Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Dora Maar - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
47,90
4790 pkt
punktów Virtualo

Dora Maar - ebook

Nieprzeciętna artystka, która rzuciła wyzwanie jednemu z największych malarzy XX wieku. Zdobyła go, gubiąc przy okazji siebie.

Paryż, rok 1928. Henriette Theodora Markovitch, córka Francuzki i Chorwata, stara się o przyjęcie do paryskiej Academie des beaux-arts – bezskutecznie. To jednak nie powstrzymuje ambitnej dziewczyny przed rozpoczęciem kariery fotografki. Tak rodzi się Dora Maar, ikona fotografii awangardowej. Jej zdjęcie Portret Ubu staje się sensacją i swoistym manifestem surrealizmu w tej dziedzinie.

Dora trafia do środowiska francuskiej bohemy i zaprzyjaźnia się z takimi sławami jak Man Ray, André Breton, Paul Éluard, Jean Cocteau, Lee Miller, Gerda Taro i Robert Capa. Pragnie jednak zbliżyć się do najjaśniejszej gwiazdy środowiska artystycznego – Pabla Picassa. Gdy wreszcie jej się to uda, dojdzie do zderzenia, które wpłynie na bieg historii sztuki.

Powieść Dora Maar. Dwa oblicza miłości przybliża postać wybitnej artystki – kogoś więcej niż kochanki i muzy Picassa – która odegrała znaczącą rolę w rozwoju fotografii XX wieku. To również historia miłości dwóch potężnych osobowości artystycznych, pełna euforycznych uniesień i bolesnych upadków.

Kobieta zagadka. Awangardowa artystka ze skłonnością do mistycyzmu. Skryta i wyniosła, wrażliwa i w głębi serca nieśmiała. Bettina Storks podąża śladami Dory Maar i opowiada jej losy z rozmachem powieściopisarki. Jak zdolna rysowniczka Henriette Theodora Markovitch przeobraziła się w znakomitą fotografkę Dorę Maar? W jakich okolicznościach poznała, uwiodła i pokochała Pabla Picassa? I dlaczego kochanek nazywał ją „kobietą płaczącą” oraz „maszynką do cierpienia”?

„Ktokolwiek spotyka Dorę, ulega czarowi jej okrytej tajemnicą natury, inteligencji, błyskotliwości i magicznej aury, która ją otacza. Paryż cię kocha, ma chère” – zwykł o niej mówić Paul Éluard.

Małgorzata Czyńska

Bettina Storks składa hołd imponującej kobiecie i artystce, która zbyt długo stała w cieniu geniusza u jej boku.

„Münchner Merkur”

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-38-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Bu­enos Aires, rok 1925

Hen­riette The­odora Mar­ko­vitch le­żała w łóżku, głowę miała zwró­coną w kie­runku okna. Po­nad da­chami do­mów wscho­dziło słońce.

Mleczne świa­tło prze­bły­ski­wało po­mię­dzy la­me­lami ża­lu­zji i od­bi­jało się w szkla­nych drzwiach prze­suw­nych, które od­dzie­lały jej po­kój od reszty miesz­ka­nia.

Mru­żąc oczy, unio­sła rękę pod słońce i wni­kli­wie jej się przy­glą­dała. Smugi świa­teł i cieni tań­czyły na jej skó­rze, a każdy ich ruch spra­wiał, że po­wsta­wał je­dyny w swoim ro­dzaju kształt. Hen­riette znie­ru­cho­miała i do­strze­gła de­li­katne żyłki na wierz­chu dłoni, ró­żowe ło­ży­sko pa­znokci pod prze­zro­czy­stą płytką.

Była cza­ro­dziejką.

Prze­szkle­nie spra­wiało, że jej dziew­częcy po­kój w miesz­ka­niu ulo­ko­wa­nym w ści­słym cen­trum Bu­enos Aires przy­po­mi­nał klatkę, w któ­rej cza­sami czuła się jak eg­zo­tyczne zwie­rzę w zoo. Jej ro­dzice mieli nad nią nie­ogra­ni­czoną kon­trolę. Kon­trolę, któ­rej The­odora prze­ciw­sta­wiała się, za­my­ka­jąc oczy. Był to jej je­dyny spo­sób ucieczki, a za­ra­zem brama do świata wy­obraźni. Nie­kiedy ukry­wała się w sza­fie. Od­no­siła wtedy wra­że­nie, że jest nie­wi­dzialna.

Kiedy miała dwa­na­ście lat, tata – jak piesz­czo­tli­wie zwra­cała się do ojca po chor­wacku – dał jej w pre­zen­cie apa­rat fo­to­gra­ficzny. Cu­downe urzą­dze­nie, któ­rym szybko na­uczyła się po­słu­gi­wać. Jej pierw­szymi obiek­tami zo­stali pra­cow­nicy nad­mor­skiego portu, wy­pły­wa­jące statki i po­dwó­rza nie­kiedy pełne za­ska­ku­ją­cych ogro­dów z wy­so­kimi drze­wami.

Ma­man ni­gdy się nie do­wie­działa o póź­niej­szych zdję­ciach The­odory przed­sta­wia­ją­cych uśmiech­nięte ko­biety oparte o przy­bru­dzone ściany do­mów.

Oj­ciec dziew­czyny na­zy­wał jej fo­to­gra­fie ma­łymi dzie­łami sztuki, z ko­lei matka tylko marsz­czyła czoło i od­wra­cała od nich wzrok. W jej świe­cie nie ist­niały kon­tra­sty, któ­rych córka wciąż po­szu­ki­wała w swo­ich mo­ty­wach. Ni­gdy nie ro­zu­miała tego ro­dzaju sztuki.

Tym­cza­sem oj­ciec kon­se­kwent­nie za­chę­cał córkę, żeby da­lej fo­to­gra­fo­wała, i po szkole re­gu­lar­nie udzie­lał jej lek­cji ry­sunku w swoim biu­rze ar­chi­tek­to­nicz­nym. Od­tąd pa­sją The­odory stały się kształty i kąty, gra świa­tła i cie­nia, które rów­no­cze­śnie łą­czyły ją nie­wi­doczną wię­zią z oj­cem. Dzięki temu szybko na­uczyła się, że można po­skro­mić świa­tło, na­wet je uchwy­cić, w za­leż­no­ści od per­spek­tywy, którą się wy­brało.

Na­gle The­odora usły­szała ja­kieś dźwięki do­bie­ga­jące z ko­ry­ta­rza. Mam­ro­ta­nie. Kroki. Chrzą­ka­nie. Sze­lest ubrań.

Ką­tem oka do­strze­gła za­kra­da­jącą się po­stać. Za­mknęła oczy, po­czuła na so­bie spoj­rze­nie ojca.

Stał w mil­cze­niu za szklaną szybą. Dziew­czyna za­sty­gła w bez­ru­chu.

Jo­sip Mar­ko­vitch na pewno miał na gło­wie ka­pe­lusz, a w rę­kach la­skę oraz ak­tówkę. Każ­dego dnia cho­dził do pracy w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze. Jego ciemne, błysz­czące włosy po­cią­gnięte były bry­lan­tyną i za­cze­sane do tyłu, a za­dbane wąsy schlud­nie przy­cięte.

Dora. Do­ru­nia. Do­rita. Do­ris­sima. Oj­ciec zwra­cał się do niej wie­loma me­lo­dyj­nymi imio­nami, wszyst­kie prze­peł­nione były czu­ło­ścią.

The­odora na­słu­chi­wała. Kiedy drzwi się za­trza­snęły, z są­sied­niego po­koju do­biegł zbo­lały jęk jej matki Ju­lie. Naj­pew­niej ma­man na­rze­kała na pa­nu­jącą w nocy spie­kotę, na­dej­ście ko­lej­nego fa­tal­nego dnia czy zwią­zaną z nim mi­grenę.

Naj­wy­raź­niej w Pa­ryżu Ju­lie ni­gdy nie mie­wała mi­gren.

Czy ro­dzice The­odory nie wie­dzieli, że szklana ściana ma dwie strony? Jedną dla ob­ser­wa­to­rów, a drugą dla osoby ob­ser­wo­wa­nej? W jej dzie­ciń­stwie w tym miesz­ka­niu nic nie mo­gło po­zo­stać w ta­jem­nicy. Kłót­nie po­mię­dzy tatą a ma­man, wy­rzuty, które Ju­lie kie­ro­wała do Jo­sipa, jej od­trą­ce­nie, oschłość. Poza tym skrzy­pie­nie łóżka do­cho­dzące z sy­pialni ro­dzi­ców i to­wa­rzy­szące mu po­ję­ki­wa­nie matki, które pra­wie nie róż­niło się od dźwię­ków, ja­kie wy­da­wała przy ata­kach mi­greny. Strzępki roz­mów, w któ­rych cho­dziło za­wsze o to samo, a które po­tem prze­cho­dziły w na­pady wście­kło­ści ojca.

„Pie­nią­dze. Bu­enos Aires. Pa­ryż. Awans spo­łeczny”.

Naj­wy­raź­niej Jo­sip był je­dy­nym ar­chi­tek­tem w Bu­enos Aires, który nie chciał stać się bo­ga­tym czło­wie­kiem.

Kiedy hu­mor mu do­pi­sy­wał, na­zy­wał Ju­lie ša­ša­vica, co po chor­wacku ozna­czało tyle co mała wa­riatka. Pod tym okre­śle­niem kryła się także ku­kułka. W każ­dym ra­zie jego słowne piesz­czoty świad­czyły o głę­bo­kiej sym­pa­tii. A może to przez ka­pe­lu­sze, które Ju­lie tak chęt­nie no­siła i w któ­rych po­ka­zy­wała się po nie­dziel­nych na­bo­żeń­stwach, prze­sia­du­jąc w se­ce­syj­nej Café Tor­toni przy ave­nida de Mayo?

Na ulu­bio­nym ka­pe­lu­szu ma­man znaj­do­wał się de­li­katny pta­szek z czy­stego je­dwa­biu, z lekko otwar­tym dzio­bem i go­towy do od­lotu. Był przy­szyty na stałe. W rze­czy­wi­sto­ści na­tura Ju­lie Mar­ko­vitch róż­niła się od pta­siej jak Pa­ryż od Bu­enos Aires. Jej nie­przy­stęp­nej uro­dzie bra­ko­wało ja­kiej­kol­wiek lek­ko­ści, fi­glar­no­ści.

Do­dat­kowo by­cie Fran­cuzką w Bu­enos Aires ko­no­to­wało swego ro­dzaju spo­łeczny zgrzyt. Fran­cuzki ucho­dziły tu bo­wiem za te ko­biety, które stały pod ścia­nami do­mów i za­lot­nie uśmie­chały się do męż­czyzn. Fran­cuzki, które tu na­zy­wano fran­cesa, miały w so­bie coś nie­przy­zwo­itego.

– Ja­kaś fran­cesa pro­sty­tu­uje się w por­cie – wy­szep­tała go­spo­sia do Ju­lie, trze­piąc za oknem ścierkę do wy­cie­ra­nia ku­rzu.

Ju­lie z prze­ra­że­niem za­mknęła okno i wy­pchnęła przez drzwi The­odorę, która z za­cie­ka­wie­niem się przy­słu­chi­wała. Ma­man spoj­rzała wtedy tak, jakby już od dawna to po­dej­rze­wała.

Po tym wy­da­rze­niu Ju­lie jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dziła brud­nego Bu­enos Aires, pa­nu­ją­cych tam spie­koty i ha­łasu. W szcze­gól­no­ści jed­nak po­tę­piała tango, któ­rego uczyły się na­wet dzieci. Dla niej to mia­sto, gdzie Jo­sip i The­odora czuli się jak w domu, było miej­scem nie­mo­ral­nych zbli­żeń i bez­wstyd­nych spoj­rzeń.

– Ni­gdy nie uśmie­chaj się do żad­nego męż­czy­zny, The­odoro. Tu, w Bu­enos Aires, je­steś fran­cesą – co­dzien­nie upo­mi­nała córkę Ju­lie.

W tym mo­men­cie The­odora zro­zu­miała, że do fran­cesy ni­czym druga skóra przy­wie­rają skwar, kurz i pod­nie­ce­nie wy­wo­łane tan­giem. Za­ka­zane rze­czy mu­siały mieć w so­bie coś szcze­gól­nie nę­cą­cego, skoro ma­man za­da­wała so­bie tyle trudu, żeby w ogóle nie do­szło do grze­chu. Ko­bieta nie miała po­ję­cia, że The­odora już jako mała dziew­czynka do­strze­gła tę sprzecz­ność i nią prze­sią­kła.

W Bu­enos Aires tango było wszech­obecne.

W pe­wien go­rący letni dzień los The­odory zo­stał prze­są­dzony po tym, jak – bę­dąc już osiem­na­sto­latką – po raz pierw­szy z roz­pa­lo­nymi po­licz­kami i błysz­czą­cymi oczami wró­ciła do domu, za­tań­czyw­szy ten naj­wspa­nial­szy z tań­ców.

Chło­pak był w jej wieku i wy­da­rzyło się to po lek­cjach na wiel­kim placu nie­opo­dal jej szkoły. Na­gle na po­bli­skim skwe­rze pe­wien duet skrzyp­cowy za­czął grać tango, pełną tę­sk­noty, me­lan­cho­lijną i uwo­dzi­ciel­ską mu­zykę. Od razu utwo­rzyły się pary i ru­szyły do tańca. Do­ro­śli, dzieci oraz mło­dzież. Chło­pak, któ­rego imie­nia Dora nie znała, spoj­rzał na nią swo­imi czar­nymi oczami, bez słowa zła­pał ją za rękę, wziął na stronę i sta­nął przed nią.

Do­tąd Dora tań­czyła wy­łącz­nie ele­ganc­kie tango sa­lo­nowe. Jed­nak już po kilku tak­tach chło­piec przy­cią­gnął ją bli­sko sie­bie. Po­czuła jego umię­śnione uda tuż przy swo­ich i za­mknąw­szy oczy, pod­dała się jego ru­chom. Po ostat­nim akor­dzie wy­pu­ścili się z ob­jęć i za­wsty­dzeni ski­nęli do sie­bie gło­wami. W tej sa­mej chwili Dora zro­zu­miała, że tango przy­po­mina ka­pi­tu­la­cję. Ta­niec wpro­wa­dził ją w stan oszo­ło­mie­nia, który w ja­kiś spo­sób prze­niósł jej ciało do domu. Uno­siła się nad zie­mią. Po­zo­stały je­dy­nie wspo­mnie­nia wspól­nego taktu i ognia tam­tej chwili.

Ni­gdy nie spo­tkała tego chło­paka po­now­nie.

Już otwie­ra­jąc drzwi miesz­ka­nia, Ju­lie przej­rzała córkę. Jej nie­winną dziew­czynkę ogar­nęła go­rączka tanga, bar­dzo za­raź­liwa cho­roba, która ata­ko­wała pod­brzu­sza mło­dych ko­biet i mo­gła wy­buch­nąć w każ­dym mo­men­cie.

Jej córkę ule­czyć mo­gły je­dy­nie Pa­ryż oraz dra­styczne wy­ko­rze­nie­nie – Ju­lie co noc po­wta­rzała to swo­jemu mę­żowi za szklaną szybą.

Za każ­dym ra­zem, kiedy The­odora sły­szała uty­ski­wa­nia Ju­lie, pła­kała tak długo, aż w końcu za­sy­piała. Ależ ona bę­dzie tę­sk­niła za przy­ja­ciół­kami, ję­zy­kiem hisz­pań­skim, naj­wspa­nial­szym tań­cem i me­lan­cho­lią Bu­enos Aires!

Kilka ty­go­dni póź­niej matka i córka we­szły na sta­tek La To­ura­ine i wy­ru­szyły w drogę przez Atlan­tyk do Hawru, po czym wsia­dły do po­ciągu do Pa­ryża, do­kąd do­tarły we wcze­snych go­dzi­nach po­ran­nych.

Ju­lie nie po­zo­sta­wiła Jo­si­powi wy­boru. Któ­reś z nich mu­siało po­świę­cić się dla przy­szło­ści The­odory.

Jo­sip, który po­cząt­kowo zo­stał w Ar­gen­ty­nie, ustą­pił, po­nie­waż da­rzył córkę za­ufa­niem – bez względu na to, jak wy­bu­chowa mo­gła być mie­szanka jej nie­złom­nej woli i umie­jęt­no­ści ad­ap­ta­cji.

Pierw­szym, co ude­rzyło The­odorę po przy­jeź­dzie do mia­sta, w któ­rym się uro­dziła, była gry­ząca woń dymu i sa­dzy na gare de Lyon, zmie­szana z za­pa­chem eks­klu­zyw­nych per­fum mi­ja­ją­cych ją na ulicy ko­biet. Na ze­wnątrz, przy wiel­kich scho­dach pro­wa­dzą­cych do mia­sta, słońce prze­bły­ski­wało zza chmur. Świa­tło za­pa­no­wało nad bul­wa­rem Di­de­rota, a Pa­ryż bu­dził się, za­lany mo­rzem zie­leni, błę­kitu i czer­wieni.ROZ­DZIAŁ 1

Pa­ryż, rok 1928

Hen­riette The­odora Mar­ko­vitch cze­kała na twar­dej drew­nia­nej ławce przed ga­bi­ne­tem pro­fe­sora sztuki w czci­god­nych mu­rach Aca­démie des be­aux-arts. Ner­wowo sku­bała rogi chu­s­teczki.

Już wiele ty­go­dni wcze­śniej zło­żyła teczkę z do­ku­men­tami apli­ka­cyj­nymi, wśród któ­rych zna­la­zły się szkice oraz ry­sunki.

Z da­leka do­bie­gały stu­kot kro­ków i głosy stu­den­tów, któ­rzy o tej po­rze prze­no­sili się do in­nej sali.

Prze­su­nęła pal­cami po czar­nych wło­sach. Nie­dawno zmie­niła fry­zurę na boba z krótką grzywką.

Je­den z prze­cho­dzą­cych obok Dory stu­den­tów ob­rzu­cił ją nie­dy­skret­nym spoj­rze­niem. Po­pa­trzyła mu pro­sto w oczy z de­mon­stra­cyj­nym znu­dze­niem, a chło­pak ze wsty­dem opu­ścił głowę. The­odora wie­działa, że przy­kuwa uwagę. Fry­zura do­sko­nale pod­kre­ślała jej wiel­kie, ciemne oczy i owal twa­rzy. Na­wet w ta­kim mie­ście jak Pa­ryż ucho­dziła za piękną młodą ko­bietę, choć o eg­zo­tycz­nej uro­dzie.

W jej wy­ra­zi­stej twa­rzy od­zwier­cie­dlały się sy­me­tryczne rysy ojca. Jej ciało znacz­nie róż­niło się od fi­li­gra­no­wej i peł­nej gra­cji fran­cu­skiej syl­wetki matki. The­odora była sil­nej bu­dowy, miała krą­głe bio­dra i mocne, choć kształtne nogi, które pięk­nie pre­zen­to­wały się na wy­so­kich ob­ca­sach.

– Masz ciało Sło­wianki – zwy­kła mó­wić Ju­lie, co sta­no­wiło dla niej okre­śle­nie wszyst­kich cech, któ­rych ucie­le­śnie­niem był Jo­sip, męż­czy­zna bę­dący w jej oczach nie­zgrab­nym Sło­wia­ni­nem.

Jak na po­cho­dzącą z To­urs córkę lu­dzi z wyż­szych krę­gów przy­stało, przed za­war­ciem mał­żeń­stwa Ju­lie grała na skrzyp­cach. Wy­brała ten in­stru­ment, gdyż naj­le­piej od­da­wał wszyst­kie niu­anse jej uspo­so­bie­nia. Dora wie­działa, że Ju­lie się myli, po­nie­waż na­tura jej ojca była zde­cy­do­wa­nie de­li­kat­niej­sza i sub­tel­niej­sza, niżby wska­zy­wała na to jego po­wierz­chow­ność. Jo­sip rów­nież miał tego świa­do­mość, więc oj­ciec i córka w ci­chym po­ro­zu­mie­niu pod­śmie­wali się z po­gar­dli­wego trak­to­wa­nia ich przez Ju­lie.

Ja­kiś dźwięk wy­rwał The­odorę z za­my­śle­nia.

Kroki. Drzwi się otwo­rzyły. Obok niej sta­nęła ko­bieta ubrana na ciemno i z góry ob­rzu­ciła Dorę su­ro­wym spoj­rze­niem.

– Ma­de­mo­iselle Mar­ko­vitch?

– Tak, to ja – od­parła The­odora swoim ni­skim, za­chryp­nię­tym gło­sem i wstała.

– Pro­szę pójść ze mną.

Nie oka­zu­jąc żad­nych emo­cji, se­kre­tarka ob­ró­ciła się na pię­cie i po­de­szła do swo­jego biurka, na któ­rym le­żała ogromna tek­tu­rowa teczka. The­odora od razu ją roz­po­znała. To ona tę teczkę zło­żyła.

Se­kre­tarka wska­zała na pu­ste krze­sło na­prze­ciwko pul­pitu.

– Pro­szę, niech pani usią­dzie. Mon­sieur Sage za­raz z pa­nią po­roz­ma­wia.

The­odora spoj­rzała na krze­sło, wy­pro­sto­wała się i sta­nęła w miej­scu.

Se­kre­tarka zmarsz­czyła czoło i wy­szła z po­miesz­cze­nia.

Po ja­kimś cza­sie otwo­rzyły się dru­gie drzwi, ukryte za re­ga­łem. Ja­kiś męż­czy­zna śred­niego wzro­stu w oku­la­rach z ni­klo­wymi opraw­kami wszedł do środka, usiadł i prze­su­nął dło­nią po le­żą­cej przed nim kartce. Na­stęp­nie su­ro­wym wzro­kiem spoj­rzał na The­odorę i po­krę­cił głową.

– Pani pracę spraw­dzono przez przy­pa­dek, ma­de­mo­iselle. Po fak­cie oka­zało się, że to teczka zło­żona przez ko­bietę. Nie­stety mu­szę pani oznaj­mić, że nie przyj­mu­jemy stu­den­tek. Czy nie wie­działa pani, że ubie­ga­nie się przez pa­nią o miej­sce w Aca­démie des be­aux-arts jest bez­ce­lowe?

Męż­czy­zna prze­su­nął teczkę w jej stronę. The­odora po­czuła szyb­sze bi­cie serca. Po­woli wzbie­rała w niej mie­sza­nina roz­cza­ro­wa­nia, wście­kło­ści i uporu. Wle­piła spoj­rze­nie w siwe, nie­sforne włosy ster­czące z brwi mon­sieur Sage’a. Czy one stam­tąd wy­ra­stały?

– Wiem o tym – po­wie­działa w końcu z opa­no­wa­niem. – Ale prze­cież ta za­sada nie zo­stała wy­ryta w ka­mie­niu. Ko­biety są wy­śmie­ni­tymi ar­tyst­kami. Je­ste­śmy kon­ku­ren­cją, którą po­winno się trak­to­wać po­waż­nie.

– Nie wy­daje mi się.

Pro­fe­sor uśmiech­nął się, po czym zro­bił obu­rzoną minę, jakby do­piero po chwili zdał so­bie sprawę z aro­gan­cji sta­wia­nia w sztuce na równi ko­biet i męż­czyzn.

Dora za­ci­snęła usta.

– Ma­de­mo­iselle, znaj­du­jemy się w me­tro­po­lii sztuki eu­ro­pej­skiej. Pa­ryż to klasa sama w so­bie, nie wspo­mi­na­jąc już o na­szej in­sty­tu­cji. Nie są­dzę, żeby Ma­tisse, Bra­que czy Pa­blo Pi­casso po­dzie­lali pani opi­nię. Ko­bieta może być muzą ar­ty­sty, ale prze­cież nie może mu za­brać pędzla z dłoni. No pro­szę pa­nią!

Przed oczami Dory po­ja­wił się dwu­znaczny ob­raz i już chciała się ro­ze­śmiać, ale się opa­no­wała. Naj­chęt­niej wy­rwa­łaby z brwi męż­czy­zny te krzywo wy­ra­sta­jące włosy.

– Uwa­żam, że my, ko­biety, ubo­ga­camy mę­ską sztukę. Za sprawą na­szych dzieł prze­ciw­sta­wiamy jej ko­biecy punkt wi­dze­nia. Co wię­cej, po­tra­fimy cho­dzić wła­snymi dro­gami – po­wie­działa zde­cy­do­wa­nym to­nem The­odora.

Mon­sieur Sage od­chrząk­nął.

– Są inne ścieżki, ma­de­mo­iselle, tu przy­znaję pani ra­cję. Ko­biece ścieżki. Tu, w Pa­ryżu, ist­nieją szkoły, które kształcą osoby ta­kie jak pani. Nie zmie­nia to faktu, że Aca­démie des be­aux-arts po­zo­staje uznaną na ca­łym świe­cie in­sty­tu­cją dla przy­szłych ar­ty­stów płci mę­skiej. Do na­szych ab­sol­wen­tów na­leżą Ro­din, De­gas oraz Re­noir. Do­kąd by­śmy do­szli, gdy­by­śmy... – Zro­bił pauzę. – Ży­czę pani po­wo­dze­nia.

– Czy sły­szał pan o Ca­mille Clau­del? Stwo­rzyła wiel­kie dzieła – rzu­ciła na­gle Dora.

– To nie­zbyt do­bry przy­kład, ma­de­mo­iselle. Ca­mille Clau­del była nie­gdyś muzą Ro­dina. I jak skoń­czyła? Wy­lą­do­wała w za­kła­dzie dla obłą­ka­nych.

– Po­nie­waż była jego muzą? Czy dla­tego, że Ro­din ni­gdy nie trak­to­wał jej po­waż­nie jako ar­tystki? – za­py­tała Dora, mru­żąc oczy. – W ta­kiej sy­tu­acji trudno nie po­paść w obłęd. Ja­kie wyj­ście zo­stało tej nie­szczę­snej ko­bie­cie poza ucieczką w sza­leń­stwo?

Mon­sieur Sage kilka razy mach­nął ręką w po­wie­trzu, jakby prze­pę­dzał na­tar­czywą mu­chę, po­tem wziął ołó­wek w dłoń i ze sku­pie­niem po­chy­lił się nad do­ku­men­tami.

– Mu­szę już pa­nią prze­pro­sić, ma­de­mo­iselle. Ży­czę pani mi­łego dnia. Au re­voir.

The­odora chwy­ciła le­żącą na stole teczkę, wzięła głę­boki od­dech i bez po­że­gna­nia z im­pe­tem wy­szła z po­miesz­cze­nia.

Zbie­gła po sze­ro­kich scho­dach bu­dynku z pia­skową fa­sadą. Wy­szła na ulicę i gwał­tow­nie od­dy­chała.

„Ro­din. De­gas. Re­noir”.

– Za­brać pę­dzel – po­wie­działa na głos i gło­śno się ro­ze­śmiała, sto­jąc na środku chod­nika. – Cie­kawe, co po­wie­działby na to Ma­tisse. Albo Pi­casso – prze­drzeź­niała męż­czy­znę z dziw­nymi brwiami i prze­strze­ga­jąco unio­sła w po­wie­trze pa­lec wska­zu­jący. – Co by się stało z tymi męż­czy­znami, gdy­by­śmy ode­brały im pędzle?

Kilku prze­chod­niów obej­rzało się za nią, krę­cąc gło­wami z dez­apro­batą. Od­po­wie­działa im prze­sad­nie ni­skim, dwor­skim ukło­nem. Po chwili po­szła da­lej.

Jej oj­ciec już wcze­śniej ją ostrze­gał. „Do­świad­czysz roz­cza­ro­wa­nia, je­śli bę­dziesz ubie­gała się o miej­sce w świę­tych gma­chach aka­de­mii, Do­ru­niu. Jesz­cze ni­gdy, ale to ni­gdy w hi­sto­rii nie przy­jęli tam żad­nej ko­biety. Dla­czego to wła­śnie to­bie mie­liby po­zwo­lić prze­trzeć szlaki?”

Do­ru­nia. Do­reczka.

„Po­nie­waż ktoś musi zro­bić ten pierw­szy krok i nad­szedł na to naj­wyż­szy czas” – od­parła z dumą.

Rzu­ciła okiem na ze­ga­rek. Tata na pewno cze­kał już na nią w La Ro­tonde. To ona za­pro­po­no­wała tę ka­wiar­nię jako miej­sce spo­tka­nia. Lo­kal ucho­dził obec­nie za cen­trum ży­cia to­wa­rzy­skiego śmie­tanki ar­ty­stycz­nej.

W Dziel­nicy Ła­ciń­skiej jak zwy­kle pa­no­wał zgiełk. Lu­dzie prze­ci­skali się przez wą­skie uliczki, nie­któ­rzy za­trzy­my­wali się przed ga­le­riami i po­dzi­wiali wy­sta­wiane w nich dzieła. The­odora nie miała ochoty na oglą­da­nie sztuki. Szła rue de Se­ine, nie roz­glą­da­jąc się na boki, i zna­la­zł­szy się na place de l’Odéon, za­częła się za­sta­na­wiać, czy wsiąść do me­tra, ale osta­tecz­nie udała się w kie­runku Mu­sée de Cluny, a po­tem do ogrodu Luk­sem­bur­skiego. Prze­cho­dząc po­mię­dzy zie­lo­nymi traw­ni­kami, przy­spie­szyła kroku, mi­nęła od­laną z brązu rzeźbę Sten­dhala wy­ko­naną przez Ro­dina, aż w końcu wy­szła na rue No­tre-Dame-des-Champs i do­tarła do bo­ule­vard du Mont­par­nasse.

Do­strze­gła ojca sie­dzą­cego przy sto­liku za wi­tryną La Ro­tonde.

– Dla­czego nie przy­je­cha­łaś me­trem, Do­ru­niu? – za­py­tał na przy­wi­ta­nie, kiedy sta­nęła przed nim, ciężko od­dy­cha­jąc.

Pod­niósł się, wy­cią­gnął spod stołu krze­sło dla córki i po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Po­nie­waż je­stem wście­kła, tato. A kiedy je­stem zde­ner­wo­wana, lu­bię się przejść.

The­odora zdjęła rę­ka­wiczki i usia­dła. Gdy jej od­dech się uspo­koił, za­pa­liła pa­pie­rosa w lufce. Mocno się nim za­cią­gnęła i wy­pu­ściła dym. W sku­pie­niu za­mknęła oczy.

Czy to wszystko na­prawdę się wy­da­rzyło?

Ła­mią­cym się gło­sem opo­wie­działa ojcu, co za­szło w aka­de­mii.

– Ostrze­ga­łem cię, ma fille – od­parł i ge­stem ręki we­zwał kel­nera.

The­odora za­mó­wiła go­rącą cze­ko­ladę oraz tartę z mo­re­lami, a Jo­sip ko­lejny kie­li­szek li­kieru Per­nod. Wziął teczkę z ry­sun­kami córki, otwo­rzył ją i za­czął prze­glą­dać prace.

– Uwa­żam, że je­steś bar­dzo zdolna. Co pla­nu­jesz te­raz zro­bić?

The­odora wes­tchnęła i wzru­szyła ra­mio­nami.

– Mu­sisz wy­brać inną drogę, moje dziecko. Po­trze­bu­jesz wy­kształ­ce­nia. Na­uczy­cieli, dzięki któ­rym po­czy­nisz po­stępy.

The­odora ta­jem­ni­czo uśmiech­nęła się do ojca i po­ki­wała głową. Męż­czy­zna py­ta­jąco zmarsz­czył czoło, da­jąc do zro­zu­mie­nia, żeby po­wie­działa, o co jej cho­dzi.

– Zga­dza się! Prze­cież w Pa­ryżu są jesz­cze inne znane szkoły.

Oj­ciec od­sta­wił kie­li­szek z po­wro­tem na stół i spoj­rzał na nią. W jego wzroku po­dziw mie­szał się z za­cie­ka­wie­niem.

– Zgło­si­łam się do Union cen­trale des Arts déco­ra­tifs. Uczą tam ma­lar­stwa i fo­to­gra­fii.

– Fo­to­gra­fii? – za­py­tał obu­rzo­nym to­nem Jo­sip. – Dla­czego wła­śnie fo­to­gra­fia? A co byś po­wie­działa na ja­kiś sta­teczny za­wód, Do­ru­niu? Na przy­kład ar­chi­tektki? Mógł­bym cię za­po­znać ze zna­nymi ludźmi.

The­odora wzru­szyła ra­mio­nami i wzięła duży łyk cze­ko­lady. Jej na­strój od razu się po­pra­wił. Z roz­ko­szą ob­li­zała usta.

Jo­sip ner­wowo ude­rzał pal­cami o stół.

– Za późno – po­wie­działa, a w jej oczach wi­dać było triumf. – Już mnie przy­jęto. Sta­teczny za­wód nie wcho­dzi w grę, tato. Ni­gdy. Bu­dziłby mój wstręt.

– Na Boga, ale dla­czego wła­śnie fo­to­gra­fia?

– Po­nie­waż chcę stu­dio­wać in­nych, a nie sama być obiek­tem stu­diów. Kto po­da­ro­wał mi apa­rat, kiedy mia­łam dwa­na­ście lat? – za­py­tała, spo­glą­da­jąc na ojca pro­wo­ku­jąco.

Jo­sip wy­wró­cił oczami.

– Lu­dzie tak czy ina­czej sko­men­tują twoje fo­to­gra­fie. Ten, kto two­rzy, musi się li­czyć z tym, że kry­tycy będą o nim pi­sać, co tylko ze­chcą.

Dora zmru­żyła oczy.

– Od­niosę suk­ces! W ma­lar­stwie albo w fo­to­gra­fii. Kropka – oznaj­miła po dłu­giej pau­zie. – Albo bę­dziesz mnie wspie­rał w mo­ich pla­nach, albo sama sto­czę tę walkę.

Jo­sip głę­boko za­czerp­nął po­wie­trza. Skóra wo­kół jego oczu za­drżała. Działo się tak za­wsze na krótko przed tym, jak miał eks­plo­do­wać. Były to na­pady zło­ści, które z re­guły kie­ro­wał prze­ciwko Ju­lie, ale ni­gdy prze­ciwko The­odo­rze.

– Tato, zro­zum. Chcę zo­stać praw­dziwą ar­tystką – po­wie­działa pro­szą­cym to­nem i po­ło­żyła swoją rękę na jego.

Wy­da­wało się, że słowa „ar­tystka” i „tato”, a także do­tyk dłoni córki od razu uspo­ko­iły Jo­sipa Mar­ko­vit­cha. Rysy twa­rzy ojca na­tych­miast się roz­luź­niły.

– Je­steś rów­nie uparta jak ja. Oczy­wi­ście, że będę cię wspie­rał, moje dziecko. Ostrze­gam cię tylko przed kon­se­kwen­cjami ta­kiej de­cy­zji – za­zna­czył.

– Czy wiesz, od kogo będę nie­ba­wem brała lek­cje ry­sunku? – za­py­tała, z roz­ko­szą za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem i pro­wo­ka­cyj­nie uśmiech­nęła się do ojca.

– Na pewno mi to po­wiesz.

– Od naj­zna­mie­nit­szego ar­ty­sty, tato. Od sa­mego An­dré Lhote’a.

Jo­sip z uzna­niem uniósł brwi i ostroż­nie strzep­nął po­piół do po­piel­niczki.

– Bę­dziesz cho­dziła na lek­cje ry­sunku do mon­sieur Lhote’a?

The­odora przy­tak­nęła.

– To wspa­niale, Do­ru­niu. Kiedy?

Jo­sip ode­tchnął z ulgą.

– Ju­tro? Po­ju­trze? Już nie­ba­wem. Ale waż­niej­sze jest to, co wy­da­rzy się po­tem. To, co zro­bię po kur­sie pod­sta­wo­wym. Gdy go ukoń­czę, za­cznę uczęsz­czać do Aca­démie Ju­lian, gdzie...

– ...gdzie ko­biety otrzy­mują to samo wy­kształ­ce­nie co męż­czyźni w Aca­démie des be­aux-arts – do­koń­czył jej zda­nie Jo­sip i uniósł dło­nie w te­atral­nym ge­ście. – Oczy­wi­ście we­zmę na sie­bie wszel­kie wy­datki, Do­ru­niu. To szczę­ście mieć córkę, która wie, czego chce.

– I czego nie chce, tato. Cza­sami to na­wet waż­niej­sze.

W du­chu po­my­ślała, że ni­gdy w ży­ciu nie chcia­łaby wieść miesz­czań­skiego ży­cia tak jak Ju­lie oraz Jo­sip. Dzięki po­dró­żom po­mię­dzy Pa­ry­żem a Bu­enos Aires oj­ciec wy­wal­czył so­bie odro­binę wol­no­ści i dy­stansu do mał­żeń­stwa. A także do Ju­lie, która była tu szczę­śliw­sza niż kie­dyś jako mo­dystka w Bu­enos Aires, gdzie bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała sprze­da­wać dam­skie ka­pe­lu­sze.

To wcale nie było tak dawno temu.

Te­raz, kiedy Jo­sip Mar­ko­vitch od­wie­dzał ro­dzinę w Pa­ryżu, prze­waż­nie już po kilku dniach prze­no­sił się do Hôtel du Pa­lais d’Or­say, po­nie­waż – jak wciąż pod­kre­ślał – po­trze­bo­wał prze­strzeni i spo­koju. Sceny za­zdro­ści Ju­lie, do któ­rych po­tem do­cho­dziło, były dla The­odory utra­pie­niem, po pro­stu nie do znie­sie­nia.

Nie­dawno Ju­lie rzu­ciła się w wir pa­ry­skiego ży­cia to­wa­rzy­skiego. Her­batki póź­nym przed­po­łu­dniem, po­po­łu­dniowe spo­tka­nia na kawę i po­kazy mody. Wi­zyty w ka­wiar­niach z in­nymi ko­bie­tami o po­dob­nych za­in­te­re­so­wa­niach, pod­czas któ­rych skru­pu­lat­nie wer­to­wano ma­ga­zyny mo­dowe. Ju­lie wy­da­wała na swoją gar­de­robę for­tunę, o czym Jo­sip z nie­za­do­wo­le­niem prze­ko­ny­wał się co mie­siąc pod­czas pod­li­cza­nia wy­dat­ków.

„Ma­man ma do­bry na­strój, o ile może się wy­brać na za­kupy, tato. Po­zwól jej na to” – uspo­ka­jała The­odora.

Dora, która sama też za­wsze no­siła eks­tra­wa­gancką odzież, sta­wiała na ja­kość, nie na ilość. Po­tra­fiła umie­jęt­nie łą­czyć ze sobą eks­klu­zywne ubra­nia. Za­wsze po­szu­ki­wała cze­goś wy­jąt­ko­wego, rze­czy, któ­rych nie można było ku­pić. Ma­rzyła o ży­ciu po­zba­wio­nym kon­we­nan­sów, peł­nym nie­spo­dzia­nek i pod­bo­jów. Ży­ciu, ja­kie tu, w Pa­ryżu, wio­dła bo­hema. I choć do końca nie wie­działa, co szy­kuje dla niej los, była pewna, że chce żyć in­spi­ra­cją, ta­nim czer­wo­nym wi­nem, pa­pie­ro­sami, po­wie­trzem i mi­ło­ścią, po­ezją, osza­ła­mia­ją­cymi ob­ra­zami i rzeź­bami.

Sły­szała już o Bre­to­nie i Élu­ar­dzie, męż­czy­znach, któ­rzy na­le­żeli do no­wej fali sztuki – sur­re­ali­zmu. Mó­wiło się, że do­pusz­czają do swo­ich krę­gów także ko­biety. Dora mu­siała więc po pro­stu po­znać wła­ściwe osoby. Wszy­scy wie­dzieli, gdzie czas spę­dza pa­ry­ska bo­hema. Obec­nie do­mem osób ze sceny ar­ty­stycz­nej były lo­kale La Ro­tonde na Mont­par­nas­sie, Café de Flore czy Les Deux Ma­gots.

The­odora miała dość ro­zumu i zda­wała so­bie sprawę, że może wieść ar­ty­styczne ży­cie wy­łącz­nie dzięki przy­wi­le­jom, które za­wdzię­cza ta­cie. Jo­sip był nie tylko ko­cha­ją­cym oj­cem, ale także jej spon­so­rem. Swego czasu on także zna­lazł ta­ko­wego w ro­dzin­nej Chor­wa­cji. Był nim wy­kształ­cony męż­czy­zna z wyż­szych sfer, który ni­czym oj­ciec czu­wał nad du­cho­wym roz­wo­jem Mar­ko­vit­cha i umoż­li­wił mu stu­dio­wa­nie ar­chi­tek­tury w Wied­niu. „Tym me­ce­na­sem był jego ro­dzony oj­ciec” – Ju­lie nie­jed­no­krot­nie przy­po­mi­nała to na swój nie­dy­skretny spo­sób. Dory jed­nak nie in­te­re­so­wały za­wo­alo­wane uszczy­pli­wo­ści matki, po­dob­nie zresztą jak tak zwane normy spo­łeczne.

The­odora wo­dziła wzro­kiem po lo­kalu. Na dru­gim jego końcu sie­działa grupa mło­dych męż­czyzn i gło­śno dys­ku­to­wała. Dziew­czy­nie wy­da­wało się, że dwóch z nich wi­działa już na zdję­ciach w ga­ze­tach. Męż­czy­zna w bia­łym gar­ni­tu­rze mu­siał być po­etą Pau­lem Élu­ar­dem, a drugi, sie­dzący obok niego, pi­sa­rzem An­dré Bre­to­nem, miał oku­lary w ni­klo­wych opraw­kach, bujne, ciemne włosy za­cze­sane do tyłu i zmy­słowe usta. Obaj znik­nęli za gę­stymi chmu­rami dymu. The­odo­rze udało się wy­ła­pać kilka słów ich roz­mowy.

Re­wo­lu­cja. Pod­świa­do­mość. Spra­wie­dli­wość spo­łeczna.

– No nie wiem – usły­szała w pew­nym mo­men­cie głos Jo­sipa do­bie­ga­jący z da­leka.

Z opa­no­wa­niem od­wró­ciła się do ojca.

Męż­czy­zna rzu­cił pie­nią­dze na ta­le­rzyk le­żący na stole, za­czął nie­po­rad­nie krę­cić ra­mio­nami i wstał. Ukrad­ko­wym ge­stem, który The­odora od razu od­czy­tała, po­ka­zał na go­ści zgro­ma­dzo­nych w La Ro­tonde.

– Czego, tato? – za­py­tała przy­jaź­nie i rzu­ciła ostat­nie spoj­rze­nie w kie­runku sie­dzą­cych z tyłu męż­czyzn.

– Nie czuję się tu kom­for­towo. Nie mam po­ję­cia, z ja­kiego po­wodu. Od­no­szę wra­że­nie, jak­bym był obcy po­śród tych wszyst­kich lu­dzi.

– My za­wsze je­ste­śmy tymi ob­cymi, tato. By­cie wy­rzut­kami to na­sza na­tura. Ty mnie tego na­uczy­łeś – po­wie­działa ra­do­śnie The­odora.

– Qu­and même! – od­parł z uśmie­chem. – No wła­śnie. Wła­śnie dla­tego po­zwól mi cho­dzić do miesz­czań­skich lo­kali, które do­brze znam.

Tak, Jo­sip Mar­ko­vitch ro­bił wszystko, żeby być czło­wie­kiem o sub­tel­nym uspo­so­bie­niu i ar­ty­stycz­nych am­bi­cjach, oby­wa­te­lem świata, który zna Bu­enos Aires, Nowy Jork, Za­grzeb i Wie­deń jak wła­sną kie­szeń. Mimo to do jego szy­tych na miarę gar­ni­tu­rów przy­le­gał nie tylko ko­rzenny za­pach ele­ganc­kiej wody po go­le­niu, lecz także zdra­dziecka woń jego po­cho­dze­nia. Po­nie­waż był nie­ślub­nym dziec­kiem praczki, od rynsz­toku dzie­liła go za­le­d­wie jedna ge­ne­ra­cja.

The­odora do­sko­nale wie­działa, czego chce, i po­sta­no­wiła, że roz­pocz­nie od ta­jem­nicy wo­kół wła­snej bio­gra­fii. Do­kład­nie tak, jak na­uczył ją oj­ciec.

– Ni­gdy nie zdra­dzaj o so­bie zbyt wiele – brzmiała jego de­wiza.

We­dług niego mil­cze­nie nie było kłam­stwem i po­zo­sta­wiało in­nym prze­strzeń na fan­ta­zje.

– Do­brze, tato – od­parła The­odora. Wra­ca­jąc do domu, szli pod ra­mię. – Na­stęp­nym ra­zem mo­żemy wy­brać się gdzie in­dziej.

Po­czuła miękką skórę jego rę­ka­wiczki na swo­jej dłoni. Udali się w kie­runku sta­cji me­tra No­tre-Dame-des-Champs, stam­tąd po­je­chali do sie­dem­na­stej dziel­nicy i na place de la Porte de Cham­per­ret, przy któ­rym ro­dzina Mar­ko­vit­chów zaj­mo­wała spore miesz­ka­nie.

– Temu mon­sieur Sage’owi ster­czał z brwi strasz­li­wie krnąbrny włos. I to wtedy, kiedy da­wał mi do zro­zu­mie­nia, że po­win­nam za­po­mnieć o swo­ich am­bi­cjach ar­ty­stycz­nych. Naj­chęt­niej bym mu go wy­rwała.

– Doro – upo­mniał ją oj­ciec i po­gła­dził jej dłoń, kiedy do­tarli już do sta­cji me­tra. – Ty i ten twój tem­pe­ra­ment. Na­pę­dzasz lu­dziom stra­chu.

– O czym my­ślisz, tato? – za­py­tała Dora.

Me­tro przy­je­chało i roz­wiało jej włosy z twa­rzy. Jo­sip przy­trzy­mał swój ka­pe­lusz.

– O tym, jak opo­wiem o tych pla­nach na przy­szłość two­jej matce. Cie­kawe, co zrobi moja mała wa­riatka.

The­odora uśmiech­nęła się i oparła głowę na ra­mie­niu ojca.

– Bę­dzie sza­lała z wście­kło­ści i cię zwy­my­śla, mój drogi tato. A na ko­niec się z nimi po­go­dzi.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij