Domek na końcu świata - ebook
Domek na końcu świata - ebook
Powieść o poszukiwaniu siebie, o tym, że możemy się odnaleźć zupełnie nie w tym obszarze i nie w tym kierunku, w jakim od zawsze zmierzało nasze życie. I o tym, że prawdziwe szczęście może zdarzyć się tam, gdzie właściwie nie powinno nas być… I tak bardzo obok życia, które prowadziliśmy do tej pory…
Opowiada o miłości, która, zdaniem „porządnych” ludzi, nie miała prawa się wydarzyć. Akcja dzieje się w środowisku prawniczym, młoda adwokatka zakochuje się w swoim kliencie, którego poznaje w areszcie śledczym. Łatwo oczywiście nie będzie, ale czy dla miłości istnieją jakieś przeszkody?
Danuta Noszczyńska - plastyczka, reżyserka, twórczyni amatorskich teatrów Azet i Amarant, absolwentka krakowskiego liceum plastycznego oraz Wydziału Filozoficznego UJ. Opublikowała książki: "Historia nie Magdaleny", "Blondynka moralnego niepokoju", "Hormon nieszczęścia", "Mogło być gorzej", "Kufer babki Alicji", "Luizę pilnie sprzedam", "Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana", "Wszystkie życia Heleny P.", "Harpia (trzy ostatnie nagrodzone na Festiwalu Literatury Kobiet "Pióro i Pazur"), "Farbowana blondynka", "Zła miłość", "Futra, perły i łzy jak piołun gorzkie", "Nieświęta rodzina", "Zobaczyć gdzie indziej", "Nigdy nie jest za daleko" i "Ten jeden jedyny".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-696-1 |
Rozmiar pliku: | 409 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skazana na powodzenie
Mam na imię Iga. Mój dom, tak zwany dobry dom, od zawsze był moją enklawą, przystanią, złotą klatką. Wychowywana przez rodziców w przeświadczeniu, że nie należę do zwyczajnych dzieci, mogących żyć, jak chcą, w swoich mniej dobrych domach – z takim przekonaniem rosłam.
Jedynaczka. Oczko w głowie mamy, nadzieja i duma taty. Inteligentna, zdolna, ambitna. Tyle wiedziałam o sobie od zawsze i taka byłam. Trudno, żeby nie, skoro odziedziczyłam to wszystko w genach po nich obojgu. Kiedy w okresie dojrzewania moje rówieśnice zaczynały skupiać się na wyglądzie, spoglądałam na nie pogardliwie. Moim kapitałem był umysł, nie uroda.
Próbowano również rozwijać moje domniemane talenty artystyczne, dlatego już od przedszkola brałam lekcje gry na pianinie, potem, już w szkole, pod dyktando rodziców zapisałam się do kół recytatorsko-teatralnego i plastycznego. Te wszystkie dodatkowe zajęcia miały za zadanie poszerzać moje perspektywy, a właściwie perspektywę, jedną jedyną i ustaloną z pewnością jeszcze przed moim przyjściem na świat: zostania w przyszłości doskonałym prawnikiem. Miały one zatem wykształcić we mnie bystre oko i czujne ucho. Oprócz tego trenowałam jeszcze ju-jitsu, ale to już miało mieć wymiar czysto praktyczny, na wypadek gdybym została prawnikiem tak dobrym, że ktoś odczułby potrzebę zemsty na mojej osobie.
Mój ojciec był prokuratorem, matka sędzią, ale od kiedy została prezesem sądu, siłą rzeczy przestała orzekać. Prawnikami byli moi dziadkowie z obu stron i babcia ze strony taty. Ta druga prowadziła dom swojemu ważnemu mężowi, ale ponieważ był to dom otwarty i spotykały się w nim wszystkie prawnicze elity z okolicy, na prawie znała się nie mniej niż oni wszyscy.
Tak, wiem, w moich słowach daje się wyczuć jakiś rodzaj gorzkiej ironii, wyrzutu… Ale to nie przypadek. Chętnie użyłabym słów jeszcze bardziej gorzkich, wyrazów, które powinny brzmieć jak ostrze noża na szkle, jak wycie wichru, grzmot nawałnicy, ale… to byłaby tylko forma. A mnie chodzi o treść, której wybrzmienia nie powinno zakłócić żadne nieopatrzne słowo ani odebrać jej mocy swoją mocą.
* * *
– Uznałem, że weźmiesz tę sprawę – oznajmił ojciec przy niedzielnym obiedzie.
Podniosłam głowę i spojrzałam na niego pytająco.
– Mówisz, jakbym miała inne wyjście…
– Nie ma rzeczy nie do odkręcenia i przyznam, że na początku miałem pewne wątpliwości. Ale przyda ci się takie doświadczenie – dodał. – To nic spektakularnego, ale nie broniłaś jeszcze dotąd w sprawie karnej podobnego kalibru.
– No właśnie… nic spektakularnego… – skomentowałam pod nosem. – Przecież wiesz, że ja go z tego nie wyciągnę.
– Wiem? – uśmiechnął się ojciec pod nosem.
– No oczywiście, że wiesz. Nie byłbyś sobą, gdybyś nie rozeznał się w tej sprawie przede mną.
– Żeby nauczyć się prowadzić prawdziwe sądowe batalie, musisz wprawić się w potyczkach. Nie zawsze wygranych. Owszem, masz rację, wejrzałem w akta, ale nie możesz podchodzić do rzeczy w ten sposób. Nie możesz oceniać ani rokować. Masz walczyć, a o efektach twojej walki zadecyduje sędzia.
– Ojciec ma rację – poparła go mama, dokładając mu sałatki na talerz. – Twoją rolą jest wykorzystanie wszystkich możliwych środków do obrony swojego klienta, staranność i determinacja. Wyrok to już inna rzecz, nie twoja przede wszystkim.
– Ale mnie nie chodzi o samą sprawę, tylko… o tego typka, którego mam bronić. Jeszcze go na oczy nie widziałam, a już mnie wkurza. Arogancki, cyniczny, zapatrzony w siebie narcyz. Czytałeś przecież jego zeznania, tato?
– Wobec tego na nim zaczniesz się uczyć trzymania emocji na wodzy.
– Ja potrafię nad sobą panować.
– Nie potrafisz, skoro pozwalasz sobie na odczuwanie irytacji. Panowanie nad sobą to nie to samo, co samokontrola w okazywaniu emocji, to kontrola n a d emocjami.
– Wiecie – zwróciłam się jednocześnie do ojca i do matki – czasem mam wrażenie, że pracując od trzech lat w zawodzie, z dużymi sukcesami zresztą, wciąż jeszcze nie jestem dla was wiarygodna jako autonomiczny, odpowiedzialny, mający własną kancelarię adwokat.
– Ależ jesteś wiarygodna – zaśmiała się matka. – Ale trzy lata w zawodzie nie dają jeszcze doświadczenia, nawet jeśli ci się tak wydaje.
– Doświadczenia? Nie sądzę, że da się w tej dziedzinie osiągnąć jakieś uniwersum. Każda sprawa ma inną specyfikę, każdy klient, każdy podsądny to oddzielne doświadczenie. Tak inne, jak bardzo ludzie mogą się od siebie różnić.
– Ty słyszysz, jak to brzmi? – Ojciec uniósł w górę brew, co w jego przypadku mogło równie dobrze oznaczać rozbawienie, jak i potępienie. – Banał goni banał. A prawo to konkret, kwestia zero-jedynkowa, czarne lub białe, winny lub niewinny. Moim zadaniem jest dowieść winy oskarżonego, twoim dowieść jego niewinności, a matki rozstrzygnąć między jednym a drugim. To tylko taki obrazowy przykład, bo to oczywiste, że nigdy nie spotkamy się na jednym procesie.
Tata wreszcie się roześmiał. Ulżyło mi. Mimo iż w tym roku miała stuknąć mi trzydziestka, wciąż jeszcze, jak zawsze na wdechu, słuchałam rodzicielskich wywodów, wygłaszanych z kamienną twarzą, by dopiero po ostatnim słowie przekonać się, czy jestem ganiona, chwalona, czy może stałam się chwilowym obiektem żartu.
– Banał goni banał – mruknęłam pod nosem. – Przed chwilą gdzieś słyszałam taką błyskotliwą ripostę…
Wiedziałam już, że w tej sytuacji mogę pozwolić sobie na małą uszczypliwość. Ojciec nie pozostał mi dłużny.
– Takie skrzywienie, wiesz? W naszym zawodzie trzeba umieć prowadzić rozmowę na poziomie adwersarza, żeby nie było wątpliwości, że przekaz jest dla niego jasny i jednoznaczny.
Spojrzałam na mamę. Ze spokojem wyjadała wiśnie z kompotu, odkładając pestki na serwetkę obok talerza. Ciekawa byłam, czy i ona miała swoje „skrzywienia” i czy na przykład w tym momencie nie próbowała w głowie rozstrzygać między nami… Nawet jeśli, to nie zdarzyło się nigdy, by werdykt był na moją korzyść. Taka patriarchalna rodzina, nie tylko z prawniczymi tradycjami, ale i hołdująca starym, zaskorupiałym zwyczajom w relacjach między członkami. Pan domu był jednocześnie panem pani domu, nawet jeśli poza jego murami w hierarchii społecznej było zupełnie odwrotnie.
No cóż, pomyślałam. Wszystko ma swoje koszta. Mimo iż taki model rodziny mógł być dzisiaj – i bywał dla mnie czasami – drażniący, w gruncie rzeczy byłam z niej dumna. Dumna i wdzięczna. Wszystko, co miałam i kim byłam, zawdzięczałam rodzicom, ich dbałości o moje dobro, wykształcenie, zasady, pozycję społeczną, z którą, można by rzec, już się urodziłam. W naszym ponadstutysięcznym mieście wszyscy wiedzieli, kim jest Paweł Stono i jego żona Bożena Bielska-Stono, kim byli Rydygier i Irena Bielscy. Z takiej właśnie zacnej rodziny się wywodziłam, darzonej przez wszystkich szacunkiem, a nawet respektem, jak przystało w stosunku do przedstawicieli prawa.
Właśnie miałam zostać obrońcą z urzędu faceta oskarżonego z artykułu sto pięćdziesiątego szóstego kodeksu karnego, czyli o spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu zakończonego śmiercią. I nie dałabym sobie ręki uciąć, czy to nie ojciec mnie w to wpakował. Jeśli tak, to wybrał mi klienta nieprzypadkowo i – nie miałabym co do tego wątpliwości – w grę wchodziło jakiegoś rodzaju moje dobro, i pewnie za to również w niedalekiej przyszłości będę mu wdzięczna.
Tak właśnie wtedy myślałam. Ojciec był dla mnie autorytetem nie tylko w kwestiach prawniczych; rozważny, stonowany, budzący szacunek. Mogłam się czasem z nim nie zgadzać, mogłam wkurzać się na niego w duchu, ale miałam do niego absolutne zaufanie. Do matki miałam podobny stosunek, chociaż mój podziw dla niej nie był równy temu, jaki miałam dla ojca. Ale chyba tylko ze względu na hierarchię panującą w naszym domu.
* * *
Zawsze, zanim doszło do osobistego spotkania z klientem, miałam już jakieś wyobrażenie na jego temat. Najczęściej na podstawie rozmowy telefonicznej, która stanowiła pierwszą formę naszego kontaktu w sprawach cywilnych, a w sprawach karnych na podstawie akt. Z reguły moje wyobrażenia potwierdzały się w dużym stopniu co do osoby, bo sama sprawa czasem przybierała inny obrót, niż się spodziewałam. Zazwyczaj na etapie poznawania drugiej strony, bo zawsze jest jakaś „druga strona”.
Mężczyzna, którego miałam bronić, był typem wyjątkowo gburowatym i pewnym siebie, czemu dawał nieskrępowany wyraz w zeznaniach. Z protokołów wyłaniał się obraz człowieka bez większej ogłady, ale za to niezwykle inteligentnego. Trudno było mi się zdobyć na obiektywizm, choć mając na uwadze słowa taty, bardzo starałam się powstrzymać od osobistych sądów. Do tej pory nie miałam z tym większych problemów, ale tym razem trafił mi się klient, który – co trudno mi było samej przed sobą przyznać – budził we mnie wyjątkową niechęć. Nie ze względu na czyn, o który był oskarżony, ale tak jakoś… sam z siebie. Jego sposób wypowiadania się, uzasadniania, interpretacja własna zdarzeń i okoliczności chwilami mroziły mi krew w żyłach. Ten cynizm i nonszalancja, na które mógłby sobie pozwolić jedynie człowiek niesłusznie oskarżony, mający niezbite dowody swojej niewinności… Ale tu dowody przemawiały przeciw niemu, podobnie jak świadkowie zdarzenia i wiele dodatkowych poszlak…
Może moje niestandardowe odczucia były jakimś znakiem? Ostrzeżeniem?
Idąc na spotkanie z „moim” klientem, czułam się zgoła nieswojo. Trudno było mi dociec, a tym bardziej nazwać mój aktualny stan, dość, że drżały mi ręce, zaciśnięte szczęki sprawiały wrażenie, jakbym miała dziś w ogóle nie dać z siebie głosu. Miłosz Korcz, bo tak się nazywał, jawił mi się jako niski, przysadzisty blondyn, z niewielkimi, sprytnymi oczkami, mięsistymi ustami w sarkastycznym uśmiechu i bąbelkami śliny w kącikach.
Usiadłam i czekałam. Odruchowo przyjrzałam się pomieszczeniu, do którego za chwilę strażnik miał wprowadzić oskarżonego, w poszukiwaniu kamer. Przepisy dotyczące monitorowania spotkań w aresztach i zakładach karnych były dość niejednoznaczne i z pewnością kontrowersyjne. Z jednej strony zakład miał prawo do nagrywania obrazu i dźwięku, z drugiej zaś nie obowiązywało ono w przypadku tajemnicy spowiedzi i informacji chronionych prawnie. Spotkanie oskarżonego z prawnikiem powinno się zatem odbywać w pomieszczeniu niemonitorowanym, a jeśli kamery w nim były, należało je wyłączyć lub zasłonić.
– Spokojnie, tu jest czysto – usłyszałam, zanim zobaczyłam autora wypowiedzi.
Strażnik zdjął mu kajdanki i podprowadził do stolika, po czym wycofał się bez słowa. Zaniemówiłam. Naprzeciw mnie usiadł wysoki, świetnie zbudowany mężczyzna o twarzy modela. Nie, nie miał w sobie nic z tej lalkowatej urody, jaką prezentowała dziś większość facetów z okładek czasopism, przeciwnie, jego rysy twarzy były bardzo męskie, ale takie skojarzenie wywołały we mnie jego oczy, nieprawdopodobnie błękitne, w ciemnej oprawie rzęs i brwi, idealnie równe, białe zęby i lekko potargane kasztanowe loki spadające na kołnierz drelichowej koszuli. Uśmiechał się. Ładne, smukłe dłonie o długich palcach ułożył na stole w taki sposób, jakby oczekiwał ode mnie gotowego przepisu na opuszczenie przybytku, w którym przebywał już od kilku miesięcy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jeszcze nigdy dotąd nie przytrafił mi się taki dysonans pomiędzy wyobrażeniem a rzeczywistością. On to wykorzystał i zaczął pierwszy:
– Nie wiem, czy wiesz, ale jesteś tu po to, żeby wyciągnąć mnie z tego gówna.
Nie przestawał się uśmiechać, patrząc mi przy tym prosto w oczy. To mnie nieco otrzeźwiło. Wróciła do mnie cała irytacja jego butą i arogancją, z którą zetknęłam się już wcześniej.
– No cóż… w zasadzie tak – odpowiedziałam, naśladując grymas jego ust. – Najpierw się przyjrzymy, jak głęboko w nim tkwisz i jak bardzo ono śmierdzi. Poza tym proszę zwracać się do mnie „pani mecenas”, może być również „proszę pani”, na dalszym etapie znajomości „pani Igo”. Ale to będzie zależało od rodzaju naszych relacji.
– Wobec tego Igo. Bez pani.
I znów mnie zatkało. Na szczęście na chwilę.
– Jestem pańskim adwokatem – odparłam powoli, wyraźnie, najchłodniej, jak potrafiłam. – I jeśli pan chce, żeby tak zostało, proszę się dostosować do moich wymagań. Uprzedzam, że każde słowo, które mi się nie spodoba, spowoduje, że wyjdę i zostawię panu czas na przemyślenie swojego stosunku do mnie. A nie jest go tak wiele, za dwa miesiące ma pan rozprawę.
Wyglądało na to, że jestem górą. Mężczyzna zamilkł i spoważniał.
– Pani wie z grubsza, o co chodzi?
– Z grubsza. Tylko tyle, ile wyczytałam w aktach. Liczę na to, że dowiem się więcej: co naprawdę się stało, jak do tego doszło, co panem powodowało. Jestem tu po to, żeby panu pomóc, więc bez względu na moją prywatną opinię wykorzystam tylko to, co będzie przemawiało na pańską korzyść.
– Czyli wszystko – roześmiał się. – Bo jestem całkiem niewinny.
– Na razie jestem daleka od takiego wniosku. I liczę na to, że pan coś w tej kwestii zmieni.
– Proszę na mnie spojrzeć. – Przysunął swoją twarz do mojej tak blisko, jak umożliwiał mu to dzielący nas stół. – Czy ja wyglądam jak morderca?
– Zabójca – odparłam z kamienną twarzą, zastanawiając się jednocześnie, czy tata byłby ze mnie zadowolony. – Został pan oskarżony o zabójstwo. Teraz już chodzi tylko o kwalifikację czynu.
– Głupi nie jestem, co nie? Wiem, co mi grozi i za co. Teoretycznie. Bo rozchodzi się generalnie o to, czy ja coś zrobiłem w ogóle, czy nie.
– Pan twierdzi, że nie. A dowody mówią coś zupełnie innego.
– Dowody! Dowody! – prychnął. – Jak trzeba znaleźć winnego, to i dowody się znajdą!
– Chce pan powiedzieć, że ktoś je spreparował? – Tym razem ja przyoblekłam twarz w wyraz ironicznego zdziwienia.
– Nie. Nie twierdzę. Ale to nie są żadne dowody, laleczko, tylko ślady, które o niczym nie świadczą.
– Żółta kartka – oznajmiłam, nie opuszczając wzroku.
– Co?
– Za laleczkę. Właściwie powinnam już w tym momencie wyjść, ale dam panu jeszcze jedną szansę.
– Sorry, poniosło mnie. Ale to nie moja wina, że będzie mnie broniła taka… taka… piękna pani mecenas.
– Wie pan, o jakie dowody chodzi? – zignorowałam jego uwagę.
– Jasne, że wiem. Normalnie, jak w filmie. Odciski palców, ślad buta, naskórek za paznokciem…
– Wszystko to należy do pana, chyba pan nie zaprzeczy?
– Nie, musiałbym być głupi. Ale co z tego wszystkiego? Te ślady mówią tylko tyle, że tam byłem.
– Świadkowie – dorzuciłam.
– Sąsiedzi? Też mogą tylko stwierdzić, że tam byłem.
– A to, co usłyszeli przez drzwi?
– Normalną kłótnię albo nawet nie, wymianę zdań.
– Owszem. Chodzi jednak o treść tych zdań. Krzyczał pan… – zajrzałam do notatek – że wypatroszy go pan jak świnię.
– No, ale po co? – spytał zaczepnie.
– Tego nie ma w zeznaniach świadków…
– No właśnie. A poza tym jaki denat? Jak od niego wychodziłem, to żył i miał się całkiem nieźle. I nie był wypatroszony, gadałem z nim zresztą jeszcze na drugi dzień przez telefon i już go później nie widziałem.
– A na trzeci już nie żył.
– A skąd ja mam wiedzieć, co on robił na trzeci dzień? Może się potknął, pierdyknął się o coś, rozwalił łeb i wykitował.
– Owszem, upadł na podłogę, gdy stracił przytomność. Ale policja ustaliła, że była to śmierć w wyniku działań osób trzecich, pobicia i duszenia. Na podstawie zeznań świadków dotarli do pana, zaś ślady znalezione na miejscu jednoznacznie wskazują na pana jako sprawcę.
– Ale ja go nie zabiłem, okej?
– Proszę! – weszłam mu w słowo. – Na mój użytek nie musi pan wymyślać żadnych historii, to nie mnie ma pan przekonać o swojej niewinności, tylko sąd. A żebym mogła panu w tym pomóc, muszę znać prawdę. Rozumiemy się?
Miłosz – bo tak postanowiłam się do niego od tej pory zwracać, oczywiście z przydomkiem „pan” – spojrzał na mnie z niechęcią.
– Toteż mówię – odparł po chwili. – Całą, szczerą prawdę, ale to ty, laluniu, masz o tym przekonać sąd. Rozumiemy się?
Wstałam i podeszłam do metalowych drzwi. Zastukałam, strażnik otworzył je niemal natychmiast.
– Skończyłam – rzuciłam krótko i nie czekając, aż się odsunie, wyszłam, przeciskając się obok niego w drzwiach.
Nawet nie spojrzałam za siebie. Zastanowiłam się natomiast, co na taki obrót sprawy powiedziałby tata. Jedno było dla mnie oczywiste. Miłosz skontaktuje się ze mną najszybciej, jak będzie mógł, ale wcześniej porządnie skoryguje własną postawę wobec swojego obrońcy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
ROZDZIAŁ I. Skazana na powodzenie
ROZDZIAŁ II. Parę słów o uczuciach
ROZDZIAŁ III. Zacne okoliczności, zacny mężczyzna
ROZDZIAŁ IV. Zdarzenia synchroniczne
ROZDZIAŁ V. Dom na Dalekiej
ROZDZIAŁ VI. Czasem życia nie da się brać na trzeźwo
ROZDZIAŁ VII. Dziewczyna z księżyca
ROZDZIAŁ VIII. Gosposia
ROZDZIAŁ IX. Dobrze rokująca, upadła kobieta
ROZDZIAŁ X. Bardzo trudny dzień…
ROZDZIAŁ XI. Granice
ROZDZIAŁ XII. Inaczej, czyli… jak?
ROZDZIAŁ XIII. Łukasz
ROZDZIAŁ XIV. Nie ma rozsądnych kobiet?
ROZDZIAŁ XV. Myślą, słowami, uczynkiem…
ROZDZIAŁ XVI. „Żółtaczka”
ROZDZIAŁ XVII. Na jedną kartę
ROZDZIAŁ XVIII. Mama
ROZDZIAŁ XIX. Sekrety mojego ojca
ROZDZIAŁ XX. Drugi koniec świata
ROZDZIAŁ XXI. W życiu nie ma rzeczy niemożliwych