Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Domem nocy jest las - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2016
Ebook
24,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Domem nocy jest las - ebook

Ksawery Wójcicki, doktorant i pracownik naukowy Instytutu Meteorologii we Wrocławiu, otrzymuje wymarzoną posadę. Zostaje wysłany do najważniejszego, a jednocześnie najodleglejszego obserwatorium meteorologicznego w kraju. Dla samotnika i pracoholika Czarci Garb to idealne miejsce, nawet w czasie surowej zimy. Do czasu.

Kiedy Ksawery znajduje dziennik swego poprzednika, w którym czyta o mrocznych chwilach w obserwatorium, na Czarcim Garbie zaczynają dziać się niewytłumaczalne rzeczy. Czyżby jednak nie był w obserwatorium sam?

Stopniowo na jaw wychodzą tajemnice i fakty, które rzucają nowe światło na prawdziwy powód pobytu Ksawerego na Czarcim Garbie. W ich obliczu młody meteorolog podejmuje walkę z niewidzialnym przeciwnikiem. Domysły mieszają się z faktami i niebawem nie jest już tak oczywiste, co jest prawdą, a co dzieje się jedynie wewnątrz umysłu przestraszonego naukowca.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-462-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Do pokonania zostało mu kilka stopni. Od tego zależało jego życie. Mięśnie pracowały mocniej niż zazwyczaj. Zmusił się do ostatniego wysiłku i jego stopa spoczęła na gładkiej podłodze korytarza. Przystanął, ale miał świadomość, że to nie koniec. Nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Nie teraz. Kątem oka widział już na wpół otwarte drzwi pokoju. Tak bardzo chciał się odwrócić i spojrzeć w dół kamiennych schodów, sprawdzić, co czaiło się za nim. Wiedział jednak, że to zabrałoby mu kilka cennych sekund, a na tyle nie mógł sobie pozwolić. W głowie analizował możliwe scenariusze. Myślał szybko. Dobiec do drzwi, przede wszystkim musiał dobiec do drzwi. Nie było czasu na wahanie, zastanawianie się, co zostało za nim. Mięsień łydki skurczył się w jeszcze jednej, ostatniej próbie i zerwał się do biegu. Nogi miał jak z kamienia. Czuł, że poruszał się ekstremalnie wolno, jak w sennym koszmarze, gdy trzeba przed czymś uciekać. A teraz to był koszmar na jawie. Dyszał. Łapał powietrze nerwowo i płytko. Przez chwilę bał się, że nie starczy mu tchu, aby wypełnić rozpalone płuca. W końcu jego dłoń natrafiła na zimną stal i pchnęła klamkę. Drzwi otworzyły się. Wpadł do maleńkiego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Szybkim ruchem pociągnął stojące na środku krzesło i podsunął jego oparcie pod klamkę. Może wystarczy. Tylko na jak długo? Stał na środku pokoju, zdyszany, rozedrgany, rozpalony gorączką i wyczerpany. Kosmyki siwiejących włosów przykleiły się do mokrej od potu skroni. Cofnął się o kilka kroków, aż natrafił na brzeg łóżka. Zanim usiadł na jego krawędzi, wstrzymał oddech i chwilę nasłuchiwał. Za drzwiami było cicho, ze schodów nie dobiegał żaden dźwięk. W końcu, zmęczony i zrezygnowany, osunął się na łóżko. Jego wzrok padł na ścianę, do której kilkoma kawałkami taśmy klejącej przylepił stare, pomięte zdjęcie. Miał na nim może dwadzieścia lat. To było jego pierwsze lato na Spitsbergenie. Jakimś cudem zdobył nowy puchowy kombinezon, z którym nie rozstawał się tego lata. Wtedy o wszystko było trudno. Pamiętał, jak długo musiał czekać na paszport. Bał się, że w ogóle go nie otrzyma i wyjazd marzeń przejdzie mu koło nosa. Tak, teraz sobie przypominał. Kombinezon dostał od ojca, który pracował wtedy w fabryce pościeli. Z rzadka rozwoził towar do sklepów, a głównie do prywatnych mieszkań działaczy partyjnych. Z prawdziwą dostawą, która trafiła do domu towarowego, był może kilka razy przez szereg lat. Takie czasy. Było ciężko, ale nie pamiętał, by rodzice narzekali. Każdego miesiąca ze wsi, od rodziców matki, przywozili podroby. Gdyby nie rodzina pod Wrocławiem, ciężko byłoby im wyżyć. Gdy ojciec dowiedział się, że syn miał jechać za koło polarne, nie myślał długo. Miesięczną porcję podrobów zawiózł na halę produkcyjną. Szwaczki miały w domu święto, a za dwa tygodnie ojciec odebrał kombinezon dla syna. Wypchany najlepszym puchem przeznaczonym do partyjnych kołder. Matka nie wierzyła, że coś tak lekkiego będzie trzymać ciepło, więc dodatkowo wszyła od spodu pas ocieplający nerki, zrobiony ze starego koca.

