Domowe ognisko - ebook
Domowe ognisko - ebook
Jake Lonergan przyjeżdża po latach do domu rodzinnego w Coleville. Dowiaduje się, że powróciła tu również Donna – była dziewczyna tragicznie zmarłego kuzyna Lonerganów – wraz z synem Erikiem. Lonerganowie chcą przyjąć młodego Erica do rodziny. Jake, przed laty zakochany w Donnie, ma nadzieję, że teraz uda mu się stworzyć z nią szczęśliwy związek...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-7541-3 |
Rozmiar pliku: | 920 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jake Lonergan nie był przyzwyczajony do przebywania wśród tylu ludzi naraz. Przez ostatnie piętnaście lat był samotnikiem. Przenosił się z miejsca na miejsce, z jednego wyścigu motocyklowego na drugi. Nie zawierał przyjaźni i nie utrzymywał kontaktów z rodziną.
Tak było prościej.
Prawdopodobnie postępowałby tak przez następnych piętnaście lat, gdyby nie to, że się dowiedział, że jego dziadek, Jeremiah Lonergan, umiera. Jake bardzo go kochał, a staruszek miał tylko jedno życzenie: aby jego trzej wnukowie wrócili do domu i razem spędzili wakacje.
Jake był w Hiszpanii, kiedy otrzymał tę wiadomość, a powrót do Coleville w Kalifornii zajął mu tyle czasu, że bał się, że przyjedzie za późno i nie zdąży się pożegnać.
Dotarłszy jednak na miejsce, stwierdził, że Jeremiah wcale nie umiera. To był podstęp. Oszukał Jake'a i jego kuzynów, Sama i Coopera, by po piętnastu latach ściągnąć ich na ranczo.
Jake dokręcił śrubę w podwoziu swojego skonstruowanego na zamówienie czarnego chromowanego motocykla, wstał i wyprostował się. Wyjrzał zza podwójnych drzwi stodoły w stronę parterowego domku po drugiej stronie podwórza, skąd dobiegały go śmiechy i ciche odgłosy rozmów. Z każdego okna padało światło.
Jake patrzył przez chwilę na dom, czując się, jak zawsze, jak outsider. Oczywiście z własnej winy.
Z żadnej winy – poprawił się natychmiast, odrywając spojrzenie od budynku, w którym zebrała się cała rodzina z wyjątkiem niego. – To był wybór.
Przecież tu jest, prawda? Powrócił do miejsca, które wciąż prześladowało go w snach, i obiecał, że zostanie tu przez resztę lata. Wyjście do stodoły nie oznaczało odejścia. Po prostu potrzebował trochę czasu. Trochę spokoju i przestrzeni, żeby pomyśleć. Zastanowić się, co robić.
Pozostawił więc w domu rodzinę, którą właśnie poznawał na nowo, i udał się do stodoły, żeby popracować przy swoim motorze. Majstrowanie przy silniku i drobne regulacje uspokajały go. Zawsze tak było. Mógł się pogrążyć w tym zajęciu bez reszty i zapomnieć o całym świecie.
Jake włożył klucz francuski do pudełka z narzędziami i umieścił je w stalowym bagażniku. Cieszył się, że Jeremiah jest zdrowy. Dobrze też było zobaczyć znów Sama i Coopera. Jednak powrót do Coleville okazał się cięższy, niż się spodziewał, zwłaszcza po tym, kiedy pół godziny temu Jeremiah ogłosił pewną wielką nowinę. Już samo wspomnienie jego słów sprawiało, że serce Jake'a zaczynało bić szybciej, miotane żalem i wściekłością. Uczuciami, które znał zbyt dobrze.
Przesunął spojrzeniem po słabo oświetlonej stodole i stojącym w niej motorze i zaczął chodzić w kółko. Nie mógł ustać w miejscu, kiedy jego myśli galopowały. Wspomnienia osaczyły go z taką intensywnością, że aż tracił oddech.
Potrząsnął głową, wyszedł ze stodoły, skręcił w prawo i zatrzymał się dopiero w połowie podwórza. Stanął nagle, jakby nie był pewien, co dalej. Światło księżyca oświecało podwórze i ziemie rozciągające się po obu stronach starego domu.
W uszach raz po raz rozbrzmiewało mu nieoczekiwane oświadczenie dziadka: Donna Barrett wróciła do miasta razem z synem Maca.
Jake ruszył dalej, kierując się w stronę sztachetowego płotu oddzielającego podwórze od pól. Złapał się go obiema rękami i trzymał mocno, jakby potrzebował uchwycić się czegoś stabilnego, by utrzymać równowagę.
– Syn Maca – wyszeptał łamiącym się głosem. Odrzucił głowę do tyłu i utkwił wzrok w odległych gwiazdach. Szorstkie drewno wpijało mu się w dłonie, a on z wdzięcznością przyjął ten lekki ból.
Wokół niego roztaczała się otwarta przestrzeń pustych o tej porze roku pól. Najbliższe zabudowania sąsiadów znajdowały się o jakąś milę stąd. Można było dostrzec jedynie złote prostokąty okien. Z oddali dobiegło szczekanie psa.
Gwałtownie wciągnął do ściśniętych płuc chłodne nocne powietrze. Serce waliło mu jak młotem. Przełknął ślinę i przeniósł wzrok na swojskie ranczo Lonerganów.
Znał każdy cal tego miejsca. W dzieciństwie spędzał tu wszystkie wakacje, szalejąc z kuzynami. Czwórka młodych Lonerganów zawsze wpadała w kłopoty. Tak było aż do tamtego ostatniego lata.
Nie mógł w to uwierzyć. Nie było go w Coleville przez piętnaście lat. Przez piętnaście lat przebywał z dala od rancza, kuzynów i dziadka, którego kochał, bo nie był w stanie poradzić sobie ze wspomnieniami tamtych wakacji. Teraz wiadomość, że wówczas wydarzyło się o wiele więcej, niż myślał, była dla niego zbyt wielkim szokiem.
Wspomnienia popłynęły szeroką falą, wypełniły jego umysł i zmysły, przepełniając go, zanim zdołał je powstrzymać. Utkwił wzrok w otaczającej go ciemności, ale zamiast niej zobaczył przeszłość.
Dni były długie, świeciło słońce, a lato zdawało się trwać wiecznie. Nie było innych zmartwień niż to, kto tego dnia wygra zawody na jeziorze.
Jake nawet tym nigdy nie musiał się martwić. Zawsze wygrywał. Kochał wygrywać. Był w tym dobry.
Tego ostatniego poranka ustawili się na brzegu jeziora leżącego na terenie rancza. Zadanie było proste: skoczyć jak najdalej do lodowatej wody i jak najdłużej pozostać pod powierzchnią. Wszyscy czterej Lonerga-nowie skakali po kolei.
Jake czuł lodowate strumyczki ściekające mu z długich włosów na klatkę piersiową. Mrużąc oczy, wpatrywał się w błyszczącą powierzchnię jeziora w poszukiwaniu pęcherzyków powietrza. Kipiał z wściekłości i, przeklinając, czekał na wynurzenie się Maca, którego skok był tak samo długi jak jego. Teraz, by wygrać, musiał tylko pozostać dłużej pod wodą.
Ale przecież nie mógł. Żaden z nich nie był w stanie wstrzymać oddechu tak długo jak Jake. Cholera.
Sam zaczął się martwić i powtarzać, że powinni po niego popłynąć, bo Mac nigdy nie był tak długo pod wodą.
– Daj mu jeszcze minutę, Sam – powiedział Cooper. – On naprawdę chce pobić Jake'a. Ja też chcę, żeby mu się udało. Nic mu nie będzie, nie zachowuj się jak stara baba.
Jake był wściekły i z ust płynęły mu wszystkie przekleństwa, jakie znał. Nie mógł uwierzyć, że Mac właśnie ma szansę go prześcignąć.
– Damy mu jeszcze pół minuty – powiedział Sam z uśmiechem. – Jak tak dalej pójdzie, pobije rekord Jake'a.
Jake zacisnął pięści na płocie. W dłoń wbiła mu się drzazga i ostry ból przywołał go do rzeczywistości. Całe szczęście. Niechętnie wspominał tamten dzień.
Chociaż Bóg wie, jak często wciąż go przeżywał w swoich snach.
Emocje tak się w nim burzyły, że nawet nie potrafił ich wszystkich zidentyfikować – wiedział jedynie, że go duszą. Obrócił się lekko i zerknął przez ramię na dom. Przez firanki w kuchni mógł dostrzec całą rodzinę, najwyraźniej tłoczącą się tam wciąż po wiadomości przekazanej przez dziadka. Pewnie powinien był z nimi zostać i wszystko przedyskutować. Ale co było do powiedzenia?
Każdy wiedział, co miał robić. Nie było nic do omawiania. Żadnych decyzji do podjęcia.
Mac miał syna.
To wszystko.
Kiedy tak rozmyślał, tylne drzwi domu otworzyły się i na zewnątrz wyszli jego kuzyni, Sam i Cooper. Od razu go dostrzegli i ruszyli w jego stronę.
Jake puścił sztachetkę, odwrócił się i oparł o płot. Drzazga uwierała go w dłoń. Skrzyżował ramiona na piersi i czekał na kuzynów. Wiatr uniósł w powietrze wirującą chmurę kurzu.
Sheba, nowe szczenię golden retrievera dziadka, wyskoczyła zza powoli zamykających się drzwi i zbiegła po schodach. Popędziła za Samem i Cooperem i radośnie zamer-dała ogonem, kiedy Sam ukląkł i zgarnął ją pod pachę.
Jake patrzył na twarze zbliżających się mężczyzn, rozpoznając charakterystyczne rodzinne rysy. Cała trójka była do siebie bardzo podobna. Ich nieżyjąca już babka mawiała, że wszyscy mają „rysy Lonerganów”. Ciemne włosy i oczy, szeroką szczękę świadczącą o uporze i twardą głowę.
Ależ się stęsknił za chłopakami.
Dawniej byli sobie bliscy jak bracia. Te piętnaście lat, które minęły od chwili, gdy widział ich po raz ostatni, były najbardziej samotnym okresem jego życia. Wciąż jednak nie był w nastroju do rozmów. Nawet z nimi.
– Wyszedłem, bo chciałem być sam – powiedział Jake, wiedząc, że nie odniesie to skutku. Kuzyni zawsze przychodzili i odchodzili, kiedy oni mieli na to ochotę. Zupełnie jak on sam.
– Dobra, dobra – powiedział Sam, podnosząc brodę, aby uniknąć psich pocałunków. – Nie jesteś sam. Lepiej się do tego przyzwyczaj.
Jake uważał, że to niemożliwe.
Samotność była lepsza.
Prostsza.
– Musimy się zastanowić, co robić – powiedział Cooper.
Jego wypowiedź nikogo nie zaskoczyła. Cooper zawsze lubił mieć dobry plan. Prawdopodobnie przydawało mu się to podczas pisania tych jego horrorów. W ciągu ostatnich lat powieści Coopa stawały się bestsellerami i prawdopodobnie były przyczyną koszmarów sennych co najmniej połowy Ameryki.
– A nad czym tu się zastanawiać? – zapytał Jake, odrywając się od płotu i przyjmując nieświadomie pozycję wojownika. – Mac ma syna. Ten dzieciak jest Lonerga-nem. Jednym z nas.
– Wyluzuj – powiedział Sam, odstawiając psa, który zaczął biegać w kółko po podwórzu. Pokiwał nad nim głową, a następnie spojrzał na Jake'a. – Uważam, że nie powinniśmy od razu tam biec, żeby powitać dzieciaka w rodzinie.
– A dlaczego nie? – Jake zezłościł się, ale starał się powstrzymać nerwy. – Jesteśmy mu to winni. Jemu i Ma-cowi.
– Do diabła, Jake – uciął Sam. – Nie jesteś tu jedyną osobą, która czuje się z tym okropnie, wiesz? Ale to nie znaczy, że powinniśmy się narzucać Donnie i wtrącać się w życie jej dziecka.
– A kto tu mówi o narzucaniu się? – nie zgodził się Jake. – Myślę, że powinniśmy pójść go zobaczyć. Opowiedzieć mu o Macu. O tym, ile dla nas znaczył. Co w tym złego?
– Jake, ten dzieciak może nawet nie wie, że jest Lo-nerganem – powiedział cicho Cooper. – Nie wiemy, co Donna mu powiedziała. Może są rzeczy, o których nie chce, żeby się dowiedział.
To go przekonało. Jake zaczerpnął powietrza, jakby się przygotowywał do kolejnego skoku do jeziora. To oczywiste, że Donna powiedziała dziecku o Macu. Dlaczego miałaby tego nie zrobić? Przeciągnął ręką po twarzy i wypuścił powietrze.
– Dobrze. Pójdę zobaczyć się z Donną.
– Chciałeś powiedzieć: pójdziemy zobaczyć się z Donną – poprawił go Sam i zagwizdał na psa biegnącego w kierunku stodoły.
– Nie, pójdę sam – powtórzył Jake, przenosząc wzrok z jednego kuzyna na drugiego, żeby się upewnić, czy zrozumieli. – Sam z nią porozmawiam.
– A dlaczego to ty miałbyś iść? – spytał Cooper.
Dobre pytanie, pomyślał. Ale nie mógł im na nie odpowiedzieć. W każdym razie nie mógł powiedzieć im prawdy.
– Wy macie inne rzeczy na głowie – zauważył. – On ma nowy gabinet lekarski, a ty prawdopodobnie piszesz kolejną książkę…
– No i co z tego? – zaprotestował Cooper.
– To, że musicie się też zajmować Maggie i Karą. A ja nie. – Kiepski argument, ale nic lepszego nie przyszło mu do głowy. – Sam spotkam się z Donną i zobaczę dzieciaka. Wtedy we trzech zdecydujemy, co robić.
Sheba przybiegła i szczekając jak szalona, domagała się uwagi. Jake był jej za to wdzięczny. Kuzyni przyjrzeli mu się wnikliwie i wreszcie kiwnęli głowami.
– W porządku – powiedział Sam. – Ale nie rozmawiaj z dzieckiem bez nas. To dotyczy nas wszystkich. Razem.
„Razem” było słowem, którego Jake nieczęsto używał w ciągu ostatnich piętnastu lat. Samotny mężczyzna robił to, na co miał ochotę, i nie musiał się liczyć z nikim innym. Ale teraz wrócił do Coleville i wszystko się zmieniło.
Przynajmniej na jakiś czas.
– Co to znaczy: „Mam randkę”? – Donna Barrett zamrugała powiekami i spojrzała na matkę, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu.
Jej matka i randki?
– Zastanów się, kochanie – odpowiedziała matka, zerkając przez ramię w lustro, żeby sprawdzić, czy czarna spódnica dobrze leży. – Co mogę mieć na myśli?
Donna opadła na łóżko matki. Pod nagimi udami poczuła chłód ręcznie robionej miękkiej kapy przykrywającej podwójny materac.