Dora Maar - ebook
Nieprzeciętna artystka, która rzuciła wyzwanie jednemu z największych malarzy XX wieku. Zdobyła go, gubiąc przy okazji siebie.
Paryż, rok 1928. Henriette Theodora Markovitch, córka Francuzki i Chorwata, stara się o przyjęcie do paryskiej Academie des beaux-arts – bezskutecznie. To jednak nie powstrzymuje ambitnej dziewczyny przed rozpoczęciem kariery fotografki. Tak rodzi się Dora Maar, ikona fotografii awangardowej. Jej zdjęcie Portret Ubu staje się sensacją i swoistym manifestem surrealizmu w tej dziedzinie.
Dora trafia do środowiska francuskiej bohemy i zaprzyjaźnia się z takimi sławami jak Man Ray, André Breton, Paul Éluard, Jean Cocteau, Lee Miller, Gerda Taro i Robert Capa. Pragnie jednak zbliżyć się do najjaśniejszej gwiazdy środowiska artystycznego – Pabla Picassa. Gdy wreszcie jej się to uda, dojdzie do zderzenia, które wpłynie na bieg historii sztuki.
Powieść Dora Maar. Dwa oblicza miłości przybliża postać wybitnej artystki – kogoś więcej niż kochanki i muzy Picassa – która odegrała znaczącą rolę w rozwoju fotografii XX wieku. To również historia miłości dwóch potężnych osobowości artystycznych, pełna euforycznych uniesień i bolesnych upadków.
Kobieta zagadka. Awangardowa artystka ze skłonnością do mistycyzmu. Skryta i wyniosła, wrażliwa i w głębi serca nieśmiała. Bettina Storks podąża śladami Dory Maar i opowiada jej losy z rozmachem powieściopisarki. Jak zdolna rysowniczka Henriette Theodora Markovitch przeobraziła się w znakomitą fotografkę Dorę Maar? W jakich okolicznościach poznała, uwiodła i pokochała Pabla Picassa? I dlaczego kochanek nazywał ją „kobietą płaczącą” oraz „maszynką do cierpienia”?
„Ktokolwiek spotyka Dorę, ulega czarowi jej okrytej tajemnicą natury, inteligencji, błyskotliwości i magicznej aury, która ją otacza. Paryż cię kocha, ma chère” – zwykł o niej mówić Paul Éluard.
Małgorzata Czyńska
Bettina Storks składa hołd imponującej kobiecie i artystce, która zbyt długo stała w cieniu geniusza u jej boku.
„Münchner Merkur”
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68367-38-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Buenos Aires, rok 1925
Henriette Theodora Markovitch leżała w łóżku, głowę miała zwróconą w kierunku okna. Ponad dachami domów wschodziło słońce.
Mleczne światło przebłyskiwało pomiędzy lamelami żaluzji i odbijało się w szklanych drzwiach przesuwnych, które oddzielały jej pokój od reszty mieszkania.
Mrużąc oczy, uniosła rękę pod słońce i wnikliwie jej się przyglądała. Smugi świateł i cieni tańczyły na jej skórze, a każdy ich ruch sprawiał, że powstawał jedyny w swoim rodzaju kształt. Henriette znieruchomiała i dostrzegła delikatne żyłki na wierzchu dłoni, różowe łożysko paznokci pod przezroczystą płytką.
Była czarodziejką.
Przeszklenie sprawiało, że jej dziewczęcy pokój w mieszkaniu ulokowanym w ścisłym centrum Buenos Aires przypominał klatkę, w której czasami czuła się jak egzotyczne zwierzę w zoo. Jej rodzice mieli nad nią nieograniczoną kontrolę. Kontrolę, której Theodora przeciwstawiała się, zamykając oczy. Był to jej jedyny sposób ucieczki, a zarazem brama do świata wyobraźni. Niekiedy ukrywała się w szafie. Odnosiła wtedy wrażenie, że jest niewidzialna.
Kiedy miała dwanaście lat, tata – jak pieszczotliwie zwracała się do ojca po chorwacku – dał jej w prezencie aparat fotograficzny. Cudowne urządzenie, którym szybko nauczyła się posługiwać. Jej pierwszymi obiektami zostali pracownicy nadmorskiego portu, wypływające statki i podwórza niekiedy pełne zaskakujących ogrodów z wysokimi drzewami.
Maman nigdy się nie dowiedziała o późniejszych zdjęciach Theodory przedstawiających uśmiechnięte kobiety oparte o przybrudzone ściany domów.
Ojciec dziewczyny nazywał jej fotografie małymi dziełami sztuki, z kolei matka tylko marszczyła czoło i odwracała od nich wzrok. W jej świecie nie istniały kontrasty, których córka wciąż poszukiwała w swoich motywach. Nigdy nie rozumiała tego rodzaju sztuki.
Tymczasem ojciec konsekwentnie zachęcał córkę, żeby dalej fotografowała, i po szkole regularnie udzielał jej lekcji rysunku w swoim biurze architektonicznym. Odtąd pasją Theodory stały się kształty i kąty, gra światła i cienia, które równocześnie łączyły ją niewidoczną więzią z ojcem. Dzięki temu szybko nauczyła się, że można poskromić światło, nawet je uchwycić, w zależności od perspektywy, którą się wybrało.
Nagle Theodora usłyszała jakieś dźwięki dobiegające z korytarza. Mamrotanie. Kroki. Chrząkanie. Szelest ubrań.
Kątem oka dostrzegła zakradającą się postać. Zamknęła oczy, poczuła na sobie spojrzenie ojca.
Stał w milczeniu za szklaną szybą. Dziewczyna zastygła w bezruchu.
Josip Markovitch na pewno miał na głowie kapelusz, a w rękach laskę oraz aktówkę. Każdego dnia chodził do pracy w eleganckim garniturze. Jego ciemne, błyszczące włosy pociągnięte były brylantyną i zaczesane do tyłu, a zadbane wąsy schludnie przycięte.
Dora. Dorunia. Dorita. Dorissima. Ojciec zwracał się do niej wieloma melodyjnymi imionami, wszystkie przepełnione były czułością.
Theodora nasłuchiwała. Kiedy drzwi się zatrzasnęły, z sąsiedniego pokoju dobiegł zbolały jęk jej matki Julie. Najpewniej maman narzekała na panującą w nocy spiekotę, nadejście kolejnego fatalnego dnia czy związaną z nim migrenę.
Najwyraźniej w Paryżu Julie nigdy nie miewała migren.
Czy rodzice Theodory nie wiedzieli, że szklana ściana ma dwie strony? Jedną dla obserwatorów, a drugą dla osoby obserwowanej? W jej dzieciństwie w tym mieszkaniu nic nie mogło pozostać w tajemnicy. Kłótnie pomiędzy tatą a maman, wyrzuty, które Julie kierowała do Josipa, jej odtrącenie, oschłość. Poza tym skrzypienie łóżka dochodzące z sypialni rodziców i towarzyszące mu pojękiwanie matki, które prawie nie różniło się od dźwięków, jakie wydawała przy atakach migreny. Strzępki rozmów, w których chodziło zawsze o to samo, a które potem przechodziły w napady wściekłości ojca.
„Pieniądze. Buenos Aires. Paryż. Awans społeczny”.
Najwyraźniej Josip był jedynym architektem w Buenos Aires, który nie chciał stać się bogatym człowiekiem.
Kiedy humor mu dopisywał, nazywał Julie šašavica, co po chorwacku oznaczało tyle co mała wariatka. Pod tym określeniem kryła się także kukułka. W każdym razie jego słowne pieszczoty świadczyły o głębokiej sympatii. A może to przez kapelusze, które Julie tak chętnie nosiła i w których pokazywała się po niedzielnych nabożeństwach, przesiadując w secesyjnej Café Tortoni przy avenida de Mayo?
Na ulubionym kapeluszu maman znajdował się delikatny ptaszek z czystego jedwabiu, z lekko otwartym dziobem i gotowy do odlotu. Był przyszyty na stałe. W rzeczywistości natura Julie Markovitch różniła się od ptasiej jak Paryż od Buenos Aires. Jej nieprzystępnej urodzie brakowało jakiejkolwiek lekkości, figlarności.
Dodatkowo bycie Francuzką w Buenos Aires konotowało swego rodzaju społeczny zgrzyt. Francuzki uchodziły tu bowiem za te kobiety, które stały pod ścianami domów i zalotnie uśmiechały się do mężczyzn. Francuzki, które tu nazywano francesa, miały w sobie coś nieprzyzwoitego.
– Jakaś francesa prostytuuje się w porcie – wyszeptała gosposia do Julie, trzepiąc za oknem ścierkę do wycierania kurzu.
Julie z przerażeniem zamknęła okno i wypchnęła przez drzwi Theodorę, która z zaciekawieniem się przysłuchiwała. Maman spojrzała wtedy tak, jakby już od dawna to podejrzewała.
Po tym wydarzeniu Julie jeszcze bardziej nienawidziła brudnego Buenos Aires, panujących tam spiekoty i hałasu. W szczególności jednak potępiała tango, którego uczyły się nawet dzieci. Dla niej to miasto, gdzie Josip i Theodora czuli się jak w domu, było miejscem niemoralnych zbliżeń i bezwstydnych spojrzeń.
– Nigdy nie uśmiechaj się do żadnego mężczyzny, Theodoro. Tu, w Buenos Aires, jesteś francesą – codziennie upominała córkę Julie.
W tym momencie Theodora zrozumiała, że do francesy niczym druga skóra przywierają skwar, kurz i podniecenie wywołane tangiem. Zakazane rzeczy musiały mieć w sobie coś szczególnie nęcącego, skoro maman zadawała sobie tyle trudu, żeby w ogóle nie doszło do grzechu. Kobieta nie miała pojęcia, że Theodora już jako mała dziewczynka dostrzegła tę sprzeczność i nią przesiąkła.
W Buenos Aires tango było wszechobecne.
W pewien gorący letni dzień los Theodory został przesądzony po tym, jak – będąc już osiemnastolatką – po raz pierwszy z rozpalonymi policzkami i błyszczącymi oczami wróciła do domu, zatańczywszy ten najwspanialszy z tańców.
Chłopak był w jej wieku i wydarzyło się to po lekcjach na wielkim placu nieopodal jej szkoły. Nagle na pobliskim skwerze pewien duet skrzypcowy zaczął grać tango, pełną tęsknoty, melancholijną i uwodzicielską muzykę. Od razu utworzyły się pary i ruszyły do tańca. Dorośli, dzieci oraz młodzież. Chłopak, którego imienia Dora nie znała, spojrzał na nią swoimi czarnymi oczami, bez słowa złapał ją za rękę, wziął na stronę i stanął przed nią.
Dotąd Dora tańczyła wyłącznie eleganckie tango salonowe. Jednak już po kilku taktach chłopiec przyciągnął ją blisko siebie. Poczuła jego umięśnione uda tuż przy swoich i zamknąwszy oczy, poddała się jego ruchom. Po ostatnim akordzie wypuścili się z objęć i zawstydzeni skinęli do siebie głowami. W tej samej chwili Dora zrozumiała, że tango przypomina kapitulację. Taniec wprowadził ją w stan oszołomienia, który w jakiś sposób przeniósł jej ciało do domu. Unosiła się nad ziemią. Pozostały jedynie wspomnienia wspólnego taktu i ognia tamtej chwili.
Nigdy nie spotkała tego chłopaka ponownie.
Już otwierając drzwi mieszkania, Julie przejrzała córkę. Jej niewinną dziewczynkę ogarnęła gorączka tanga, bardzo zaraźliwa choroba, która atakowała podbrzusza młodych kobiet i mogła wybuchnąć w każdym momencie.
Jej córkę uleczyć mogły jedynie Paryż oraz drastyczne wykorzenienie – Julie co noc powtarzała to swojemu mężowi za szklaną szybą.
Za każdym razem, kiedy Theodora słyszała utyskiwania Julie, płakała tak długo, aż w końcu zasypiała. Ależ ona będzie tęskniła za przyjaciółkami, językiem hiszpańskim, najwspanialszym tańcem i melancholią Buenos Aires!
Kilka tygodni później matka i córka weszły na statek La Touraine i wyruszyły w drogę przez Atlantyk do Hawru, po czym wsiadły do pociągu do Paryża, dokąd dotarły we wczesnych godzinach porannych.
Julie nie pozostawiła Josipowi wyboru. Któreś z nich musiało poświęcić się dla przyszłości Theodory.
Josip, który początkowo został w Argentynie, ustąpił, ponieważ darzył córkę zaufaniem – bez względu na to, jak wybuchowa mogła być mieszanka jej niezłomnej woli i umiejętności adaptacji.
Pierwszym, co uderzyło Theodorę po przyjeździe do miasta, w którym się urodziła, była gryząca woń dymu i sadzy na gare de Lyon, zmieszana z zapachem ekskluzywnych perfum mijających ją na ulicy kobiet. Na zewnątrz, przy wielkich schodach prowadzących do miasta, słońce przebłyskiwało zza chmur. Światło zapanowało nad bulwarem Diderota, a Paryż budził się, zalany morzem zieleni, błękitu i czerwieni.ROZDZIAŁ 1
Paryż, rok 1928
Henriette Theodora Markovitch czekała na twardej drewnianej ławce przed gabinetem profesora sztuki w czcigodnych murach Académie des beaux-arts. Nerwowo skubała rogi chusteczki.
Już wiele tygodni wcześniej złożyła teczkę z dokumentami aplikacyjnymi, wśród których znalazły się szkice oraz rysunki.
Z daleka dobiegały stukot kroków i głosy studentów, którzy o tej porze przenosili się do innej sali.
Przesunęła palcami po czarnych włosach. Niedawno zmieniła fryzurę na boba z krótką grzywką.
Jeden z przechodzących obok Dory studentów obrzucił ją niedyskretnym spojrzeniem. Popatrzyła mu prosto w oczy z demonstracyjnym znudzeniem, a chłopak ze wstydem opuścił głowę. Theodora wiedziała, że przykuwa uwagę. Fryzura doskonale podkreślała jej wielkie, ciemne oczy i owal twarzy. Nawet w takim mieście jak Paryż uchodziła za piękną młodą kobietę, choć o egzotycznej urodzie.
W jej wyrazistej twarzy odzwierciedlały się symetryczne rysy ojca. Jej ciało znacznie różniło się od filigranowej i pełnej gracji francuskiej sylwetki matki. Theodora była silnej budowy, miała krągłe biodra i mocne, choć kształtne nogi, które pięknie prezentowały się na wysokich obcasach.
– Masz ciało Słowianki – zwykła mówić Julie, co stanowiło dla niej określenie wszystkich cech, których ucieleśnieniem był Josip, mężczyzna będący w jej oczach niezgrabnym Słowianinem.
Jak na pochodzącą z Tours córkę ludzi z wyższych kręgów przystało, przed zawarciem małżeństwa Julie grała na skrzypcach. Wybrała ten instrument, gdyż najlepiej oddawał wszystkie niuanse jej usposobienia. Dora wiedziała, że Julie się myli, ponieważ natura jej ojca była zdecydowanie delikatniejsza i subtelniejsza, niżby wskazywała na to jego powierzchowność. Josip również miał tego świadomość, więc ojciec i córka w cichym porozumieniu podśmiewali się z pogardliwego traktowania ich przez Julie.
Jakiś dźwięk wyrwał Theodorę z zamyślenia.
Kroki. Drzwi się otworzyły. Obok niej stanęła kobieta ubrana na ciemno i z góry obrzuciła Dorę surowym spojrzeniem.
– Mademoiselle Markovitch?
– Tak, to ja – odparła Theodora swoim niskim, zachrypniętym głosem i wstała.
– Proszę pójść ze mną.
Nie okazując żadnych emocji, sekretarka obróciła się na pięcie i podeszła do swojego biurka, na którym leżała ogromna tekturowa teczka. Theodora od razu ją rozpoznała. To ona tę teczkę złożyła.
Sekretarka wskazała na puste krzesło naprzeciwko pulpitu.
– Proszę, niech pani usiądzie. Monsieur Sage zaraz z panią porozmawia.
Theodora spojrzała na krzesło, wyprostowała się i stanęła w miejscu.
Sekretarka zmarszczyła czoło i wyszła z pomieszczenia.
Po jakimś czasie otworzyły się drugie drzwi, ukryte za regałem. Jakiś mężczyzna średniego wzrostu w okularach z niklowymi oprawkami wszedł do środka, usiadł i przesunął dłonią po leżącej przed nim kartce. Następnie surowym wzrokiem spojrzał na Theodorę i pokręcił głową.
– Pani pracę sprawdzono przez przypadek, mademoiselle. Po fakcie okazało się, że to teczka złożona przez kobietę. Niestety muszę pani oznajmić, że nie przyjmujemy studentek. Czy nie wiedziała pani, że ubieganie się przez panią o miejsce w Académie des beaux-arts jest bezcelowe?
Mężczyzna przesunął teczkę w jej stronę. Theodora poczuła szybsze bicie serca. Powoli wzbierała w niej mieszanina rozczarowania, wściekłości i uporu. Wlepiła spojrzenie w siwe, niesforne włosy sterczące z brwi monsieur Sage’a. Czy one stamtąd wyrastały?
– Wiem o tym – powiedziała w końcu z opanowaniem. – Ale przecież ta zasada nie została wyryta w kamieniu. Kobiety są wyśmienitymi artystkami. Jesteśmy konkurencją, którą powinno się traktować poważnie.
– Nie wydaje mi się.
Profesor uśmiechnął się, po czym zrobił oburzoną minę, jakby dopiero po chwili zdał sobie sprawę z arogancji stawiania w sztuce na równi kobiet i mężczyzn.
Dora zacisnęła usta.
– Mademoiselle, znajdujemy się w metropolii sztuki europejskiej. Paryż to klasa sama w sobie, nie wspominając już o naszej instytucji. Nie sądzę, żeby Matisse, Braque czy Pablo Picasso podzielali pani opinię. Kobieta może być muzą artysty, ale przecież nie może mu zabrać pędzla z dłoni. No proszę panią!
Przed oczami Dory pojawił się dwuznaczny obraz i już chciała się roześmiać, ale się opanowała. Najchętniej wyrwałaby z brwi mężczyzny te krzywo wyrastające włosy.
– Uważam, że my, kobiety, ubogacamy męską sztukę. Za sprawą naszych dzieł przeciwstawiamy jej kobiecy punkt widzenia. Co więcej, potrafimy chodzić własnymi drogami – powiedziała zdecydowanym tonem Theodora.
Monsieur Sage odchrząknął.
– Są inne ścieżki, mademoiselle, tu przyznaję pani rację. Kobiece ścieżki. Tu, w Paryżu, istnieją szkoły, które kształcą osoby takie jak pani. Nie zmienia to faktu, że Académie des beaux-arts pozostaje uznaną na całym świecie instytucją dla przyszłych artystów płci męskiej. Do naszych absolwentów należą Rodin, Degas oraz Renoir. Dokąd byśmy doszli, gdybyśmy... – Zrobił pauzę. – Życzę pani powodzenia.
– Czy słyszał pan o Camille Claudel? Stworzyła wielkie dzieła – rzuciła nagle Dora.
– To niezbyt dobry przykład, mademoiselle. Camille Claudel była niegdyś muzą Rodina. I jak skończyła? Wylądowała w zakładzie dla obłąkanych.
– Ponieważ była jego muzą? Czy dlatego, że Rodin nigdy nie traktował jej poważnie jako artystki? – zapytała Dora, mrużąc oczy. – W takiej sytuacji trudno nie popaść w obłęd. Jakie wyjście zostało tej nieszczęsnej kobiecie poza ucieczką w szaleństwo?
Monsieur Sage kilka razy machnął ręką w powietrzu, jakby przepędzał natarczywą muchę, potem wziął ołówek w dłoń i ze skupieniem pochylił się nad dokumentami.
– Muszę już panią przeprosić, mademoiselle. Życzę pani miłego dnia. Au revoir.
Theodora chwyciła leżącą na stole teczkę, wzięła głęboki oddech i bez pożegnania z impetem wyszła z pomieszczenia.
Zbiegła po szerokich schodach budynku z piaskową fasadą. Wyszła na ulicę i gwałtownie oddychała.
„Rodin. Degas. Renoir”.
– Zabrać pędzel – powiedziała na głos i głośno się roześmiała, stojąc na środku chodnika. – Ciekawe, co powiedziałby na to Matisse. Albo Picasso – przedrzeźniała mężczyznę z dziwnymi brwiami i przestrzegająco uniosła w powietrze palec wskazujący. – Co by się stało z tymi mężczyznami, gdybyśmy odebrały im pędzle?
Kilku przechodniów obejrzało się za nią, kręcąc głowami z dezaprobatą. Odpowiedziała im przesadnie niskim, dworskim ukłonem. Po chwili poszła dalej.
Jej ojciec już wcześniej ją ostrzegał. „Doświadczysz rozczarowania, jeśli będziesz ubiegała się o miejsce w świętych gmachach akademii, Doruniu. Jeszcze nigdy, ale to nigdy w historii nie przyjęli tam żadnej kobiety. Dlaczego to właśnie tobie mieliby pozwolić przetrzeć szlaki?”
Dorunia. Doreczka.
„Ponieważ ktoś musi zrobić ten pierwszy krok i nadszedł na to najwyższy czas” – odparła z dumą.
Rzuciła okiem na zegarek. Tata na pewno czekał już na nią w La Rotonde. To ona zaproponowała tę kawiarnię jako miejsce spotkania. Lokal uchodził obecnie za centrum życia towarzyskiego śmietanki artystycznej.
W Dzielnicy Łacińskiej jak zwykle panował zgiełk. Ludzie przeciskali się przez wąskie uliczki, niektórzy zatrzymywali się przed galeriami i podziwiali wystawiane w nich dzieła. Theodora nie miała ochoty na oglądanie sztuki. Szła rue de Seine, nie rozglądając się na boki, i znalazłszy się na place de l’Odéon, zaczęła się zastanawiać, czy wsiąść do metra, ale ostatecznie udała się w kierunku Musée de Cluny, a potem do ogrodu Luksemburskiego. Przechodząc pomiędzy zielonymi trawnikami, przyspieszyła kroku, minęła odlaną z brązu rzeźbę Stendhala wykonaną przez Rodina, aż w końcu wyszła na rue Notre-Dame-des-Champs i dotarła do boulevard du Montparnasse.
Dostrzegła ojca siedzącego przy stoliku za witryną La Rotonde.
– Dlaczego nie przyjechałaś metrem, Doruniu? – zapytał na przywitanie, kiedy stanęła przed nim, ciężko oddychając.
Podniósł się, wyciągnął spod stołu krzesło dla córki i pocałował ją w policzek.
– Ponieważ jestem wściekła, tato. A kiedy jestem zdenerwowana, lubię się przejść.
Theodora zdjęła rękawiczki i usiadła. Gdy jej oddech się uspokoił, zapaliła papierosa w lufce. Mocno się nim zaciągnęła i wypuściła dym. W skupieniu zamknęła oczy.
Czy to wszystko naprawdę się wydarzyło?
Łamiącym się głosem opowiedziała ojcu, co zaszło w akademii.
– Ostrzegałem cię, ma fille – odparł i gestem ręki wezwał kelnera.
Theodora zamówiła gorącą czekoladę oraz tartę z morelami, a Josip kolejny kieliszek likieru Pernod. Wziął teczkę z rysunkami córki, otworzył ją i zaczął przeglądać prace.
– Uważam, że jesteś bardzo zdolna. Co planujesz teraz zrobić?
Theodora westchnęła i wzruszyła ramionami.
– Musisz wybrać inną drogę, moje dziecko. Potrzebujesz wykształcenia. Nauczycieli, dzięki którym poczynisz postępy.
Theodora tajemniczo uśmiechnęła się do ojca i pokiwała głową. Mężczyzna pytająco zmarszczył czoło, dając do zrozumienia, żeby powiedziała, o co jej chodzi.
– Zgadza się! Przecież w Paryżu są jeszcze inne znane szkoły.
Ojciec odstawił kieliszek z powrotem na stół i spojrzał na nią. W jego wzroku podziw mieszał się z zaciekawieniem.
– Zgłosiłam się do Union centrale des Arts décoratifs. Uczą tam malarstwa i fotografii.
– Fotografii? – zapytał oburzonym tonem Josip. – Dlaczego właśnie fotografia? A co byś powiedziała na jakiś stateczny zawód, Doruniu? Na przykład architektki? Mógłbym cię zapoznać ze znanymi ludźmi.
Theodora wzruszyła ramionami i wzięła duży łyk czekolady. Jej nastrój od razu się poprawił. Z rozkoszą oblizała usta.
Josip nerwowo uderzał palcami o stół.
– Za późno – powiedziała, a w jej oczach widać było triumf. – Już mnie przyjęto. Stateczny zawód nie wchodzi w grę, tato. Nigdy. Budziłby mój wstręt.
– Na Boga, ale dlaczego właśnie fotografia?
– Ponieważ chcę studiować innych, a nie sama być obiektem studiów. Kto podarował mi aparat, kiedy miałam dwanaście lat? – zapytała, spoglądając na ojca prowokująco.
Josip wywrócił oczami.
– Ludzie tak czy inaczej skomentują twoje fotografie. Ten, kto tworzy, musi się liczyć z tym, że krytycy będą o nim pisać, co tylko zechcą.
Dora zmrużyła oczy.
– Odniosę sukces! W malarstwie albo w fotografii. Kropka – oznajmiła po długiej pauzie. – Albo będziesz mnie wspierał w moich planach, albo sama stoczę tę walkę.
Josip głęboko zaczerpnął powietrza. Skóra wokół jego oczu zadrżała. Działo się tak zawsze na krótko przed tym, jak miał eksplodować. Były to napady złości, które z reguły kierował przeciwko Julie, ale nigdy przeciwko Theodorze.
– Tato, zrozum. Chcę zostać prawdziwą artystką – powiedziała proszącym tonem i położyła swoją rękę na jego.
Wydawało się, że słowa „artystka” i „tato”, a także dotyk dłoni córki od razu uspokoiły Josipa Markovitcha. Rysy twarzy ojca natychmiast się rozluźniły.
– Jesteś równie uparta jak ja. Oczywiście, że będę cię wspierał, moje dziecko. Ostrzegam cię tylko przed konsekwencjami takiej decyzji – zaznaczył.
– Czy wiesz, od kogo będę niebawem brała lekcje rysunku? – zapytała, z rozkoszą zaciągnęła się papierosem i prowokacyjnie uśmiechnęła się do ojca.
– Na pewno mi to powiesz.
– Od najznamienitszego artysty, tato. Od samego André Lhote’a.
Josip z uznaniem uniósł brwi i ostrożnie strzepnął popiół do popielniczki.
– Będziesz chodziła na lekcje rysunku do monsieur Lhote’a?
Theodora przytaknęła.
– To wspaniale, Doruniu. Kiedy?
Josip odetchnął z ulgą.
– Jutro? Pojutrze? Już niebawem. Ale ważniejsze jest to, co wydarzy się potem. To, co zrobię po kursie podstawowym. Gdy go ukończę, zacznę uczęszczać do Académie Julian, gdzie...
– ...gdzie kobiety otrzymują to samo wykształcenie co mężczyźni w Académie des beaux-arts – dokończył jej zdanie Josip i uniósł dłonie w teatralnym geście. – Oczywiście wezmę na siebie wszelkie wydatki, Doruniu. To szczęście mieć córkę, która wie, czego chce.
– I czego nie chce, tato. Czasami to nawet ważniejsze.
W duchu pomyślała, że nigdy w życiu nie chciałaby wieść mieszczańskiego życia tak jak Julie oraz Josip. Dzięki podróżom pomiędzy Paryżem a Buenos Aires ojciec wywalczył sobie odrobinę wolności i dystansu do małżeństwa. A także do Julie, która była tu szczęśliwsza niż kiedyś jako modystka w Buenos Aires, gdzie bezskutecznie próbowała sprzedawać damskie kapelusze.
To wcale nie było tak dawno temu.
Teraz, kiedy Josip Markovitch odwiedzał rodzinę w Paryżu, przeważnie już po kilku dniach przenosił się do Hôtel du Palais d’Orsay, ponieważ – jak wciąż podkreślał – potrzebował przestrzeni i spokoju. Sceny zazdrości Julie, do których potem dochodziło, były dla Theodory utrapieniem, po prostu nie do zniesienia.
Niedawno Julie rzuciła się w wir paryskiego życia towarzyskiego. Herbatki późnym przedpołudniem, popołudniowe spotkania na kawę i pokazy mody. Wizyty w kawiarniach z innymi kobietami o podobnych zainteresowaniach, podczas których skrupulatnie wertowano magazyny modowe. Julie wydawała na swoją garderobę fortunę, o czym Josip z niezadowoleniem przekonywał się co miesiąc podczas podliczania wydatków.
„Maman ma dobry nastrój, o ile może się wybrać na zakupy, tato. Pozwól jej na to” – uspokajała Theodora.
Dora, która sama też zawsze nosiła ekstrawagancką odzież, stawiała na jakość, nie na ilość. Potrafiła umiejętnie łączyć ze sobą ekskluzywne ubrania. Zawsze poszukiwała czegoś wyjątkowego, rzeczy, których nie można było kupić. Marzyła o życiu pozbawionym konwenansów, pełnym niespodzianek i podbojów. Życiu, jakie tu, w Paryżu, wiodła bohema. I choć do końca nie wiedziała, co szykuje dla niej los, była pewna, że chce żyć inspiracją, tanim czerwonym winem, papierosami, powietrzem i miłością, poezją, oszałamiającymi obrazami i rzeźbami.
Słyszała już o Bretonie i Éluardzie, mężczyznach, którzy należeli do nowej fali sztuki – surrealizmu. Mówiło się, że dopuszczają do swoich kręgów także kobiety. Dora musiała więc po prostu poznać właściwe osoby. Wszyscy wiedzieli, gdzie czas spędza paryska bohema. Obecnie domem osób ze sceny artystycznej były lokale La Rotonde na Montparnassie, Café de Flore czy Les Deux Magots.
Theodora miała dość rozumu i zdawała sobie sprawę, że może wieść artystyczne życie wyłącznie dzięki przywilejom, które zawdzięcza tacie. Josip był nie tylko kochającym ojcem, ale także jej sponsorem. Swego czasu on także znalazł takowego w rodzinnej Chorwacji. Był nim wykształcony mężczyzna z wyższych sfer, który niczym ojciec czuwał nad duchowym rozwojem Markovitcha i umożliwił mu studiowanie architektury w Wiedniu. „Tym mecenasem był jego rodzony ojciec” – Julie niejednokrotnie przypominała to na swój niedyskretny sposób. Dory jednak nie interesowały zawoalowane uszczypliwości matki, podobnie zresztą jak tak zwane normy społeczne.
Theodora wodziła wzrokiem po lokalu. Na drugim jego końcu siedziała grupa młodych mężczyzn i głośno dyskutowała. Dziewczynie wydawało się, że dwóch z nich widziała już na zdjęciach w gazetach. Mężczyzna w białym garniturze musiał być poetą Paulem Éluardem, a drugi, siedzący obok niego, pisarzem André Bretonem, miał okulary w niklowych oprawkach, bujne, ciemne włosy zaczesane do tyłu i zmysłowe usta. Obaj zniknęli za gęstymi chmurami dymu. Theodorze udało się wyłapać kilka słów ich rozmowy.
Rewolucja. Podświadomość. Sprawiedliwość społeczna.
– No nie wiem – usłyszała w pewnym momencie głos Josipa dobiegający z daleka.
Z opanowaniem odwróciła się do ojca.
Mężczyzna rzucił pieniądze na talerzyk leżący na stole, zaczął nieporadnie kręcić ramionami i wstał. Ukradkowym gestem, który Theodora od razu odczytała, pokazał na gości zgromadzonych w La Rotonde.
– Czego, tato? – zapytała przyjaźnie i rzuciła ostatnie spojrzenie w kierunku siedzących z tyłu mężczyzn.
– Nie czuję się tu komfortowo. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu. Odnoszę wrażenie, jakbym był obcy pośród tych wszystkich ludzi.
– My zawsze jesteśmy tymi obcymi, tato. Bycie wyrzutkami to nasza natura. Ty mnie tego nauczyłeś – powiedziała radośnie Theodora.
– Quand même! – odparł z uśmiechem. – No właśnie. Właśnie dlatego pozwól mi chodzić do mieszczańskich lokali, które dobrze znam.
Tak, Josip Markovitch robił wszystko, żeby być człowiekiem o subtelnym usposobieniu i artystycznych ambicjach, obywatelem świata, który zna Buenos Aires, Nowy Jork, Zagrzeb i Wiedeń jak własną kieszeń. Mimo to do jego szytych na miarę garniturów przylegał nie tylko korzenny zapach eleganckiej wody po goleniu, lecz także zdradziecka woń jego pochodzenia. Ponieważ był nieślubnym dzieckiem praczki, od rynsztoku dzieliła go zaledwie jedna generacja.
Theodora doskonale wiedziała, czego chce, i postanowiła, że rozpocznie od tajemnicy wokół własnej biografii. Dokładnie tak, jak nauczył ją ojciec.
– Nigdy nie zdradzaj o sobie zbyt wiele – brzmiała jego dewiza.
Według niego milczenie nie było kłamstwem i pozostawiało innym przestrzeń na fantazje.
– Dobrze, tato – odparła Theodora. Wracając do domu, szli pod ramię. – Następnym razem możemy wybrać się gdzie indziej.
Poczuła miękką skórę jego rękawiczki na swojej dłoni. Udali się w kierunku stacji metra Notre-Dame-des-Champs, stamtąd pojechali do siedemnastej dzielnicy i na place de la Porte de Champerret, przy którym rodzina Markovitchów zajmowała spore mieszkanie.
– Temu monsieur Sage’owi sterczał z brwi straszliwie krnąbrny włos. I to wtedy, kiedy dawał mi do zrozumienia, że powinnam zapomnieć o swoich ambicjach artystycznych. Najchętniej bym mu go wyrwała.
– Doro – upomniał ją ojciec i pogładził jej dłoń, kiedy dotarli już do stacji metra. – Ty i ten twój temperament. Napędzasz ludziom strachu.
– O czym myślisz, tato? – zapytała Dora.
Metro przyjechało i rozwiało jej włosy z twarzy. Josip przytrzymał swój kapelusz.
– O tym, jak opowiem o tych planach na przyszłość twojej matce. Ciekawe, co zrobi moja mała wariatka.
Theodora uśmiechnęła się i oparła głowę na ramieniu ojca.
– Będzie szalała z wściekłości i cię zwymyśla, mój drogi tato. A na koniec się z nimi pogodzi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------