Boże, jak to było dawno! Jak bardzo chciał być znowu młody! Razem z matką czekać z kolacją na ojca. Położyć się do łóżka w swoim pokoju i przez lufcik obserwować gwiazdy. Rano pobiec na uczelnię. Czuł, że zmarnował życie i jeśli przyjdzie oddać je tutaj, będzie to jego największa przegrana. Nie chciał tak umierać, w samotności. Jak matka. Ojciec zginął w wypadku wiele lat temu. Od zawsze pracował jako kierowca, kochał samochody. Po upadku komuny zaczął jeździć na tirach. Niedługo pojeździł. Miał początki jaskry. Pewnego lutowego poranka, po długiej, nieprzespanej nocy za kierownicą, nie zauważył zwężenia drogi. Tir przebił się przez barierki i złożył jak harmonijka kilka metrów niżej, na betonie nowo budowanej obwodnicy. To było jak sen. Pamiętał tylko, jak matka bardzo denerwowała się, że trzeba będzie oddać za tira i ładunek. Pracodawca ojca odgrażał się, że pójdzie do sądu, że przez chorobę ojca, którą ten zataił, stracił grube miliony. Sprawa rozeszła się po kościach, ale w dziwny sposób sprawiła, że razem z matką lepiej znieśli śmierć i pustkę, jaka po niej nastała. Nie mieli czasu na żałobę. Wieczory spędzali na niekończących się rozmowach, co powiedzą w sądzie, do kogo powinni pójść po pomoc i skąd pożyczyć, gdyby jednak musieli zapłacić odszkodowanie. Matka zmarła w szpitalu kilka lat temu. To był udar. On był wtedy w pracy. Daleko od domu. Dzieci były jeszcze małe, jego żona nie miała czasu przesiadywać w szpitalu. Poszła tam tylko raz. Matka czuła się lepiej, a lekarze mówili, że z tego wyjdzie. Kiedy Alicja następnym razem ją odwiedziła, matki nie było już na sali. Zastanawiał się, co by jej powiedział, gdyby to on widział ją ostatni. Co powiedziała jej Alicja, czy w ogóle rozmawiały? Nigdy o to nie pytał. Nie chciał wiedzieć. Odszedł z rodzinnego domu dawno temu, a więzy rozluźniły się na tyle, że dom zaczął być już tylko wspomnieniem. A teraz chciał wrócić do tego domu. Teraz się bał. Przestał już oszukiwać się, że było inaczej. Pragnął tylko, żeby to się skończyło. Nie miał już sił walczyć. Nagle zrobiło mu się wszystko jedno, czy odejdzie tutaj, w samotności, czy uda mu się wydrzeć od życia jeszcze jeden dzień. Może tak musiało być. Taki był koniec jego drogi. Osunął się na twarde łóżko i zamknął oczy. To mogłoby się stać teraz. Nagle poczuł, jak krew odpływa z kończyn, a on nie mógł nimi poruszyć. Serce waliło mu jak oszalałe. Zanim uspokoił oddech, poczuł, jak zimna kropla potu spływa po skroni i skręca na kark, tuż za uchem. To, co go przestraszyło, wciąż wibrowało w powietrzu. Przeraźliwy, ostry, rezonujący w uszach dźwięk. Wiedział, że słychać go w całym budynku, że niesie się echem po kamiennej sali jadalnej, z której przed chwilą przybiegł. Wybiła pełna godzina. Kolejna, jaką rozpoczynał. Jak długo to jeszcze potrwa? Nie wiedział.DZIEŃ PIERWSZY

„Noc żałobę kładzie w niebie,

Puk, puk, puk do lasu bram.

Nie oglądaj się za siebie.

Pssst… zostałeś sam”*

Szarość i biel. Naprzemiennie. Jedna gasnąca, druga zapalająca nowe kształty. Znacząca to, co przed chwilą było nieważne, co mogło umykać spod lekko przymkniętych powiek i znikać w tej samej chwili, jak para wydobywająca się z ust przy każdym oddechu. To wszystko, co widział, kiedy z siedzenia pasażera patrzył przez przednią szybę, robiąc w myślach zakłady z samym sobą, kiedy zaspa śniegu lub przysypany niewidoczny rów, którego przecież nie mogli wcześniej zauważyć, na dobre zatrzymają pędzący przez las samochód marki Suzuki Samurai. Chwilami miał wrażenie, że to już, że nie ma sensu dalej próbować, że ugrzęźli na dobre. Ale zawsze wtedy kierowca dociskał powoli, lecz uparcie gaz, nie odpuszczając nawet na moment. Samochód buksował, ślizgał się, przez chwilę tańczył niekontrolowany ręką kierowcy. W końcu jednak łapał na powrót przyczepność, silnik wył mocniej, a oni wyskakiwali do przodu, pokonując kolejne metry leśnej drogi. Wtedy otwierał oczy szerzej, nie wierząc, że znów im się udało, że jadą dalej, a on wciąż zmierza tam, gdzie jego miejsce. Wokół nie było nic wyraźniejszego, nic, co odznaczałoby się w tej szarej mazi, prócz smukłych, czarnych, świerkowych szpiców, które prowadziły ich krętą aleją. Starał się nie skupiać myśli na tym, co zostawił za sobą. Bezwiednie dotykał zimnej, zaparowanej szyby, a gdy jego palce wyczuwały chłodną wilgoć, odruchowo ścierał ją, robiąc miejsce na przejrzystą małą przestrzeń, która łączyła go z wielką, bezkresną szarością. Zaklętą, bo wyszeptaną wiatrem, nietopniejącą i nieprzeniknioną. Dalej, między drzewami, śnieg zalegał co najmniej półtorametrową warstwą. Wokół pni ciemnym pierścieniem ostro znaczyły się wytopione kręgi. Mgła wisiała tuż nad czubkami świerków, zasłaniając niebo i góry. Byli zamknięci w pudełku. Dno było tym, czym jego wieko. I jednocześnie niczym, przez co dałoby się przebić i przejść na drugą stronę. Samochód mknął, niebezpiecznie przechylając się na muldach zmrożonego śniegu. Kierowca patrzył przed siebie, ani razu nie spoglądając w jego stronę. Prowadził pewnie, bez zawahania dociskając gaz akurat wtedy, gdy staruszek samurai zdawał się poddawać. Auto musiało służyć mu od lat, a on sam znał je pewnie lepiej niż samego siebie. Właściwie byli podobni. Szarzy i zimni, trochę jak ten las. Samotni. Tylne siedzenia były wyjęte, a blaszana przestrzeń służąca jako wewnętrzny bagażnik zionęła zimną pustką. Może dlatego, że nie była już przeznaczona dla ludzi. Tam właśnie umieścił swój plecak, nieforemne ucieleśnienie jego dobytku. Wypchany był po brzegi, głównie jedzeniem. Miał ze sobą trochę konserw, ryżu i kaszy. Na samym wierzchu położył reklamówkę z zakupami, które zrobił w miasteczku. Nie było tego dużo, pieczywo i puszka z piwem. Choć wiedział, że na miejscu zastanie zapasy żywności, czuł się bezpieczniej, mając coś ze sobą. Zresztą nie wiedziałby, czym innym zapełnić plecak. Ubrań nie zabrał wiele. Jedynie to, co miał na sobie i jeden dodatkowy komplet na zmianę. Teraz plecak turlał się z tyłu, podskakując i obijając o przednie siedzenia. Cały w drobnych gałązkach, wiórach i liściach. Właściciel samochodu musiał z tyłu wozić drewno. Nie minęło dziesięć minut od czasu, gdy po raz ostatni o mały włos nie zakopali się w zaspie, kiedy poczuł, że auto zwalnia, a silnik mruczy coraz senniej. Przed sobą miał szeroką, otwartą przestrzeń. To musiała być polana okalająca szczyt. Nie dalej niż kilkaset metrów przed nimi teren łagodnie wznosił się, formując podnóża góry. Mężczyzna podniósł wzrok, ale jej wierzchołek, tak jak czubki najwyższych świerków, tonął w chmurach. Mgła schodziła coraz niżej. Samurai ostro skręcił w lewo i zwinnie zatoczył koło, ustawiając się maską w kierunku, z którego przyjechali.

– No dobrze – chrząknął kierowca, wąsaty leśnik odziany w znoszoną bundeswerkę koloru starego lasu. – Wysiadka.

– Tutaj? Miał mnie pan zawieźć na górę.

– Miałem. I zawiózłbym, gdyby tylko warunki na to pozwalały. Widziałeś, co się działo po drodze? Mało brakowało, a zakopalibyśmy się tu na amen. Pogładził wąsy wierzchem dłoni, a kiedy zobaczył zdziwiony wzrok towarzysza, dodał: – Nawet nie będę próbował. Nie teraz, kiedy spadło tyle świeżego śniegu. Poradzisz sobie sam. Stąd na szczyt jest nie dłużej niż dwie godziny. Zajdziesz przed zmrokiem. To mówiąc, sięgnął po plecak i podał go młodemu mężczyźnie. – Tędy droga. Palcem wskazującym przeciął białą polanę na pół. – Pójdziesz samym środkiem, u podnóża trafisz na szlak. Jest zasypany, ale widać trasery. Zresztą byłeś tu już, co?

Był, ale latem. Nie odpowiedział.

Silnik głośno zaklekotał, a z rury wydechowej buchnął siwy dym. Odprowadził wzrokiem zielone suzuki, które dziarsko ruszyło z dwójki i zniknęło za zasłoną świerków, uprzednio ledwo unikając kolizji z jednym z nich. Zrobiło się cicho, jak w małym przytulnym pokoiku, takim samym jak ten, w którym się wychował. Rzadko z niego wychodził. Cenił ciszę i samotność, czas, który mógł przeznaczyć tylko dla siebie. Nie odwiedzali go koledzy, a on sam nie szukał towarzystwa. Najlepiej czuł się pośród swoich książek. Rodzice żartowali czasami, że na całe szczęście nie zdecydowali się na drugie dziecko, bo rodzeństwo tylko by mu przeszkadzało. Ale on nie widział w tym nic śmiesznego i właściwie czuł się wdzięczny za to, że był sam.

Powoli ruszył przez płaską białą przestrzeń. Już przy pierwszym kroku zapadł się po kolana. Świeży, zimny puch wcisnął się za cholewkę buta. Poczuł, jak ściągacz skarpety robi się mokry. W myślach przeklął samego siebie za to, że nie zabrał ochraniaczy. Ale po co, skoro powiedziano mu, że leśniczy zawiezie go na sam szczyt? Mimo tego był zły, mógł to przewidzieć. Poprawił plecak i zapiął pas biodrowy. Ruszył przez białą polanę, brnąc po kolana w śniegu i czując, jak w butach zaczyna robić mu się coraz bardziej mokro. Szare chmury wisiały nisko, tak nisko, że blade światło dnia ledwie sączyło się przez waciany filtr. Gdy dotarł do podnóża, bez trudu dostrzegł czerwono--białe trasery pnące się w górę, jak fasolowe tyczki na działce rodziców, gdzie kiedyś spędzał każde wakacje. Ruszył ich śladem. Przypomniał sobie dzień, w którym przyjechał tu latem. Chciał obejrzeć słynne obserwatorium, o którym słyszał tyle opowieści, prawdziwych i zmyślonych. Było tak stare, że zdążyło obrosnąć w legendy. Pośród nich były historie, które rzeczywiście miały tutaj miejsce, ale trudno było w nie uwierzyć. Wejście na szczyt nie zajęło mu wtedy dłużej niż godzinę. Był piękny dzień, a on jak zwykle był sam. Wokół kłębiły się tłumy ludzi. Pary, grupy znajomych, rodziny z dziećmi, z psami na smyczy; krzyczący, szczekający, głośni. Każda z tych osób czegoś chciała, zaznaczała swoją obecność na wszelkie możliwe sposoby, z każdej strony dobiegały go żale, pretensje, wyznania miłości, przekleństwa i fale niezliczonych, nieistotnych informacji. Widok z góry był wspaniały, ale ludzie niszczyli wszystko. Nie rozumiał tej głośnej, bezsensownej egzystencji, jaką prowadzili. Marzył, by zniknęli, a on mógł wreszcie napawać się ciszą. Wtedy postanowił, że musi przyjechać tu zimą. Słyszał, że wówczas nie ma równie odludnego i pustego miejsca.

Kolejny raz spojrzał w niebo. Niewykluczone, że dziś jeszcze będzie sypać. Zegarek wskazywał trzecią po południu. Miał więc dwie godziny względnie dobrego światła, by dotrzeć na szczyt. Rozpoczął mozolną wspinaczkę. Początkowo szlak nie był stromy, śnieg łagodnie usypywał się spod podeszew ciężkich butów. Latem ścieżka bardziej przypominała szeroką ulicę. Wyłożona płaskimi kamieniami, po bokach odgrodzona odpływami wód wezbranych podczas silnych opadów. Teraz gruba warstwa śniegu przykrywała wszystko, a ścieżkę znaczyły wbite wzdłuż niej, wysokie na trzy metry tyczki. Szło mu się całkiem przyjemnie i gdyby nie doskwierający brak ochraniaczy, mógłby uznać tę część wspinaczki za miły, zimowy spacer. Po godzinie marszu teren zaczął się stopniowo wznosić, a nastromienie rosło z każdym kolejnym metrem. Czuł, jak nogi ślizgały mu się na oblodzonych kamieniach. Robiło się coraz zimniej. Z każdą minutą mróz wgryzał się w skórę twarzy jeszcze intensywniej, zostawiając na niej czerwone, przekrwione placki. Mięśnie łydek powoli zaczynały dawać się we znaki. Szelki plecaka wżynały się w ramiona, pomimo tego że ciężar w znacznej mierze przejmował pas biodrowy. Młody mężczyzna nigdy nie narzekał na kondycję, ale zaczął mieć obawy, czy rzeczywiście uda mu się dotrzeć do obserwatorium przed zmrokiem. Zatrzymał się i z czeluści plecaka wygrzebał czołówkę. Lepiej mieć ją przy sobie, gdy nadejdzie noc. Mgła gęstniała z minuty na minutę. Wiatr, który wzmógł się na stromym odcinku zbocza, chwilowo ustał, a białe pasma zawisły wokół niczym anielskie włosy na bożonarodzeniowym drzewku. Zrobiło się trochę cieplej, ale bez nieustannych gwizdów i podmuchów wiatru cisza szybko otoczyła go jak nieprzenikniona kurtyna i po chwili stała się nie do zniesienia. Już nie przypominała ciszy z jego dawnego pokoju, była lepka i gęsta. Taka, która przykleja spocone kosmyki włosów do czoła, jakby przykładała do niego mokrą dłoń. Głód i zmęczenie zaczynały doskwierać mu coraz mocniej. Przypomniał sobie Spitsbergen. Tam wiatry osiągały prędkość do stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Czasem podmuchy były tak silne, że o własnych siłach nie był w stanie utrzymać się na nogach. Musiał przykucać, przyciskać ciało do zmarzniętego śniegu i czekać. Czekać, aż wiatr uspokoi się, a on będzie mógł wykonać pomiary. Ta góra to nic w porównaniu z lodową pustynią. Żałował, że był tam tak krótko. Pół roku to relatywnie niedługo, zwłaszcza gdy chce się dokonać pewnych obserwacji i pomiarów. Dlatego gdy dowiedział się, że naczelnik najwyżej położonego obserwatorium meteorologicznego w kraju nie jest chwilowo w stanie sprawować opieki nad obiektem, nie wahał się ani chwili. Zgłosił swoją kandydaturę i zgodził się na czteromiesięczny pobyt w obserwatorium. Co prawda szef Instytutu Meteorologii miał wiele obiekcji wobec wysłania go tutaj, jednak brak innych ochotników zmusił go do podjęcia decyzji.

– Jesteś w kraju od tygodnia. Wróciłeś z sześciomiesięcznego stażu na Spitsbergenie. Nie licząc tego Norwega z Uniwersytetu w Oslo, który towarzyszył ci przez… – szef spojrzał na monitor laptopa – przez niecały miesiąc, byłeś zupełnie sam. To ponad pięć miesięcy bez żywej duszy obok. Wiesz, że obowiązuje mnie regulamin prac terenowych, poza tym… Mało ci? Po co chcesz do tego obserwatorium?

Szef nie wydawał się zadowolony z pomysłu. Wciąż wzdychał ciężko i przecierał przekrwione oczy wierzchem pomarszczonej dłoni.

– Ksawery, jesteś młody, martwię się o ciebie. Pomieszkaj trochę w domu, posiedź z rodziną. Zaufaj nieco bardziej doświadczonym.

Starszy mężczyzna o zmęczonych oczach zamknął laptop i znów potarł dłonią cienkie, prawie przezroczyste powieki.

– Uwierz mi, ja już niejedno w życiu widziałem. To ryzykowne izolować się na tak długo. Odpowiadam za was. Doceniam zaangażowanie, ale nie chcę, by któryś z was w końcu zwariował na jakimś odludziu.

Stał wyprostowany, milczący, a wzrok utkwił w stercie papierów na biurku szefa. Wiedział, że to była jego szansa. Ten zbieg okoliczności sprawił, że oto nagle przez cztery miesiące mógł pracować w jednym z najodleglejszych miejsc, o najsurowszych warunkach pogodowych w kraju. Wiedział, jak trudno było się tam dostać. A ta sposobność pojawiła się tak niespodziewanie. Jak dar od losu.

– Dobrze. – W końcu szef z braku alternatywy zgodził się na jego wyjazd. – Za dwa tygodnie dołączy do ciebie Maciej. Nie mogę teraz ściągnąć go z urlopu. Dasz sobie radę sam przez ten czas?

Wiedział, że da radę. Pięć miesięcy pracował samotnie na Spitsbergenie. W zamieci, w wichurze, w temperaturze sięgającej minus trzydziestu stopni. W czasie nocy polarnej. Lubił to. Bycie sam na sam ze sobą, pokonywanie lęku, posuwanie się o centymetr dalej, badanie swojej wytrzymałości, która jeszcze nigdy go nie zawiodła. Poza tym chciał czuć się niezastąpiony. Wiedzieć, że jest sam i że tylko on może wykonać pracę, na której wyniki czekają inni. Ale było coś jeszcze. To nie tylko zew samotności, wolność myśli, jaką nauczył się osiągać jedynie w takich miejscach. Nie dlatego chciał wyjechać i pracować właśnie tam. To było coś więcej. Tylko tam bowiem mógł zobaczyć Ją.

Ponownie spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta, a ciąg traserów ginących we mgle zdawał się nie mieć końca. Szczyt był wybitny, nie miał też żadnych przedwierzchołków ani przełęczy. Wiedział, że dotrze na miejsce, gdy teren przestanie się wznosić. Miał tylko nadzieję, że z powodu gęstej mgły nie zgubi się na szczycie. Na szczęście obszar nie był rozległy, a do tego bezleśny. Dwa obiekty górowały nad płaskim terenem kopuły szczytowej. Obserwatorium meteorologiczne i mała, drewniana kapliczka wzniesiona w osiemnastym wieku. Była jeszcze górna stacja kolejki linowej, paradoksalnie w zimie nieczynnej. Znajdowała się nieznacznie pod szczytem, po drugiej stronie wzniesienia. I żywej duszy w promieniu dwudziestu kilometrów. Mgliście pamiętał to miejsce z jedynej, niesławnej wycieczki, jaką tu odbył, w lipcu kilka lat temu. Jedyne, co zapamiętał, to tłumy ludzi i widok na otwartą na góry przestrzeń, która zdawała się nie mieć końca. Zrobiło się już całkiem ciemno. Snop światła z czołówki topniał na białym śniegu. Wtem we mgle mężczyzna dostrzegł jakiś kształt. Ciemny, majaczący, rosnący na horyzoncie niczym olbrzym. W miarę gdy podchodził bliżej, kształty robiły się coraz wyraźniejsze. Dostrzegł linie proste i kąty załamania dachu. Po kilku minutach stał już obok budynku prawie stuletniego obserwatorium. Wzniesiono je tu na początku zeszłego stulecia. Ściany postawiono z kamienia dostępnego na okolicznych wzgórzach. To dlatego budowla tak doskonale wtapiała się w otoczenie i z daleka wyglądała jak jedna z gnejsowych formacji skalnych. Pamiętał ten budynek ze zdjęć i tej jednej wizyty, gdy był tu latem. Zawsze przywodził mu na myśl stary zamek, choć teraz mało zostało z tych romantycznych wyobrażeń. Obserwatorium tonące we mgle i gęstniejącym mroku wyglądało bardziej jak upiorne zamczysko. Chropowate ściany z ociosanych czarnych kamieni pięły się w górę, gdzie wieńczył je blaszany, a niegdyś gontowy dach. Ostatnie piętro okrągłej wieży okalał pordzewiały taras. Z dołu przypominał zniszczoną czasem i setkami spektakli spódnicę baletnicy.

Ksawery wdrapał się po oblodzonych, stalowych schodkach i wyjął z kieszeni pęk kluczy. Musiał rozetrzeć zesztywniałe z zimna dłonie. Zamek zgrzytnął, odsłaniając czarną czeluść. Mężczyzna wszedł do środka, w pustkę. Swoje kroki skierował od razu, tak jak zalecił mu szef, do szafeczki pod schodami, gdzie ulokowane były bezpieczniki. Włączył prąd. Syknęły jarzeniówki i zimne światło rozlało się po kamiennej podłodze. Budynek miał trzy kondygnacje. Dół zajmowała przestronna sala, która służyła za stołówkę i pokój zebrań, gdy w obserwatorium przebywało więcej meteorologów. W okresie letnim organizowano tu konferencje i sympozja. Środkiem biegły rzędy drewnianych ław i krzeseł. Sala mogła pomieścić nawet sto osób. Ścianę zdobiły stare mapy meteorologiczne umieszczone w zakurzonych, poobijanych antyramach. Na każdej z trzech ścian, oprócz tej, w której znajdowały się drzwi wejściowe, był rząd prostokątnych okien. Kiedy aura sprzyjała, widok stąd nie miał sobie równych. Z najwyższego wzniesienia widać było panoramę gór ciągnących się po samą granicę kraju. W kącie, przytulona do jednej ze ścian, znajdowała się niewielka kuchnia wyposażona w lodówkę i kilka butli gazowych podłączonych do kuchenki z dwoma palnikami. Woda pochodziła z wydrążonej przed piętnastu laty studni. Niestety, ze względu na skaliste podłoże i ukształtowanie terenu zawsze była tutaj towarem deficytowym. Na dachu zamontowano więc kilka lat temu specjalne zbiorniki na deszczówkę, a zimą często topiono śnieg, by uzupełnić braki wody.

Na piętro prowadziły kamienne schody. Tu znajdowały się pokoje dla pracowników. Było ich pięć, niewielkich i skromnie urządzonych, każdy z trzema łóżkami i metalowymi szafkami na rzeczy osobiste. Oprócz tego na piętrze była łazienka z dwiema kabinami prysznicowymi i toaletą oraz pomieszczenie gospodarcze, w którym trzymano środki czystości. Ostatnią kondygnację zajmowało laboratorium. Stąd można było wyjść na taras, gdzie umieszczono część przyrządów pomiarowych. Reszta znajdowała się w ogródku meteorologicznym: ogrodzonym poletku o wymiarach piętnaście na piętnaście metrów, zlokalizowanym nieopodal wejścia do budynku. Laboratorium wyposażone było w nowoczesny sprzęt pomiarowy dla temperatury, prędkości wiatru, wilgotności i sumy opadu. Pomiarów dokonywano co godzinę. Zadaniem pracownika przebywającego w obserwatorium był odczyt wyników i sprawdzenie poprawności ich zanotowania przez system komputerowy. Następnie wyniki należało wysłać przez internet do placówek meteorologicznych w całym kraju. Stanowiły podstawę prognozy pogody i były ważną częścią meteorologicznego systemu całej Europy. Jeden z pracowników obserwatorium kilka lat temu skonstruował budzik, który dzwonił na trzy minuty przed każdą pełną godziną. W instytucie krążyły o tym urządzeniu legendy, podobno jego dźwięk postawiłby na nogi nieboszczyka. Ale dzięki temu żaden pomiar nie został pominięty, co zdarzało się wcześniej. Choć teraz wszystkie wyniki notowane były automatycznie przez system, to mimo zaawansowanej technologii komputery wciąż wariowały, odnotowując nieprawdziwe dane. Zadaniem osoby nadzorującej było sprawdzenie ich poprawności i wychwycenie ewentualnych błędów. Rola meteorologa spadła do rangi stróża, jak twierdzili niektórzy.

Ksawery wszedł do pierwszego pokoju, rzucił plecak na łóżko, a sam położył się obok. Był zmęczony i głodny, ale wiedział, że to nie czas na odpoczynek. Zanim wybije osiemnasta, będzie musiał stawić się na tarasie, by sprawdzić sprzęt pomiarowy, który od kilku dni samodzielnie wysyłał dane do instytutu. Potrzebna była szybka weryfikacja, wszyscy na dole czekali na informacje, czy dostarczane przez ostatnie dni dane były poprawne. Spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do szóstej. Na chwilę zamknął oczy i wsłuchał się w ciszę miejsca. Właściwie cieszył się, że Maciej miał dołączyć do niego dopiero za dwa tygodnie. Na Spitsbergenie odzwyczaił się od towarzystwa ludzi. Kiedy wrócił, czuł się nieswojo, chwilami nawet obco na uczelni, pośród studentów, doktorantów, nawet wśród swoich kolegów. Szukał ciszy, szukał samotności. W domu też nie potrafił się odnaleźć. Wydawało mu się, że tęsknił za Justyną. Ze Spitsbergenu wysyłał do niej maile, nie było dnia, żeby nie napisał. Choć jak sama zauważyła, maile wraz z upływem tygodni były coraz krótsze. Zarzucała mu, że tylko z początku pisał o miłości i swojej tęsknocie, w ostatnim miesiącu jego wiadomości były już tylko informacjami. Pisał o tym, co udało mu się tego dnia zrobić, jaka była pogoda albo o czym przeczytał w internecie. Tłumaczył to zmęczeniem, przepracowaniem i brakiem czasu, którego nie miał nawet na zwykłe codzienne czynności. To akurat było prawdą, w ostatnim miesiącu doszły mu nowe obowiązki. Musiał zbierać dane nie tylko ze stacji zamieszczonej na dachu budynku, ale też z odległej o trzy kilometry klatki meteorologicznej, do której wyprawa trwała niekiedy kilka godzin. Przed wyjściem musiał założyć na siebie kilka warstw odzieży, zaopatrzyć się w broń strzelecką, sprawdzić, czy na horyzoncie nie pojawił się niedźwiedź polarny, i wyruszyć przez oblodzone plateau, by trzy kilometry dalej odczytać wyniki pomiarów. Nie dostał nawet skutera śnieżnego. Czasami wracał tak zmęczony, że nie miał siły na otworzenie laptopa. Choć tęsknił i myślał o Justynie, jego umysł nie był w stanie wykrzesać z siebie miłosnych wyznań. Ale po powrocie do domu coś się zmieniło. On też to zauważył. Po kilku dniach początkowej euforii i radości przyszły melancholia, a nawet smutek. Nie potrafił tego wyjaśnić sobie, a tym bardziej Justynie, która na każdą chwilę spędzoną razem czekała tak długo. Zaczęły się nieporozumienia, które z czasem przeradzały się w kłótnie. Coraz dłuższe i coraz głośniejsze. Po upływie tygodnia nie było już godziny bez ostrych i przykrych słów. Ksawery zamykał się wtedy w łazience. Mówił, że bierze kąpiel, ale naprawdę odkręcał tylko wodę i siedział nieruchomo na podłodze z twarzą schowaną w dłoniach. To było jedyne miejsce w domu, w którym mógł znaleźć przestrzeń i samotność. Siedział tam do czasu, kiedy Justyna zaczynała się złościć i wykrzykiwać przez zamknięte drzwi, że zbyt długo blokuje łazienkę. On sam nie wiedział, co się z nim działo. Przecież nie odkochał się w Justynie. To był bardziej żal niż brak miłości. Jego żal i jej niezrozumienie dla jego nastroju i potrzeb. Starał się być rozsądny i tłumaczyć jej to na wszelkie możliwe sposoby. Nie rozumiała żadnego.

Kiedy na uczelnianym korytarzu przypadkowo usłyszał rozmowę dwóch doktorantów na temat wolnej posady w obserwatorium na Czarcim Garbie, poczuł, że to jego szansa. By uciec z klatki codzienności, której kraty zaczynały się zaciskać wokół niego już od pierwszych chwil po powrocie. Tak jak podejrzewał, nie było łatwo. Szef instytutu był niechętny jego entuzjazmowi związanemu z perspektywą kolejnych miesięcy odizolowania. Ale udało się. Trochę pomógł mu los i jak zwykle pogoda, która w ostatnich dniach nie zachęcała do wyjścia z domu nawet w mieście. Nikt nie kwapił się do pracy na wygnaniu, w samotności, zimnie i uciążliwości cogodzinnych pomiarów. Dla znakomitej większości nie była to praca marzeń. Co innego latem: wtedy taki pobyt można było nazwać wakacjami. Zimą chyba jedynie zesłaniem.

Otworzył oczy i otrząsnął się z rozmyślań. Podniósł się na łóżku i rozpiął plecak. Wyjął z niego książkę ułożoną na samej górze stosu ubrań. Z niezwykłą starannością położył ją na szafce przy łóżku. „Aurora borealis”. Tytuł wygrawerowany złotymi literami wciąż lśnił jak za pierwszym razem, gdy miał ją w rękach. Choć teraz złota czcionka z zawijasami kończącymi każdą literę wydawała mu się nieco kiczowata, miał do niej sentyment. Twarda okładka zdradzała ślady częstego użytkowania. Rogi były niemal okrągłe, a z tyłu okładki prawie całkowicie zeszła farba. Dostał ją od rodziców na Gwiazdkę, gdy miał dwanaście lat. Co prawda rodzice upierali się, że książka będzie dla niego zbyt trudna, ale on o niczym innym nie marzył. W końcu ją miał. W zaledwie kilka dni przeczytał całą. A potem zrobił to jeszcze wiele razy. To był jego skarb, talizman, który zawsze miał przy sobie. Największe sacrum, pamiątka początków fascynacji zorzą polarną. To od pierwszych chwil była dla niego magia. Choć rozumiał mechanizm rządzący powstawaniem zjawiska, nie mógł wyzbyć się wrażenia, że jest w nim coś nadprzyrodzonego. Początkowo zauroczyły go kolory, niezwykłe świecące obłoki, które pojawiały się na niebie, a noc, jego ulubiona pora, była idealna do ich obserwacji. Z czasem zaczął dostrzegać coraz więcej, widział, jak wiele zorza miała mu do zaoferowania, jaką gamę uczuć w nim wyzwalała. Poruszała wszystkie najdelikatniejsze struny jego umysłu. Kiedy na nią patrzył, gdy analizował, przeszywał go dreszcz emocji i euforii. Odczuwał to niemal fizycznie. Właściwie inne uniesienia nie były mu już potrzebne. A teraz był tutaj, daleko od świateł ludzkich siedzib, miast i miasteczek, w miejscu, w którym przy odrobinie szczęścia i w sprzyjających warunkach atmosferycznych mógł Ją oglądać. Na to liczył od samego początku, gdy postanowił, że to właśnie on dostanie tę posadę. Uśmiechnął się do swoich myśli, w których już widział zdjęcia, jakie uda mu się zrobić i zamieścić w artykule, jakiego nikt jeszcze nie napisał. Musiał być pierwszy, należało mu się to za jego cierpliwość, za oddanie i poświęcenie. Miał co prawda na ukończeniu kilka artykułów, które zaczął pisać na Spitsbergenie, ale to nie to samo. Chciał sfotografować i opisać rodzimą zorzę, w całej jej urodzie, delikatności i pięknie. Zapolować na nią, przygotować się i być w najlepszym możliwym miejscu i o właściwym czasie, by zrobić coś, co jeszcze nikomu się nie udało. W kraju nikt bowiem nie wykonał żadnych profesjonalnych zdjęć zorzy, która choć rzadko, ale jednak pojawiała się w tej szerokości geograficznej. Wszystko, co Ksawery widział do tej pory, bardziej uwłaczało Jej pięknu i majestatowi. Niewyraźne, blade fotografie, bez życia i bez odpowiednio nasyconych kolorów. Nawet te wykonane przez kolegów z zakładu. Być pierwszym, być jedynym. Czuł, że jest Jej to winien. Za wszystkie chwile szczęścia i uniesień, jakich doznał, gdy o niej czytał, gdy marzył. Za subtelne piękno, jakim go obdarzyła. Nigdy nie przyznał się do tego nikomu, ale żadna kobieta nie zdołała wywrzeć na nim takiego wrażenia. Żadna nie była równie zwiewna i czarowna. Tylko falujące niczym morze światło zorzy potrafiło sprawić, że brakowało mu z wrażenia słów, a w sercu czuł gorąco pulsującej krwi. Chwile, gdy w przenikliwym zimnie uderzała go fala wizualnego odurzenia, gdy sam, pośród nocy, obserwował Ją, stając się powoli okruchem lodu z tego pustkowia, były powodem, dla którego przyszedł na świat. Wiedział to i czuł każdym nerwem, który ignorował jednoczesne uczucie zimna.

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk budzika. Spojrzał na zegarek, trzy do szóstej. Legendy uczelniane były prawdziwe, alarm przez pół minuty wył niczym połączenie syreny na olbrzymim frachtowcu z dźwiękiem pędzącego ambulansu. Ksawery zarzucił kurtkę, zaciągnął kaptur i pobiegł na górę do laboratorium. Komputery pracowały bez ustanku. Gdy nacisnął przycisk „power”, na ekranach kilku monitorów wyświetliły się rzędy danych i słupki cyfr, z których automatycznie powstawały wykresy. Zimne światło monitorów tworzyło w mroku łunę unoszącą się nad pulpitem. Kilka krzeseł stało wsuniętych pod biurko po samo oparcie i czekało w gotowości do pracy. Przez chwilę męczył się z oblodzoną klamką drzwi tarasu, lecz w końcu zawiasy puściły. Omiótł go przeraźliwie zimny wiatr. Z kieszeni wyjął mały notatnik i ołówek, które zawsze nosił przy sobie. Odczytał pomiary. Termometr wskazywał minus dziewiętnaście, wiatr osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, ciśnienie wynosiło dziewięćset czterdzieści hektopaskali. Przy takim wietrze temperatura odczuwalna mogła być nawet dziesięć stopni niższa, aż przeszył go dreszcz. Już miał odwrócić się w stronę drzwi, kiedy coś kazało mu skierować wzrok w pustą przestrzeń rozpościerającą się przed nim. W gęstniejącym mroku kłębiły się opary mgły. Nie widział nic prócz zarysu barierki na dole i metalowych schodków prowadzących do wewnątrz. Wtedy to usłyszał. Najpierw niewyraźnie, potem coraz głośniej. Skrzypienie. Jakby nienaoliwiona metalowa część jakiegoś mechanizmu jęczała smagana wiatrem. Spróbował wytężyć wzrok jeszcze bardziej, ale ginąca we mgle barierka była jedyną rzeczą, jaką mógł dostrzec. To prawdopodobnie jeden z przyrządów w ogródku meteorologicznym. Będzie musiał to rano sprawdzić. Wrócił do pomieszczenia laboratorium, zamykając za sobą drzwi. Jeszcze raz odwrócił się i spojrzał w mrok. Nie było tam nic prócz ciemności i mgły. Usiadł przy komputerze. Włączył monitor i sprawdził wyniki. Zgadzały się co do przecinka. Szybko zalogował się na skrzynkę pocztową i napisał krótką wiadomość do szefa instytutu.

Od: Ksawery Wójcicki

Do: Stanisław Wąs

Data: 1 grudnia 2014, 18:17

Temat: Wyniki pomiarów – dzień pierwszy

Panie profesorze,

dotarłem na miejsce. Wszystko działa bez zarzutu. Dokonałem pierwszego pomiaru, wygląda na to, że dane się zgadzają. Przystępuję do pracy, będę meldował postępy.

Ksawery

Wstał od monitora, poczuł chłód bijący od kamiennych murów. Co prawda odgradzały go od wichury szalejącej na zewnątrz, jednak nie dawały ani trochę ciepła. Zbiegł na dół. Tutaj, w jedną ze ścian pomiędzy rzędem okien, wbudowany był kamienny kominek. Obok leżał stos suchego drewna, a zapas znajdował się pod schodami. Nie miał problemu z rozpaleniem. Nauczył się tego jako dziecko, spędzając z rodzicami każde wakacje w domku letniskowym na działce. To tam rozpoczął swoje pierwsze obserwacje pogody. Zapisywał wszystko w starym zeszycie w kratkę. Jego pomiary z roku na rok stawały się dużo bardziej skomplikowane, a jednocześnie dokładne i z czasem był w stanie wysnuć z nich coraz dalej idące wnioski. Tak zaczęła się jego podróż przez świat meteorologii i choć matka twierdziła, że to z nudów i braku innych zajęć zaczął zapisywać informacje o pogodzie, on wierzył, że to było coś więcej. Coś, co przywoływało go od dawna i czemu nie potrafił się oprzeć. Jego przeznaczenie. Tak zawsze myślał o swoim zawodzie i wyborze ścieżki życiowej. Że właściwie to nie był wybór, a podążanie za głosem, który z biegiem czasu stawał się wyraźniejszy. Nigdy nie miał co do tego wątpliwości. Nie mógłby zajmować się niczym innym.

Kominek miał system rozprowadzenia ciepła do wszystkich pomieszczeń w obserwatorium. Za kilka godzin zimno powinno ustąpić. Ksawery wrócił na górę i dokończył rozpakowywanie. Kolację zjadł w jadalni, wciąż nie ściągając kurtki i rękawiczek. W jednym z oszronionych okien wyskrobał mały zarys koła, przez które mógł obserwować świat na zewnątrz. Choć właściwie nie było na co patrzeć. Poza mleczną plamą mgły nie widział nic. Tej nocy spał w swoim śpiworze, tym samym, którego używał na Spitsbergenie. Tęsknił do komfortu zasypiania samemu. Po powrocie nie mógł przywyknąć do ramion Justyny obejmujących go w nocy. Czuł, że go parzyły, że były jak rozżarzone węgle. Choć tutaj równo co godzinę musiał budzić się, by dokonać pomiarów, czuł się zrelaksowany, a zmęczenie popołudniową wspinaczką szybko ustąpiło. Noc minęła spokojnie, około trzeciej nad ranem wiatr ucichł, a mgła zaczęła się rozrzedzać. Nie na tyle, by dostrzegł panoramę gór na horyzoncie, ale wystarczająco, by zobaczył zarys przyrządów pomiarowych w ogródku meteorologicznym na dole.

------------------------------------------------------------------------

* Wszystkie utwory poetyckie w powieści są dziełem autora.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: