowego fraka, którego guziki świeciły przy mdłych promykach ognia jakimś fosforycznym blaskiem.

Syn leżał w kołyseczce z piąstkami zwartemi, jakby na bój wyzywał samowolny los, darzący go niespodzianym bytem.

— Dom nasz odtąd, pani Dombi — ozwał się pan Dombi — nie z imienia tylko, lecz w istocie znowu staje się: Dombi i Syn! Dombi i Syn!

Słowa te wywarły na położnicę tak kojące wrażenie, że pan Dombi wbrew zwyczajowi rozrzewnił się i zdecydował nie bez wahania dodać pieszczotliwe słówko do imienia żony: „czy nie tak, pani, moja... moja miła?“

Chwilowy rumieniec słabego zdumienia przemknął po bladem licu chorej kobiety, nie nawykłej do małżeńskich rozczuleń. Lękliwie spojrzała na męża.

— Rozumie się, nazwiemy go Pawłem moja droga... pani Dombi? Chora na znak zgody szepnęła „rozumie się“, albo raczej poruszyła wargami i znów zamknęła oczy.

— To imię ojca i dziada — ciągnął pan Dombi. — O, gdyby dziad był dożył tej chwili!

Tu umilkł i potem jeszcze raz z nowym efektem powtórzył: Dom-m-bi i Syn! Te trzy słowa wyraziły doskonale całkowity pogląd na życie pana Dombi. Ziemia stworzona dla handlowych operacyi Dombi i Syna. Słońce i księżyc przeznaczone na oświetlanie ich domu handlowego. Morzom i rzekom kazano okręty ich nosić; tęcza miała być zwiastunką pięknej pogody; wiatry dmą za lub przeciw ich przedsiębiorstwom; gwiazdy i planety krążą koło swych osi wyłącznie dla tego, aby sprawnie działał system, którego środkowym punktem — Dombi i Syn. Zwykłe skróty w języku angielskim w jego oczach miały szczególne znaczenie, stosując się wyraźnie do handlowego domu. Tak litery A. D. zamiast Anno Domini czytał pan Dombi: _anno Dombey and Son_.

On, tak jak i ojciec w swoim czasie, wzniósł się na drodze życia i śmierci od „syna“ do Dombi i przez lat dwadzieścia był jedynym przedstawicielem handlowej firmy... Dziesięć lat od ożenienia się. Żona, jak mówiono, nie dała mu serca swego w posagu; szczęście biednej kobiety należało do dawnej przeszłości — i wychodząc za mąż, miała nadzieję ukoić duszę znękaną pokornem i cichem pełnieniem surowych obowiązków. Zresztą pogłoski te nigdy nie dochodziły do uszu męża, a gdyby i doszły, pan Dombi nie dałby wiary zuchwałym i szalonym plotkom. Dombi i Syn mieli handel skór, a niewieście serca nie leżały w zakresie tego handlu. Fantastyczny ów towar pozostawiali chłopcom i dziewczętom, pensyonatom i książkom. Co do życia małżeńskiego pojęcia pana Dombi były takie: każda porządna i rozumna kobieta ma uważać związek z taką osobą, jak przedstawiciel znamienitej firmy, za największy zaszczyt. Nadzieja wydania na świat wspólnika dla takiego domu, powinna podniecać miłość własną każdej kobiety. Pani Dombi, podpisując intercyzę ślubną, najzupełniej rozumiała owe korzyści — a potem, codziennie mogła odczuwać wielkie swe znaczenie wśród ogółu. Siadywała zazwyczaj na pierwszem miejscu przy stole, zachowując się jak przystoi dostojnej damie. Przeto pani Dombi była zupełnie szczęśliwa.

Nic nie mogła na to poradzić... Znalazło się pewne zastrzeżenie.... Dla pełni szczęścia w rodzinie konieczny jeden warunek. Oto lat dziesiątek trwało pożycie małżonków, a przecież aż do dnia, kiedy pan Dombi z taką godnością rozsiadł się koło łoża w fotelu, pobrzękując złotym łańcuchem, nie było u nich spadkobiercy.

Nie — żeby zgoła dzieci nie mieli: dziecię jest, ale nie warto o niem wspominać. To — mała sześcioletnia córeczka, która teraz oto jak cień stoi w komnacie, lękliwie kryjąc się w kącie i patrząc stamtąd uparcie na oblicze matki. Cóż znaczy córka dla Dombi i Syna? Nędzny szeląg w ogromnym kapitale handlowego domu; coś w rodzaju sfałszowanego chłopca — nic nadto.

Jednak tym razem czara rozkoszy pana Dombi po brzegi pełna; czuje on, że może z niej dwie, trzy kropelki wydzielić, żeby skropić proch na dróżce swej córeczki.

— Pójdź tu, Florentynko — zwrócił się do dziewczęcia — spójrz na braciszka, tylko nie dotykaj go.

Dziewczę szybko spojrzało na granatowy frak i białą na szyi chustę ojca — i bez słów, bez ruchu znowu utkwiło wzrok w bladej twarzy matki. W tej chwili chora spojrzała na córkę. Dziecko natychmiast rzuciło się ku niej i stając na paluszki, aby lepiej ukryć twarzyczkę w jej objęciach, przylgnęło ku niej z takim rozpaczliwym wyrazem miłości, jakiego trudno było w tym wieku dziecinnym oczekiwać.

— Ach, mój Boże — zrzędził pan Dombi, powstając spiesznie z fotelu. — Co za dziecinny, niedorzeczny wybryk! Idę lepiej, zawołam doktora Pepsa. Idę. — Następnie, stanąwszy na chwilę przy sofie, dodał: — wszakże nie potrzebuję prosić pani....

— Blokkit, panie, — podpowiedziała piastunka — słodziutka uśmiechliwa osóbka.

— Właśnie. Wszakże nie potrzebuję prosić pani Blokkit o jak najstaranniejszą opiekę nad tym młodym dżentelmenem.

— Pewnie że nie, panie. Pamiętam dzień przyjścia na świat panny Florentyny...

— Ta, ta, ta — przerwał pan Dombi, ściągnąwszy brwi, schylony nad kolebką — Panna Florentyna zgoła co innego. Ten zaś młody dżentlmen powołany do wielkich przeznaczeń. Czy nie prawda, mój maleńki wspólniku?

Z temi słowy pan Dombi podniósł do ust i ucałował rączkę małego wspólnika; lecz wnet, bojąc się widocznie, żeby czyn ten nie naraził na szwank jego godności — niezgrabnie wycofał się z komnaty.

Doktor Parker Peps, znakomity nadworny akuszer, zwyczajny świadek wzrostu arystokratycznych rodzin, spacerował po salonie ze złożonemi w tyle rękami ku nieopisanemu uszczęśliwieniu domowego lekarza, który w ostatnich sześciu tygodniach trąbił w uszy swoich pacyentów, przyjaciół i znajomych, że niebawem pani Dombi „pojedzie do Rzymu“ i jego zaproszą na uroczystość tego zdarzenia wraz z doktorem Parkerem Pepsem.

— No, cóż, panie? — pytał Peps dźwięcznym basowym głosem — czy stan pańskiej szanownej ledi do tej chwili cokolwiek się polepszył?

— Czy się polepszył? — dodał lekarz domowy i równocześnie ukłonił się znakomitemu akuszerowi, jak gdyby chciał powiedzieć: przepraszam, że mięszam się do rozmowy, lecz to nader ważny wypadek.

Pan Dombi stracił głowę od tych pytań. On nie myślał o chorej, nie wiedział więc, co odrzec. Oprzytomiawszy zapewnił, że doktor Peps zrobi mu prawdziwą przyjemność, jeśli pofatyguje się na górę.

— A, mój Boże! — z niepokojem mówił Parker Peps. — Nie możemy przed panem ukrywać, że jej wysokość księżna — przepraszam: plączę nazwiska — że, chciałem powiedzieć, pańska szanowna ledi niezmiernie osłabiona i w całym jej organizmie widoczny brak sprężystości, a to taka oznaka, jakiej nie radzibyśmy...

— ... widzieć, dopowiedział lekarz domowy, ze czcią chyląc głowę.

— Właśnie to chciałem wyrazić — mówił Parker Peps — tej oznaki nie radzibyśmy widzieć. Ze wszystkiego da się poznać, że organizm ledi Kenkebi — przepraszam, organizm, chciałem powiedzieć pani Dombi — ale że też to ja zawsze muszę pomieszać nazwiska pacyentów.

— Nie dziw, przy tak ogromnej praktyce; mruczał lekarz domowy. Byłaby sztuka — nie pomieszać. Doktor Parker Peps — znakomity, wielk....

— Bardzo panu dziękuję — przerwał doktor. Tak tedy miałem zauważyć, że organizm naszej pacyentki podległ takiemu wstrząśnieniu, że mógłby wprawdzie do równowagi wrócić, lecz na to potrzeba z jej strony wielkiego, dzielnego i....

— I potężnego — dodał lekarz domowy.

— Właśnie to chciałem powiedzieć — ciągnął doktór — i potężnego wysiłku. Pan Pilkins zgodnie z rolą lekarskiego doradcy w tym domu — a pewny jestem, że nikt nie zdołałby lepiej wykonywać tej roli....

— O! — zachwycał się lekarz domowy. — Jaki zaszczyt stać się godnym takiej pochwały z ust znakomitego nadwornego doktora Parkera Pepsa!

— Zbyt pan jesteś łaskaw — przeczył Parker Peps — Pan Pilkins, powtarzam, jako lekarz domowy, zna bardzo dobrze normalny organizm pacyentki, znajomość zaś taka w obecnem położeniu nader cenna. Obaj jesteśmy zdania, że natura musi uczynić potężny wysiłek, a gdyby wbrew nadziei nasza interesująca pacyentka hrabina Dombi — przepraszam — gdyby pani Dombi nie...

— Nie była w stanie — przerwał lekarz domowy.

— Otóż właśnie. Gdyby pani Dombi nie wytrzymała tego wytężenia, to może nastąpić niebezpieczny, bardzo niebezpieczny moment, którego skutki niepożądane będą dla nas obu.

Przez parę chwil obaj milczeli, pochyliwszy głowy. Wnet na dany znak doktora Pepsa — obaj udali się na górę. Lekarz domowy z ukłonami otwierał drzwi przed znakomitym kolegą.

Bylibyśmy niesprawiedliwi względem pana Dombi, gdybyśmy powiedzieli, że opinia lekarzy nie wywarta nań wrażenia. Prawda, nie był on wcale człowiekiem, któregoby kiedykolwiek cokolwiek mocno zdołało poruszyć; lecz gdyby tak — uchowaj Boże — żona nagle zasłabła i zmarła, bez wątpienia pan Dombi wielceby się smucił; czułby wówczas, że jego gospodarstwu domowemu zabrakło jednego z najkosztowniejszych przyborów — i strata owa byłaby dotkliwą. Lecz rozumie się samo przez się — żal byłby spokojny, chłodny, dżentlmeński.

Dopóki pan Dombi rozmyślał o tej kwestyi dały się słyszeć spieszne kroki i szelest sukni na schodach. Nagle wbiegła do pokoju kobieta niemłodego wieku, ale strojna podług ostatniej mody, jak młodziutka dama w rozkwicie wdzięków i urody. Twarz i cała postać dowodziły silnego wzruszenia. Porywczo rzuciła mu się na szyję, mówiąc drżącym głosem:

— Pawle, drogi mój Pawle! On jest prawdziwym Dombi!

— Cóż w tem osobliwego? — wtrącił brat.

Pan Dombi był bratem ledi. — Familijne podobieństwo musi istnieć. Ale czemuś tak wzburzona, Luizo?

— Ach, wiem, jak to niemądrze — mówiła Luiza, siadając i biorąc z torebki chusteczkę — ale to prawdziwy, jakby ulany Dombi! W życiu nie spotkałam takiego podobieństwa.

— Jakże się ma Fanni? — pytał pan Dombi. — Co się z nią dzieje?

— Nic — drogi Pawle — stanowczo nie, wierzaj mi, najzupełniej nic. Niewielkie zmęczenie, {{Korekta|wycerpanie|wyczerpanie} sił, ani podobieństwa do tego, co ja wycierpiałam przy Jerzym lub Fryderyku. Musi nieco przeboleć — oto wszystko. Ach, gdyby Fanni była Dombi! Lecz nie wątpię, jestem pewna, ona zdobędzie się na tę moc, jakiej wymagają; wszak wie, jak to potrzebne. Ach, drogi Pawle, jam tak wzburzona, drżenie przenika mnie od stóp do głowy: to niemądrze, bardzo niemądrze. Cóż poradzę? Taka już jestem. Każ mi też podać kieliszek wina i co przekąsić. Myślałam, że padnę na schodach, gdym biegła od Fanni i spojrzała na nasze maleństwo.

Wtem dały się słyszeć ciche kroki i zlekka zapukano we drzwi.

— Pani Czykk! — ozwał się miękki głos niewieści. — Jak się pani miewa?

— Drogi Pawle — szeptała Luiza — to panna Toks, piękna i nader interesująca. Panno Toks — przedstawię ci — mój brat, pan Dombi: Pawle drogi: oto moja najszczersza przyjaciółka — panna Toks.

Tak zarekomendowana — była to wysoka, chuda osoba z twarzą zwiędłą, jak gdyby policzki jej niegdyś pomalowano farbą, która się z czasem starła i znikła. Natomiast był to chodzący wzór uprzejmości i dobrego wychowania. Miała zwyczaj wsłuchiwać się, gdy do niej mówiono i uważnie patrzeć w twarz mówiącego, jakby pragnęła na wieki w pamięci utrwalić portret jego; stąd głowa jej stale pochylała się w jedną stronę. Ręce przywykły mimowoli na znak podziwu wznosić się do góry; oczy wyrażały ciągłe zdumienie. Głos miała cichy i przymilający się; między oczami powyżej nosa tkwiła duża brodawka, a wielki orli nos pochylał się ku dołowi, jak gdyby niezachwianie postanowił nigdy do góry się nie wznieść.

Ubierała się dobrze, nawet modnie, lecz w stroju zawsze wydawała się sztywną i niezgrabną. Na kapeluszu zwykle widniały różnobarwne kwiatki a we włosach jakieś dziwaczne bukiety. Ciekawe oczy uważały, że na kołnierzykach, mankietach, warkoczach, wogóle tam, gdzie miał być węzeł, dwa końce nigdy się nie schodziły należycie, lecz wrogo jakoś nawzajem sobie groziły. W zimie nosiła różne futrzane ozdoby: boa, mufki, lecz wszystko to, nie przylegało i włos futra zwykle jeżył się w różne strony. Lubiła też nosić małe torebki z zameczkami, które jak z pistoletu strzelały przy zamykaniu. Gdy była w stroju galowym, panna Toks zawieszała na szyi medalion, mający wygląd rybiego oka bez wyrazu. Te i inne własności jej kostyumu sprzyjały wytworzeniu się mniemania, że panna Toks nie rozporządza znacznymi środkami, a taką opinię ona sama usiłowała przy każdem wydarzeniu wyzyskać na własną korzyść. Jej drobny krok był też dla niej pożyteczny: zazwyczaj dzieliła każdy krok na dwie, trzy części — i to, jak myśleli ludzie, dlatego, że panna Toks z każdej rzeczy starała się jak najwięcej zysku wydobyć.

— Upewniam panią — mówiła panna Toks — zawsze uważałam za największy zaszczyt być przedstawioną panu Dombi; nigdy atoli nie spodziewałam się doznać tego zaszczytu w takiej właśnie chwili. Łaskawa, miła pani Czykk... pozwól mi nazywać cię po prostu Luizą.

Pani Czykk serdecznie uścisnęła rękę panny Toks, postawiła kieliszek, otarła łzę i cichym głosem przemówiła; daj ci Boże szczęście!

Droga Luizo — ciągnęła panna Toks — nieoceniona moja przyjaciółko, jakże się miewasz?

— Teraz nieco lepiej — napij się wina, najdroższa, jesteś prawie tak wzruszona, jak ja. Musisz się wzmocnić.

Pan Dombi zaczął zapraszać.

— Otóż tak, kochany Pawle — mówiła pani Czykk, trzymając przyjaciółkę za rękę — wiedząc, jak niecierpliwie wyczekiwałam tej chwili, niezrównana panna Toks przygotowała dla Fanni malutki podarunek, który obiecałam doręczyć. Jest to poduszeczka do szpilek; lecz muszę cię zapewnić, miły Pawle, panna Toks okazała w tem niezmierną delikatność serca. Na poduszeczce wyszyła: „Witaj mi, malutka Dombi“. Jak ci się podoba?

— Powinnaś mnie wytłomaczyć, droga Luizo — ozwała się z prośbą w głosie panna Toks — tylko jakby to powiedzieć — niewiadomość tego, co ma przyjść na świat skłoniła mię do przyjęcia takiego napisu. Daleko przyzwoiciej byłoby wyrazić się:

„Witaj mi, Panie Dombi!“ — lecz kto mógł wiedzieć, że doczekamy się takiego aniołka. Wiedząc o tem, nigdybym nie pozwoliła sobie na taką poufałość.

To mówiąc panna Toks ukłoniła się z gracyą, a pan Dombi również odwzajemnił się pięknym ukłonem. Trzeba wyznać, że brat uważał swą siostrę zawsze za kobietę słabą i próżną; niemniej pani Czykk wywierała nań znaczny wpływ, gdyż umiała zastosować się do jego charakteru, wciąż mówiąc o Dombi i Synie.

— Oto teraz — ozwała się pani Czykk ze słodkim uśmiechem — gotowa jestem wszystko Fanni przebaczyć, wszystko!

Po tym wybuchu miłości chrześcijańskiej zrobiło się lekko na sercu pani Czykk. Właściwie mówiąc, nie miała co przebaczać swej szwagrowej, gdyż ta nie zawiniła w niczem względem niej. Cały występek polegał na tem, że ośmieliła się poślubić jej brata lub chyba jeszcze na tem, że przed sześciu laty powiła dziewczynkę nie chłopca oczekiwanego. Pani Czykk wielekroć powtórzyła, że nie spodziewała się tego po niej i że to z jej strony zła odpłata za honor, jaki się stał jej udziałem.

W tej chwili pana Dombi powołano spiesznie do sypialni a damy zostały same. Panna Toks natychmiast przybrała zachwyconą minę.

— Wiedziałam — zauważyła pani Czykk — że brat ci się podoba. Przepowiadałam, że będziesz go podziwiała.

Ręce i oczy panny Toks wyraziły najgłębszy podziw.

— A jaki to bogacz, moja droga!

— Nawet mi o tem nie mów! — westchnęła panna Toks.

— Olbrzymi majątek!

— A jaka to postawa, jaki układ — szlachetny, okazały! Widziałam w życiu wielu mężczyzn, wielu dżentelmenów: w nikim niema połowy tej godności. Jakieś w nim dostojeństwo połączone z prostotą — a pierś jaka szeroka! Prawdziwy finansowy książę Yorku! Oto jakbym go nazwała.

— Co ci jest, drogi Pawle — zawołała siostra do wchodzącego brata. — Takiś blady, czy tam się co złego stało?

— Straszna rzecz, Luizo. Lekarze orzekli, że Fanni...

— Nie wierz im, drogi Pawle, nie wierz! Zaufaj memu doświadczeniu, znam się na tem. Fanni musi zdobyć się na męstwo — oto wszystko. Ale do tego — ciągnęła, zdejmując kapelusz i nakładając rękawiczki — trzeba ją zachęcić, pobudzić i nawet przymusić w razie potrzeby. Chodźmy do niej.

Na ten raz pan Dombi naprawdę dał wiarę siostrze, jako kobiecie doświadczonej. Trochę się uspokoił i w milczeniu udał się za nią do pokoju chorej.

Położnica leżała na łożu, jak pierwej, tuląc ku sobie córeczkę. Dziewczynka jak wprzódy przylgnęła do matki, nie odejmując główki ani policzka od jej twarzy. Nie zwracała uwagi na otoczenie, nie odzywała się, nie szlochała.

— Stan jej pogarsza się bez tej dziewczynki — szepnął doktor panu Dombi. — Umyślnie zostawiliśmy ją przy niej.

Koło łoża nastała przejmująca cisza. Lekarze śledzili niknące życie z takiem współczuciem i beznadziejnością, że pani Czykk zrazu chciała odstąpić od swego zamiaru. Wnet jednak, zdobywszy się na odwagę, przysiadła do łoża i pocichu, jakby pragnęła obudzić śpiącą, zawołała:

— Fanni, Fanni!

Żadnej odpowiedzi! Uroczystą ciszę przerywał tylko głośny chód kieszonkowego zegarka pana Dombi i doktora Parkera Pepsa.

— Fanni, droga Fanni! — powtórzyła pani Czykk z nienaturalnym humorem — oto pan Dombi, pragnąłby z tobą pomówić. Nie mogłabyś z nim porozmawiać? Trzebaby tu ułożyć twe dziecię, Fanni, twego syna, moja droga. Nie widziałaś go jeszcze? Nie można go ułożyć, póki się nie podniesiesz. No moja droga, zdobądź się na wysiłek... Nuże!

Pochyliła się nad łożem i słuchała, spółcześnie porozumiewająco zerkając ku świadkom i podniósłszy palec ku górze.

— Nuże, no! — powtórzyła. — Co mówisz, Fanni? Nie słyszałam.

Uparte milczenie! Ani słówka odpowiedzi! Zegarki pana Dombi i Pepsa biegły jakby na wyścigi.

— Cóżeś ty w samej rzeczy, miła Fanni — ciągnęła pani Czykk, zastępując żartobliwy ton surowym — pogniewam się na ciebie, jeżeli się nie ruszysz. Musisz uczynić wysiłek, choćby był bolesny, męczący. Wszak wiesz, Fanni, nic na tym świecie nie odbywa się lekko; nie powinniśmy tracić odwagi, gdy tak wiele od nas zależy. No, sprobój, porusz się, bo na seryo będę się na ciebie gniewała.

Bieg zegarków wśród głuchej ciszy stawał się szalonym: rzekłbyś uderzają na siebie i walczą.

— Fanni — ciągnęła Luiza, oglądając się z rosnącym niepokojem. — Spójrz na mnie chociaż! Otwórz oczy i okaż, że mnie słyszysz i rozumiesz. Dobrze? — Ach, mój Boże! No i co tu robić, panowie?

Lekarze spoglądali znacząco na siebie przez łoże. Akuszer schylił się i szepnął coś do ucha dziecka. Dziewczynka nie pojęła słów spojrzała zamarłym wzrokiem na doktora, lecz nie zmieniła pozycyi.

Doktor powtórzył swe słowa.

— Mamo! — odezwała się dziewczynka.

Znajomy ulubiony głos rozniecił promień świadomości w gasnącej duszy. Chora rozwarła powieki i lekki cień uśmiechu zajaśniał na jej wargach.

— Mamo! — wołało dziecko z głośnym płaczem. — O, moja droga, ukochana Mamo!

Doktor zlekka usunął sploty włosów dziewczynki od twarzy i ust matki. Jakże one cicho tam leżały! Jak słabe było ust tych tchnienie!

I biedna matka, mocno ująwszy wątłą gałązkę, w jej objęciu spoczywającą, popłynęła w dal na zimne tajemnicze morze, które burzliwą falą piętrzy się naokół całego świata.

___II. ROZDZIAŁ ZAZNAJOMI NAS ZE ŚRODKAMI, MAJĄCYMI UPRZEDZIĆ ZDARZENIA, JAKIEBY SIĘ MOGŁY TRAFIĆ NAWET W POWAŻNYCH RODZINACH.

Ach, jakże się cieszę, że wszystko przebaczyłam tej biednej Fanni! Któżby mógł to przewidzieć? Naprawdę, sam Pan Bóg dał mi to natchnienie! Teraz cokolwiekby się stało, zawsze to będzie dla mnie pociechą.

Tak mówiła pani Czykk, wróciwszy do salonu od modniarek, zajętych szyciem żałoby rodzinnej. Uwagę tę uczyniła dla nauki swego małżonka, pana Czykka, grubego, łysego dżentlmena o szerokiej twarzy i z rękami wiecznie w kieszeniach. Pan Czykk miał słabostkę: gwizdał i przyśpiewywał różne melodye wszędzie i zawsze; teraz w domu żałoby i smutku nie mógł się też powstrzymać od ulubionego nawyknienia.

— Nie martw się, Luizo — zauważył pan Czykk — znów zaczniesz spazmować. Tra-lala! — Licho nadało, ciągle zapominam! Zaprawdę, jakże krótkie życie człowieka!

Pani Czykk spojrzała ze złością na męża i zrzędziła dalej.

— Mam nadzieję, że ten tragiczny wypadek dla wielu stanie się nauką, jak nieodzowną jest rzeczą czynić wysiłek, gdy od nas go wymagają. We wszystkiem bywa ziarno prawdy. Należy je umieć znaleźć. Sami będziemy winni, jeżeli nie skorzystamy z tej strasznej przygody.

Na tak piękne sentencye pan Czykk zgoła nie w porę zanucił mało przyzwoitą melodyę: „Żył sobie raz szewc ubogi wtem spostrzegł, przerwawszy, że, ma się rozumieć, nasza w tem tylko wina, jeśli tak smutne przygody nie pouczają nas zupełnie!

— Mógłbyś, jak sądzę, rozmawiać, nie gwiżdżąc swych ohydnych piosnek — krzywiąc się, dokuczała pani Czykk.

— Co robić, najdroższa — nałóg!

— Głupstwo! Co za nałóg. Rozumny człowiek wstydziłby się składać tego na nałóg. Gdybym np. przywykła spacerować po suficie, jak mucha, do góry nogami, pewnieby mię za to pochwalili?

Pan Czykk nie przeczył, że takie nawyknienie w istocie zasłużyłoby na pewien rozgłos.

— Cóż, Luizo, jak ci się podobał dzieciak? — pytał, żeby zmienić przedmiot rozmowy.

— Co za dzieciak?

— Dziś w jadalni było ich całe stadko.

— Stadko dzieci? — mruczał pan Czykk, niespokojnie oglądając się.

— Niema o czem mówić — ciągnęła pani Czykk. Zmarła matka, trzeba znaleźć mamkę.

— Ach, o tem myślałaś! — Tra-la-la!... Takie to życie! Pewnie już znalazłaś mamkę?

— Jeszcze dotąd nie, a tymczasem dziecię...

— Do aniołków grona będzie zaliczone — kończył pan Czykk.

Gniewny wzrok szanownej małżonki uświadomił mu całą niewłaściwość tej uwagi, zastosowanej do Dombi. Żeby się poprawić, dodał:

— Czyby choć tymczasowo nie można było w czem pomódz biednej sierotce? Możeby go jako herbatką karmić lub czemś podobnem.

Jeżeli miał zamiar zakończyć rozmowę o tej kwestyi, to cel osiągnął.

Pani Czykk, ani słowa mężowi nie odpowiedziawszy, powstała z godnością, zbliżyła się do okna i z wielką uwagą spoglądała przez roletę na zajeżdżający ekwipaż. Pan Czykk również w milczeniu opuścił pokój, poddając się losowi, który okazał mu się tym razem nieprzychylnym. Nie zawsze atoli klęska bywała jego udziałem. Czasem i w jego domu bywało świętego Jana i wtedy srodze karcił panią Luizę. Wogóle była to zgodna, cudownie dobrana parka, jedno stworzenie warte drugiego. W chwili rozpoczęcia kłótni nigdy nie można było zgadnąć, kto odniesie zwycięstwo. Niekiedy pan Czykk gotów już był się poddać, wtem nagle zrywał się, chwytał za stołek, łomotał nim bez litości nad samemi uszami skonfundowanej małżonki i odnosił zwycięstwo. Ale czasem znów wygrana była po stronie pani Czykk, tak, że wogóle kłótnie nie miały decydującego charakteru, bywały jednak zazwyczaj pełne życia i temperamentu.

Zaledwie stanął ekwipaż, do pokoju pędem wbiegła bez tchu panna Toks.

— Luizo, droga Luizo — trzepała — czy miejsce jeszcze wolne?

— Jakże poczciwą jesteś, nieoceniona przyjaciółko! — odrzekła pani Luiza — wolne jeszcze, mój aniele.

— W takim razie spodziewam się, jestem pewna... Lecz zaczekaj, zaraz ich tu przywiodę.

Zbiegła po schodach, wysadziła ich z karety i wkrótce pojawiła się z powrotem. Niedarmo panna Toks mówiła o liczbie mnogiej. Przyprowadziła całe towarzystwo. Były to: dorodna, zażywna, rumiana, tęga młoda niewiasta z tłustem dzieckiem na rękach; za nią młoda kobieta nie tak tęga, lecz także rumiana i zażywna, niby oliwne jabłko; prowadziła ona dwóch chłopców, doskonale wyglądających o policzkach okrągłych; za nimi szedł chłopczyk wypasiony i tłusty. Nareszcie za całem gronem postępował gruby i okrągły jak jabłko mężczyzna z tłustym chłopcem na rękach. Postawił go na ziemię i rzekł chrapliwym głosem: trzymaj się brata, Dżonni.

— — Droga Luizo — szczebiotała panna Toks — wiedząc o twym niepokoju i chcąc ci pomódz, udałam się do położniczego szpitala im. Królowej Karoliny i pytałam o mamkę dla bogatego domu. Powiedziano, że nie mają. Po tej odmowie — nie uwierzysz mi — czułam się pognębioną. Na szczęście — trzeba trafu — jakaś dama słysząc, o co chodzi, oświadczyła mi, że zna kobietę, bardzo dobrą pod każdym względem. Natychmiast z ową damą udałam się pod wskazanym adresem — i oto ich przywiozłam.

— Dobra, usłużna, droga pani — pochlebiała jej pani Luiza.

— Zaraz, zaraz, jeszcze nie wszystko ciągnęła panna Toks. — Gdym weszła do domu, — jaki czysty pokój, moja droga, mogłabyś na podłodze jeść obiad — cała rodzina siedziała za stołem; a że żadna rekomendacya nie da się porównać z tem, co oczy własne widzą, postanowiłam ich przywieźć ze sobą, aby przedstawić panu Dombi. Oto dżentlemen mówiła, wskazując grubego mężczyznę — ojciec rodziny. Proszę pana pofatygować się bliżej.

Rozrosły mężczyzna niezgrabnie postąpił i wyszczerzył w uśmiechu mocne zęby.

— A to jego żona — objaśniała panna Toks, zwracając się do młodej kobiety z dziecięciem. — Jak zdrowie pani, Polli?

— Dziękuję, chwała Bogu, doskonałe — odpowiedziała zagadnięta.

Panna Toks traktowała ich jak starych znajomych.

— Cieszy mię to! — A ta oto druga młoda kobieta — niezamężna siostra tamtej; mieszka razem i dozoruje dziatwę. Nazywa się Dżemima. Jak się masz, Dżemimo.

— Dobrze, dziękuję pani, odrzekła Dżemima.

— No to dzięki Bogu bardzom rada. Mam nadzieję, że zawsze będzie dobrze.

Pięcioro dzieci. Najmłodsze sześciotygodniowe. Ten śliczny chłopczyk z pryszczykiem na nosie — najstarszy. Od czego u ciebie pryszczyk? Czy przypadkowo, czy dziedzicznie?

— Od żelazka — niewyraźnie mruknął mężczyzna. — Przepraszam, panie, coś pan powiedział?

— Od żelazka, powtórzył ojciec rodziny.

— A, tak, zapomniałam — tłomaczyła panna Toks. Właśnie od żelazka. Malec dotknął się gorącego żelazka, gdy matki nie było w domu. Masz pan racyę. Gdy byłam u was, powiedziałeś mi pan także, że pańskie rzemiosło....

— Palacz, proszę pani.

— Coo? Podpalacz? — powtórzyła panna Toks.

— Palacz, proszę pani, na parowozie.

— Ach, tak, palacz... mówiła panna Toks, nie bardzo widocznie rozumiejąc istotę tego zajęcia. — Jakże się ono panu podoba?

— Co, proszę pani?

— Pańskie rzemiosło.

— Wyborne zajęcie, proszę pani. Czasem tylko sadze dostają się tu — wskazał piersi — i od tego głos staje się chrapliwym. Od tego to i ja, proszę pani, mam chrypkę, nie zaś od jakiego paskudztwa.

Panna Toks widocznie tak mało zrozumiała te wyjaśnienia, że nie wiedziała, jak kontynuować rozmowę. Tymczasem pani Czykk drobiazgowo badała żonę palacza o dzieciach, o domowem pożyciu, o metryce ślubu i tak dalej. Młoda kobieta z honorem wyszła z opałów tego egzaminu, a pani Czykk udała się do gabinetu brata z wiadomością, wziąwszy ze sobą dwóch najtłustszych i najczerwieńszych chłopców, jako świetne uzupełnienie rekomendacyi.

Pan Dombi od śmierci żony nie opuszczał swego gabinetu, pogrążony w głębokie rozmyślania o dzieciństwie, młodości, wychowaniu i losie swego syna. Ciężkie i zimne brzemię gniotło mu duszę; nie więcej zresztą bolał nad trudnością w wykarmieniu syna, niż nad własną stratą. Jakież to niebezpieczeństwa, jakie zawody czekają go choćby przy wstąpieniu w świat! Życie ledwie się zaczyna, — a oto trzeba szukać obcej, obojętnej kobiety, od której zależą pierwsze wrażenia, początkowy rozwój dziecka. Jak żałosne upokorzenie dla Dombi i Syna! Myśl, że najmitka będzie chwilowo zastępowała matkę, tak była niemiłą i gorzką dla dumnego i zazdrosnego serca, iż czuł wyraźne zadowolenie, ilekroć odrzucał propozycye rekomendowanych kandydatek. Lecz nadszedł czas, kiedy wypadło zaniechać walki między owemi dwoma uczuciami. Przed nim stały dorodne dzieci przyszłej mamki, Polli i Tudl, nienagannej pod żadnym względem, doskonale poleconej przez rodzoną siostrę i usłużną pannę Toks.

— Dzieci zupełnie zdrowe — rzekł pan Dombi — ale gdy pomyślę, że z czasem uzyskają jakgdyby przynależność do rodziny mego Pawła... Weź ich Luizo! Niech wejdzie kobieta z mężem.

Za chwilę niezgrabna para stała przed oczami pana Dombi.

— Rozumiem — mówił, zwracając się w fotelu jak sprężyną nakręcona maszyna, nie jak człowiek ze krwi i kości — jesteście ubodzy i pragniecie zarobić pieniędzy, wychowując dziecię, mego syna, który tak wcześnie poniósł niczem nie nagrodzoną stratę. Ze swej strony rad was wspomogę. Ze wszystkiego wnosząc, nadajecie się dla mego syna. Lecz zanim wejdziecie w mój dom, musicie przyjąć parę warunków.

Przez cały czas waszego u mnie pobytu nazywać się będziecie „Ryczards“: zwykłe i bardzo przyzwoite nazwisko. Przyjmujecie ten warunek, naradźcie się?

Lecz szanowny małżonek tylko suszył zęby i wciąż do ust podnosił prawą rękę, od czego dłoń stała się mokrą. Pani Tudl trąciła go parę razy, lecz gdy to nie pomogło, grzecznie dygnęła i wyraziła przypuszczenie, że zapewne otrzyma dodatkowe wynagrodzenie, jeśli zmieni nazwisko.

— Rozumie się samo przez się — zapewnił pan Dombi. — Ale o tem pomówimy później. Teraz jeszcze jeden warunek: przez cały czas, odkąd za umówioną zapłatę zaczniesz pani karmić mego syna, pragnę, byś się jak najrzadziej widywała ze swoją rodziną. Potem zaś, gdy usługi okażą się zbędne i pieniężne rachunki wyrównane, powinny też ustać wszelkie stosunki między nami. Czy pani śledzisz za tem, co mówię?

Pani Tudl nie zupełnie pojmowała, o co właściwie chodzi, a mąż jak poprzednio śmiał się, nie zwracając uwagi na rozmowę.

— Masz pani własne dzieci — ciągnął pan Dombi. — Do naszej kupieckiej umowy zgoła nie należy to, żebyś pani musiała przywiązać się do mego syna, lub żeby syn mój miał z czasem przywiązać się do niej. Ani tego oczekuję ani sobie życzę. Przeciwnie. Z odejściem układ nasz wygasa i pani możesz nie znać mego domu ani rodziny. Dziecko zapomni i pani — jeśli wola — możesz najzupełniej o niem zapomnieć.

Żywy rumieniec oblał i bez tego czerwone policzki pani Tudl. Pochyliła głowę i zapewniła, że zna swe położenie.

— Naturalnie, naturalnie — mówił pan Dombi — jestem przekonany, że pani doskonale znasz swoje stanowisko. To takie proste i zwyczajne. Kochana Luizo, ułóż się z tą panią co do zapłaty i powiedz, że może podjąć pieniądze, kiedy zechce. Teraz z panem — jak się pan nazywasz? — parę słów. Zatrzymany na progu, gdy żona wychodziła, Tudl zawrócił i znalazł się oko w oko z panem Dombi. Tudl był mężczyzną tęgim, barczystym, obrośniętym, w rozpiętym paltocie, z odciskami na palcach, z łbem kwadratowym, gęsto porosłym; miał czarne wąsy i bokobrody, jeszcze czarniej wyglądające od dymu i kopcia. Był to jednem słowem kontrast pana Dombi, należącego do gatunku gładziutko ostrzyżonych i ogolonych kupców-kapitalistów, których głowa lśni się niby nowusieńka asygnacya banku i którzy wyglądają jakby skropieni złotym deszczem.

— Masz pan syna? — indagował pan Dombi.

— Czterech, panie! Czterech synów i córkę. Wszystko żyje.

— Dość trudno pewnie panu wszystko to utrzymywać? — Nie łatwo, lecz byłoby jeszcze ciężej...

— Co mianowicie?

— Stracić ich, panie!

— Umiesz pan czytać? — pytał pan Dombi.

— Niezbyt biegle.

— A pisać?

— Kredą, panie.

— Czem innem?

— Kredą nieco bazgrzę, gdy mi wskazują litery.

— Pan masz, jak myślę, około trzydziestu dwóch — trzech lat?

— Mniej więcej tyle — odrzekł Tudl po namyśle.

— Czemu się pan nie nauczysz?

— Mam właśnie ten zamiar, panie. Jeden z moich chłopczyków wkrótce pójdzie do szkoły i wtedy będziemy się razem uczyli — to jest on mi będzie pokazywał.

— To dobrze — powiedział pan Dombi z uwagą, lecz nie bardzo życzliwie patrząc na swego gościa, który tymczasem, rozdziawiwszy usta, oglądał pokój a zwłaszcza sufit. — Słyszałeś pan, co mówiłem pańskiej żonie.

— Polli słyszała, proszę pana — odrzekł Tudl, machnąwszy czapką przez ramię ku drzwiom z wyrazem zupełnego zaufania ku najdroższej połowie. — Wszystko będzie dobrze.

— A zatem pan zdajesz wszystko na żonę — ciągnął pan Dombi, zawiódłszy się w nadziei jaśniejszego wytłomaczenia warunków swych mężowi, jako głównej osobie w tej sprawie — niema co mi zatem więcej z panem rozprawiać.

— Właśnie to samo myślę, proszę pana. Polli wszystko słyszała, a ona ma głowę nie od parady.

— Nie będę więc pana dłużej zatrzymywał — rzekł pan Dombi. A gdzieś pan cały czas pracował?

— Zrazu pod ziemią, dopókim się nie ożenił. A teraz na wierzchu. A potem będę na maszynie, skoro ją ukończą.

Jak ostatnie źdźbło słomy przygniata ciężarem kark obładowanego wielbłąda, tak ta ostatnia odpowiedź o podziemnej pracy do reszty rozstroiła wyniosłą duszę pana Dombi. Milcząc, wskazał drzwi mężowi przyszłej mamki swego syna — ten zaś wyszedł z widoczną ulgą. Wnet zamknąwszy się w komnacie, pan Dombi zaczął chodzić tam i nazad w gorzkiem zadumaniu. Pomimo jego niewzruszonej powagi i panowania nad sobą, łzy mu spływały z oczu i nieraz w silnem wzruszeniu powtarzał: „biedne, biedne dziecię“. Tego żalu i rozgoryczenia za nic w świecie nie pokazałby światu i ludziom.

Dość oryginalny rys dumy naszego bohatera polegał na tem, że w synu swym właściwie ubolewał nad sobą. W słowach żal mu było siebie, biednego wdowca, który musiał powierzyć syna żonie ordynarnego robotnika, całe życie pod ziemią trawiącego! A oto śmierć ani razu nie pukała do wrót tego chłopa i za stołem jego codzień czterech synów spożywało obiad.

Słowa powyższe jeszcze drżały na jego wargach, gdy w tem przyszło mu na myśl, że kobieta ta wystawiona była w jego domu na wielką pokusę. Własne jej dziecko było też chłopczykiem. A jeżeli ona zamieni mu syna? Choć myśl tę zaraz odrzucił, jako romantyczną i nieprawdopodobną — aczkolwiek możliwą — to jednak wyobraźnia dalej rysowała obrazy takiej zamiany. Co zrobić, jeżeli oszustwo wyjdzie na jaw, gdy dziecię odrośnie? Czy stanie mi siły po wielu latach pozbawić obłudnika swej pieczołowitości, zaufania i tkliwej przyjaźni — wszystko to przenieść na rodzone dziecię, które może przez ten czas wyrośnie dla mnie obojętne i obce.

Zresztą niepokoje te i obawy wkrótce minęły. Niemniej przeto postanowił sobie pan Dombi czujnie śledzić mamkę, nie dając jej tego do poznania. Zrobiło mu się lżej na sercu i był teraz rad z tego, że zastrzegł sobie, iżby nie nastąpiło zbyt wielkie zbliżenie między mamką a synem.

Umowę pani Czykk z Ryczards przy pomocy panny Toks zawarła i mamka ceremonialnie niby zaszczytną odznakę otrzymała małego Dombi, oddawszy równocześnie śród łez i uściśnień własnego chłopca Dżemimie. Podano wino, aby się rozpogodzili smutni goście.

— Pozwoli pan kieliszek wina? — pytała panna Toks, gdy wszedł Tudl.

— Dziękuję pani — odrzekł palacz — czemu nie? Trzeba pić, gdy proszą.

— Panu przyjemnie zostawić żonę w tak szanownym domu, nieprawdaż?

— Wcale nie, proszę pani, byłoby mi o wiele przyjemniej zawieźć ją do domu.

Polli głośno zaczęła płakać. Pani Czykk instynktem kobiety odczuła, że żal nadmierny stać się może szkodliwym dla małego Dombi i natychmiast zaczęła perswadować.

— Niema czego się smucić, moja miła. Synek pani wyrośnie bez biedy i bez niedostatku pod dozorem ciotki Dżemmy, a panią tu czeka spokój i szczęście. Cóż robić? Beztroski niczego niema na świecie; trzeba być mężną. Czy wzięto już miarę na czarne ubranie dla pani Ryczards?

— Wzięto, proszę pani — łkając odpowiedziała Polli.

— Suknia będzie śliczna — ciągnęła pani Czykk — ta sama modniarka i dla mnie szyje. Materyał przedni.

— Będzie pani tak ładnie wyglądała, że mąż nie pozna. Nieprawda, panie?

— Nieprawda — ponuro przeczył Tudl — poznam ją wszędzie w każdej sukni.

Palacz stanowczo nie chciał okazać się uległym.

— Co do pożywienia, pani Ryczards — pocieszała pani Czykk — najlepsze potrawy do pani dyspozycyi. Sama pani będzie układała obiady i cokolwiek ci się zażąda — natychmiast dadzą.

— Niezawodnie! — podtrzymywała przyjaciółkę panna Toks. — Piwa też pić można podług woli. Czy nie tak, Luizo?

— Pewnie, pewnie — dodawała pani Czykk coprędzej. — Tylko z jarzynami trzeba będzie wstrzemięźliwie się obchodzić.

— A może także z wędlinami.

— Prócz jarzyn, marynat i wędlin może pani jeść wszystko, czego zapragnie, bez ograniczenia.

— A to też rozumie się, że choć przepada za swoim synem, nie będziesz miała jej tego za de, Luizo.

— Pewnie, że nie — dobrotliwie zapewniła pani Czykk.

— Ale musi — ciągnęła panna Toks — całą swą uwagę, całą troskliwość poświęcić swemu małemu wychowankowi. Powinna to mieć za największe szczęście, że ten cherubinek, tak ściśle z najwyższemi sferami połączony, będzie rósł i rozkwitał na jej oczach. Nieprawdaż, Luizo?

— Bez wątpienia! — potwierdziła pani Czykk. — Widzisz, moja droga, ona już się zupełnie uspokoiła i myśli o tem, jakby wesoło i z uśmiechem pożegnać swoją siostrę Dżemimę dzieci i poczciwego męża. Czy nie tak, moja droga?

— Ależ tak, zawołała panna Toks — napewno chce się pożegnać!

— Biedna Polli z rozpaczą w duszy uściskała wszystkich członków swej rodziny a następnie chciała ukryć się w swym pokoju, żeby uniknąć bolesnego z dziećmi rozstania. To się atoli nie udało. Młodszy syn, odgadując zamiar matki, pochwycił ją za suknię i pobiegł wraz z nią, tymczasem starszy, przezywany w rodzinie kotłem na cześć parowozu, zaczął tupać nogami, a za tym przykładem poszła cała rodzina.

Kilka pomarańcz i garść drobnych pieniędzy ukoiły małych Tudli i rodzina zwolna udała się do najętej karety u podjazdu, aby odjechać do domu. Dzieci pod opieką Dżemimy stojąc przy oknie, rzucały pomarańcze i pieniądze. Sam pan Tudl siadł na piętach, uważając ten rodzaj jazdy za najwygodniejszy.

___
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: