- promocja
Dotknij mnie. Tom 1 - ebook
Dotknij mnie. Tom 1 - ebook
Światowy bestseller! Pierwszy tom jednej z najpopularniejszych serii Young Adult ostatnich dwóch dekad!
Juliette nie dotknęła nikogo od 264 dni.
Nikt nie wie, dlaczego jej dotyk jest zabójczy, ale Przywrócenie ma dla niej plan. Pragną ją wykorzystać jako niebezpieczną broń. Dziewczyna nie zamierza jednak oddać się w ich ręce.
Po długim czasie w zamknięciu, spragniona wolności, nareszcie odkrywa swoją siłę i po raz pierwszy zaczyna walczyć o nową przyszłość. Znajduje ukojenie w ramionach chłopaka, którego miała stracić na zawsze.
W tym dystopijnym świecie Tahereh Mafi snuje opowieść o walecznej bohaterce, trudach dorastania i sile miłości. To historia nie do zapomnienia!
„Mafi w swoim debiucie łączy powieść psychologiczną z przygodowym twistem. To porywająca książka autorki, która nie boi się podejmować żadnego ryzyka”. – Publishers Weekly
„Niezwykłe sceny akcji bardzo szybko zanurzają nas w poczuciu nadchodzącego wielkiego niebezpieczeństwa. To częściowo opowieść ku przestrodze, ale też historia miłosna, która spodoba się fanom akcji i przygód!” – Kirkus Reviews
Książka zawiera dodatkową nowelkę pt. „Zniszcz mnie”.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-80-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wykreślone myśli w cyklu „Dotknij Mnie” są wprowadzone z premedytacją. Styl narracji tych książek jest momentami nieobliczalny i służy za wizualną reprezentację chaosu w umyśle Juliette. Powtórzenia, hiperboliczny język i obsesja na punkcie liczb – to wszystko nie są redakcyjne błędy. Wraz z dojrzewaniem i rozwojem naszej bohaterki dojrzewa i rozwija się też proza, a kiedy ona odzyskuje swój głos, wykreślone myśli znikają, liczby zaś zaczynają być wyrażane słowami. W końcu to jest w istocie opowieść o zmianie. Bardzo dziękuję za jej lekturę.JEDEN
Jestem zamknięta już od 264 dni.
Nie mam nic prócz małego notesu i zepsutego długopisu, a towarzystwa dotrzymują mi liczby w głowie. 1 okno. 4 ściany. 13 metrów kwadratowych przestrzeni. 32 litery w alfabecie języka, którym nie mówiłam przez 264 dni izolacji.
6336 godzin, odkąd ostatni raz dotknęłam drugiego człowieka.
– Dostaniesz współwięźnia współlokatora – powiedzieli.
– Obyś tu zgniła Za dobre sprawowanie – powiedzieli.
– Kolejny psychopata jak ty Koniec izolacji – powiedzieli.
Są sługusami Przywrócenia, inicjatywy, która miała pomóc naszemu umierającemu społeczeństwu. Ci sami ludzie wyciągnęli mnie siłą z domu rodziców i zamknęli w zakładzie dla obłąkanych za coś, nad czym nie miałam kontroli. Nikogo nie obchodzi, że nie wiedziałam, do czego jestem zdolna. Że nie wiedziałam, co robię.
Nie mam pojęcia, gdzie jestem.
Wiem tylko tyle, że zostałam przetransportowana przez kogoś w białym vanie, który jechał 6 godzin i 37 minut, żeby dotrzeć w to miejsce. Wiem, że zostałam przypięta kajdankami do fotela. Wiem, że zostałam przywiązana do krzesła. Wiem, że moi rodzice nawet mnie nie pożegnali. Wiem, że nie płakałam, kiedy mnie zabrano.
Wiem, że każdego dnia kończy się świat.
Słońce wpada do oceanu, chlapiąc brązami, czerwieniami, żółciami i pomarańczami na świat za moim oknem. Milion liści z setek różnych gałęzi kołysze się na wietrze, trzepocząc z fałszywą obietnicą lotu. Poruszające się powietrze tylko chwyta ich przywiędłe skrzydła, by zmusić je do upadku na ziemię, gdzie pozostaną zapomniane, zdeptane przez stacjonujących tam żołnierzy.
Zdaniem naukowców nie ma już tylu drzew co kiedyś. Mówią, że nasz świat kiedyś był zielony. Nasze chmury kiedyś były białe. Nasze słońce zawsze było źródłem właściwego rodzaju światła. Ja jednak mam bardzo niewyraźne wspomnienia z tamtego świata. Nie pamiętam zbyt wiele z tego, co było przedtem. Jedyną egzystencją, jaką teraz znam, jest ta, którą mi dano. Echo przeszłości.
Przyciskam dłoń do małej szybki i czuję, jak chłód bierze ją w znajome objęcia. Obie jesteśmy same, obie istniejemy jako brak czegoś innego.
Chwytam długopis z niemal pustym wkładem, który nauczyłam się oszczędzać, i wbijam w niego wzrok. Zmieniam zdanie. Porzucam wysiłek, jakim jest zapisywanie różnych rzeczy. Towarzystwo współwięźnia może się okazać w porządku. Rozmowa z prawdziwym człowiekiem może mi ułatwić życie. Ćwiczę używanie głosu, tworząc znajome wyrazy nienawykłymi do nich ustami. Ćwiczę każdego dnia.
Jestem zaskoczona, że w ogóle pamiętam, jak się mówi.
Zwijam notesik w rulon i wciskam w dziurę w ścianie. Siadam na pokrytych materiałem sprężynach, na których muszę spać. Czekam, kołysząc się w przód i w tył.
Czekam zbyt długo i zasypiam.
Otwieram oczy i widzę 2 oczu, 2 ust, 2 uszu i 2 brwi.
Duszę krzyk duszę palące pragnienie ucieczki które ściska przerażeniem moje kończyny.
– Jesteś ch-ch-ch-ch…
– A ty dziewczyną. – Unosi brew. Odsuwa się od mojej twarzy. Szczerzy zęby, lecz się nie uśmiecha, a mnie chce się płakać, moje oczy są zrozpaczone, przerażone, uciekają do drzwi, które próbowałam otworzyć tak wiele razy, że już straciłam rachubę. Zamknęli mnie z chłopakiem. Chłopakiem.
Dobry Boże.
Oni próbują mnie zabić.
Zrobili to celowo.
Żeby mnie torturować, dręczyć, nie pozwolić mi przespać już żadnej nocy. Chłopak ma tatuaże na rękach, rękawy sięgające łokci. W brwi nosił kolczyk, ale najwyraźniej go skonfiskowali. Ciemnoniebieskie oczy, ciemnobrązowe włosy, wyraźnie zarysowana szczęka, szczupłe ciało. Przystojny Niebezpieczny. Przerażający. Okropny.
On się śmieje, a ja spadam z łóżka i uciekam w kąt.
Zabiera nędzną poduszkę z dodatkowego łóżka, które wcisnęli w pustą przestrzeń dzisiaj rano. Byle jaki materac i cienki koc ledwo wystarczają na górną połowę jego ciała. Spogląda na moje łóżko. Potem na swoje.
Jedną ręką zbiera je razem. Stopą przepycha dwie metalowe ramy na swoją stronę pomieszczenia. Wyciąga się na dwóch materacach i bierze moją poduszkę, żeby podłożyć sobie pod szyję. Zaczęłam się trząść.
Przygryzam wargi i próbuję zakopać się w ciemnym kącie.
Ukradł moje łóżko, mój koc, moją poduszkę.
Została mi już tylko podłoga.
Nie będę miała nic prócz podłogi.
Nie podejmę walki, bo jestem zbyt przerażona, zbyt sparaliżowana, zbyt opętana paranoją.
– Czy jesteś… No, szalona? Czy dlatego tutaj trafiłaś?
Nie jestem szalona.
Podnosi się na tyle, by móc spojrzeć na moją twarz. Znowu się śmieje.
– Nie zrobię ci krzywdy.
Chcę mu uwierzyć Nie wierzę mu.
– Jak się nazywasz? – pyta.
Nie twoja sprawa. Jak ty się nazywasz?
Słyszę, jak z irytacją wypuszcza powietrze. Słyszę, jak przewraca się na łóżku, które niegdyś było w połowie moje. Nie śpię całą noc. Nogi przyciągnęłam do piersi, obejmuję ciasno rękami swoje drobne ciało, a zasłaniają mnie przed nim jedynie moje długie, brązowe włosy.
Nie będę spać.
Nie mogę spać.
Nie mogę znowu słuchać tych wrzasków.DWA
Poranek pachnie deszczem.
W pomieszczeniu unosi się gęsty zapach mokrego kamienia, zroszonej gleby; powietrze jest zatęchłe i ziemiste. Biorę głęboki wdech i na paluszkach podchodzę do okna, żeby przycisnąć nos do jego chłodnej powierzchni. Szyba zachodzi mgłą mojego oddechu. Zamykam oczy, nasłuchując cichego kapania pośród wiatru. Krople deszczu to jedyne, co mi przypomina, że chmury mają tętno. Że ja też je mam.
Deszcz zawsze wprawia mnie w zadumę.
Myślę o tym, jak krople spadają, jak potykają się o własne nogi, jak łamią je i zapominają o spadochronach, lecąc z nieba w stronę niepewnej przyszłości.
Jest zupełnie tak, jakby ktoś opróżniał sobie z nich kieszenie nad ziemią i nie obchodziło go, gdzie wylądują, że rozprysną przy kontakcie z ziemią, że roztrzaskają się na podłodze, że ludzie przeklinają godziny, kiedy krople ośmielą się zastukać do ich drzwi.
Jestem kroplą deszczu.
Rodzice opróżnili ze mnie kieszenie i zostawili mnie, bym wyparowała na betonowej półce.
Dzięki oknu wiem, że znajdujemy się niedaleko gór i zdecydowanie blisko wody, ale teraz wszystko jest blisko wody. Po prostu nie wiem, która to strona. W którym kierunku patrzę. Mrużę oczy w świetle wczesnego poranka. Ktoś podniósł słońce i przyczepił je znowu do nieba, jednak każdego dnia wisi trochę niżej. Słońce jest jak zaniedbujący dziecko rodzic, który zna tylko połowę swego potomka. Nigdy nie dostrzega, jak jego brak zmienia ludzi. Jak inni jesteśmy w ciemności.
Nagły szelest oznacza, że mój współlokator się obudził.
Odwracam się gwałtownie, jakby znowu ktoś mnie przyłapał na podkradaniu jedzenia. To się wydarzyło tylko raz i rodzice nie uwierzyli, kiedy powiedziałam, że nie robiłam tego dla siebie. Powiedziałam, że próbuję uratować bezdomne koty żyjące za rogiem, ale uznali, że nie jestem wystarczająco ludzka, żeby obchodził mnie los zwierzęcia. Nie ja. Nie coś ktoś taki jak ja. Ale oni nigdy mi nie wierzyli. Właśnie dlatego się tutaj znalazłam.
Współlokator obrzuca mnie badawczym spojrzeniem.
Zasnął w ubraniach. Ma na sobie granatową koszulkę i bojówki w kolorze khaki, których nogawki schował w błyszczących czarnych butach.
Ja mam na nogach martwą bawełnę i rumieniec róży na twarzy.
Wodzi wzrokiem po zarysie mojej sylwetki i ten niewielki ruch przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Łapię płatki róż, które spadają z moich policzków i unoszą się wokół ciała, zakrywając mnie czymś na kształt braku odwagi.
Przestań na mnie patrzeć, chciałabym mu powiedzieć.
Przestań dotykać mnie oczami i trzymaj ręce przy sobie i proszę proszę proszę…
– Jak się nazywasz? – Pochylenie jego głowy łamie grawitację na pół.
Zawisam w chwili. Mrugam i zatrzymuję powietrze w płucach.
On się porusza, a moje oczy rozpadają się na tysiące kawałków, które odbijają się rykoszetem od ścian pomieszczenia, pstrykając milion zdjęć, uwieczniając milion momentów. Migoczące obrazy wyblakłe z czasem, zamrożone myśli zawieszone niebezpiecznie w martwej przestrzeni, wirujące wspomnienia, które przecinają moją duszę. Przypomina mi kogoś, kogo znałam.
Jeden gwałtowny oddech i szok przywraca mnie do rzeczywistości.
Koniec snów na jawie.
– Dlaczego tu jesteś? – pytam pęknięcia w betonowej ścianie. 14 pęknięć w 4 ścianach o tysiącu odcieni szarości. Podłoga, sufit: te same kamienne płyty. Żałośnie skonstruowane ramy łóżek: zbudowane ze starych rur wodnych. Mały kwadrat okna: zbyt grube szkło, by je rozbić. Moja nadzieja pryska. Moje oczy są nieskupione i obolałe. Mój palec wodzi leniwie po kamiennej podłodze.
Siedzę na ziemi, która pachnie lodem, metalem i piachem. Współwięzień siedzi naprzeciwko, ze skrzyżowanymi nogami, jego buty są troszeczkę zbyt błyszczące jak na to miejsce.
– Obawiasz się mnie. – Jego głos nie ma kształtu.
Moje palce same zaciskają się w pięść.
– Obawiam się, że się mylisz.
Może i kłamię, ale to nie jego sprawa.
On prycha i ten dźwięk odbija się echem w martwym powietrzu między nami. Nie podnoszę głowy. Nie patrzę w jego oczy, które świdrują mnie na wylot. Czuję smak jego zatęchłego, zużytego tlenu i wzdycham. Moje gardło zatyka coś znajomego – coś, co nauczyłam się przełykać.
2 stuknięcia w drzwi przywracają moje emocje do normalności.
Chłopak prostuje się w sekundę.
– Nikogo tam nie ma. To tylko nasze śniadanie – tłumaczę mu.
264 śniadania i wciąż zbijają mnie z tropu. Każde pachnie zbyt licznymi chemikaliami i jest amorficzną kluchą, która jest zawsze zbyt jakaś – czasami zbyt słodka, czasami zbyt słona, za to niezmiennie obrzydliwa. Przez większość czasu umieram z głodu i nie zauważam różnicy.
Słyszę, jak chłopak waha się tylko sekundę, po czym rusza w stronę drzwi. Otwiera niedużą zasuwkę i wygląda przez szparę na świat, który już nie istnieje.
– Cholera! – Praktycznie rzuca tacą, uderza dłonią o koszulkę. – Cholera, cholera! – Zwija palce i zaciska szczęki. Oparzył się. Powiedziałabym mu wcześniej, gdyby mnie słuchał.
– Powinieneś poczekać przynajmniej trzy minuty, zanim dotkniesz tacy – mówię do ściany. Nie patrzę na blade blizny znaczące moje drobne dłonie, na ślady po oparzeniach, przed którymi nikt mnie nie przestrzegł. – Wydaje mi się, że robią to specjalnie – dodaję cicho.
– Och, czyli dzisiaj już ze mną rozmawiasz? – Jest zły. Oczy mu błyskają, zanim odwróci wzrok, a wtedy dociera do mnie, że jest raczej zażenowany. To twardy koleś. Zbyt twardy, żeby popełniać głupie błędy w obecności dziewczyny. Zbyt twardy, żeby okazywać ból.
Zaciskam usta i patrzę na nieduży kwadrat szyby, którą nazywają oknem. Nie zostało zbyt wiele zwierząt, ale słyszałam historie o ptakach, które latają. Może pewnego dnia jednego zobaczę. Opowieści są dzisiaj tak szalone, że bardzo niewiele jest godnych, by w nie uwierzyć, ale więcej niż jedna osoba powiedziała mi, że na własne oczy widziała lecącego ptaka w ciągu ostatnich kilku lat. Dlatego patrzę przez okno.
Będzie dzisiaj ptak. Będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał. Będzie dzisiaj ptak. Będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał. Będzie dzisiaj…
Jego dłoń.
Na mnie.
2 opuszki
2 palców ocierają się o moje zakryte tkaniną ramię przez mniej niż sekundę i każdy mięsień, każde ścięgno w moim ciele jest naprężone jak struna i splecione w ciasny węzeł, który miażdży mój kręgosłup. Zamieram. Nie poruszam się. Nie oddycham. Może gdybym się nie ruszyła, to uczucie trwałoby wiecznie.
Nikt mnie nie dotykał przez 264 dni.
Czasami mi się wydaje, że tkwiąca we mnie samotność eksploduje i wydostanie się przez skórę, i nie jestem pewna, czy płacz, czy wrzask, czy śmiech w histerii cokolwiek pomoże. Czasami tak rozpaczliwie pragnę dotykać, być dotykaną, czuć, że jestem niemal pewna, że spadnę z klifu w alternatywnym wszechświecie, gdzie nikt nie będzie w stanie mnie znaleźć.
To nie wydaje się niemożliwe.
Krzyczałam przez lata i nikt mnie nie słyszał.
– Nie jesteś głodna? – Mówi teraz ciszej, trochę się teraz martwi.
Umieram z głodu od 264 dni.
– Nie. – To słowo jest czymś niewiele większym od przerwanego oddechu, kiedy wydostaje się z moich ust, i odwracam się, nie powinnam, ale robię to, on zaś wpatruje się we mnie. Obserwuje mnie. Jego usta są ledwo rozchylone, ręce wiszą wzdłuż boków, rzęsy trzepoczą w niezrozumieniu.
Czuję cios w brzuch.
Jego oczy. To coś w jego oczach.
To nie on to nie on to nie on to nie on.
Zamykam się przed światem. Na klucz. Przekręcam tyle razy, ile się da.
Ciemność spowija mnie w swoich fałdach.
– Hej…
Podnoszę gwałtownie powieki. 2 roztrzaskane okna wypełniają moje usta szkłem.
– Co to jest? – pyta z nieumiejętnie udawaną obojętnością i nerwowo udawaną apatią.
Nic.
Skupiam się na przezroczystym kwadracie tkwiącym między mną a moją wolnością. Chciałabym rozwalić ten betonowy świat, by przestał istnieć. Chcę być większa, lepsza, silniejsza.
Chcę być wściekła wściekła wściekła.
Chcę być ptakiem, który odlatuje.
– Co tam piszesz? – odzywa się znowu współwięzień.
Te słowa to wymiociny.
Ten roztrzęsiony długopis to mój przełyk.
Ta kartka jest moim sedesem.
– Dlaczego mi nie odpowiadasz? – Jest za blisko za blisko za blisko.
Nikt nigdy nie jest dość blisko.
Wciągam powietrze i czekam, aż odejdzie, jak wszyscy inni w moim życiu. Skupiam wzrok na oknie i obietnicy tego, co mogłoby być. Obietnicy czegoś większego, wspanialszego, jakiejś przyczyny wzbierającego się w moich kościach szaleństwa, jakiegoś wytłumaczenia mojej przypadłości, przez którą nie potrafię niczego zrobić, nie rujnując wszystkiego. Będzie ptak. Będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał. Będzie ptak. Będzie biały…
– Hej…
– Nie możesz mnie dotykać – szepczę. Za to nie mówię mu, że kłamię. Nigdy mu nie powiem, że może mnie dotknąć. Chciałabym mu powiedzieć, że proszę, by mnie dotknął.
Jednak kiedy ludzie mnie dotykają, dzieją się rzeczy. Dziwne rzeczy. Złe rzeczy.
Martwe rzeczy.
Nie pamiętam ciepła żadnych objęć. Moje ramiona bolą od nieodpartego zimna izolacji. Moja własna matka nie mogła mnie przytulić. Ojciec nie mógł rozgrzać moich zmarzniętych rąk. Żyję w świecie nicości.
Witaj.
Świecie.
Zapomnisz o mnie.
Puk puk.
Współwięzień skacze na równe nogi.
Czas na prysznic.TRZY
Drzwi się otwierają, odsłaniając otchłań.
Nie ma koloru, nie ma światła, nie ma obietnicy niczego prócz horroru po drugiej stronie. Żadnych słów. Żadnej wskazówki. Tylko otwarte drzwi, które za każdym razem oznaczają to samo.
Współwięzień ma pytania.
– Co, do cholery? – Patrzy to na mnie, to na iluzję ucieczki. – Wypuszczają nas?
Nigdy nas nie wypuszczą.
– Czas na prysznic.
– Prysznic? – Jego głos traci całą intonację, a jednak słychać w nim ciekawość.
– Nie mamy wiele czasu. Musimy się pośpieszyć – odpowiadam.
– Zaraz, co takiego? – Wyciąga do mnie rękę, ale się odsuwam. – Przecież nie ma światła, nawet nie widać, dokąd idziemy…
– Szybko. – Skupiam wzrok na podłodze. – Chwyć moją koszulkę.
– O czym ty mówisz…
W oddali rozlega się dźwięk alarmu. Z każdą sekundą jest coraz bliżej. Po chwili cała cela wibruje od ostrzeżenia i drzwi zasuwają się z powrotem. Chwytam koszulkę chłopaka i ciągnę go za sobą w ciemność.
– Nic. Nie. Mów.
– A…
– Nic – cedzę.
Szarpię go za ubranie i każę mu iść za mną, gdy po omacku szukam drogi przez labirynt instytucji dla obłąkanych. To jest dom, centrum dla trudnej młodzieży, zaniedbywanych dzieci z rozbitych rodzin, bezpieczne schronienie dla zaburzonych. To więzienie. Karmią nas niczym, nasze oczy niczego nie widzą prócz rzadkich momentów, wybuchów światła, które zakrada się do środka przez szczeliny z szybami udające okna. Nocami rozlegają się krzyki i rozpaczliwe szlochy, jęki i bolesne zawodzenie, odgłosy ciał i kości łamanych z przymusu lub wyboru, nigdy się nie dowiem. Pierwsze trzy miesiące spędziłam w towarzystwie własnego smrodu. Nikt mi nigdy nie powiedział, gdzie są łazienki i prysznice. Nikt mi nie powiedział, jak działa system. Nikt się nie odzywa, o ile nie chodzi o przekazanie złych wieści. Nikt cię nigdy nie dotyka. Chłopaki i dziewczyny nigdy nie odnajdują siebie nawzajem.
Nigdy aż do wczoraj.
To nie może być przypadek.
Moje oczy zaczynają się przyzwyczajać do sztucznej zasłony nocy. Palce odnajdują drogę w szorstkich korytarzach, a współwięzień nie wypowiada nawet słowa. Jestem niemal z niego dumna. Jest prawie trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie, z postawnym i twardym ciałem o umięśnieniu i sile kogoś w podobnym wieku do mnie. Świat jeszcze go nie złamał. Tyle wolności w ignorancji.
– Co…
Ciągnę go za koszulkę trochę mocniej, żeby przestał mówić. Jeszcze nie pokonaliśmy korytarzy. Czuję wobec niego dziwną opiekuńczość, chociaż mógłby mnie pewnie złamać 2 palcami. Nie zdaje sobie sprawy, jak jego niewiedza czyni go bezbronnym. Nie zdaje sobie sprawy, że mogą go zabić zupełnie bez powodu.
Postanowiłam, że nie będę się go bała. Postanowiłam, że jego czyny są raczej niedojrzałe niż naprawdę groźne. Wydaje się taki znajomy taki znajomy taki znajomy. Znałam kiedyś chłopaka z takimi samymi błękitnymi oczami i moje wspomnienia nie pozwalają mi go nienawidzić.
Może przydałby mi się przyjaciel.
Jeszcze niecałe 2 metry i ściana zmienia się z szorstkiej w gładką, a wtedy skręcamy w prawo. Pół metra pustej przestrzeni i docieramy do drewnianych drzwi z zepsutą klamką i kilkoma drzazgami. 3 uderzenia serca i nabieram pewności, że jesteśmy sami. Krok do przodu, żeby pchnąć drzwi do środka. 1 ciche skrzypienie i szczelina się powiększa, nie odsłaniając nic prócz mojego wyobrażenia o tym, jak wygląda to miejsce.
– Tędy – szepczę.
Ciągnę go w stronę rzędu pryszniców i szukam na podłodze każdego skrawka mydła, które utknęło w odpływie. Udaje mi się znaleźć 2 kawałki, jeden dwa razy większy od drugiego.
– Otwórz dłoń – mówię w ciemność. – Jest obślizgłe. Ale nie upuść. Nie ma zbyt wiele mydła i dzisiaj nam się poszczęściło.
Przez kilka sekund nic nie mówi i zaczynam się martwić.
– Jesteś tu jeszcze? – Zastanawiam się, czy to była pułapka. Czy taki był plan. Czy może ten chłopak został wysłany, żeby mnie zabić pod osłoną ciemności w tej niewielkiej przestrzeni. Nigdy właściwie się nie dowiedziałam, co zamierzają ze mną zrobić w zakładzie, nigdy nie wiedziałam, czy ich zdaniem zamknięcie mnie tutaj wystarczy, ale zawsze wydawało mi się, że mogą mnie zabić. Zawsze wydawało mi się to realne.
Nie powiem, że na to nie zasłużyłam.
Jednak jestem tutaj za coś, czego nie chciałam zrobić, a nikogo chyba nie obchodzi, że to był wypadek.
Rodzice nie próbowali mi pomóc.
Nie słyszę szumu wody i serce mi zamiera. Ta konkretna sala rzadko była pełna, ale zazwyczaj są inni ludzie, nawet jeśli tylko 1 albo 2 osoby. Doszłam do wniosku, że mieszkańcy zakładu są albo faktycznie obłąkani, albo nie potrafią znaleźć drogi do pryszniców, albo zwyczajnie mają to gdzieś.
Przełykam głośno ślinę.
– Jak się nazywasz? – Jego głos przecina jednocześnie powietrze i mój strumień świadomości. Teraz wyczuwam jego oddech znacznie bliżej. Serce mi przyśpiesza i nie wiem dlaczego, ale nie potrafię zapanować nad jego biciem. – Dlaczego nie zdradzisz mi swojego imienia?
– Masz otwartą dłoń? – pytam z suchymi ustami, ochrypłym głosem.
Chłopak przesuwa się trochę do przodu, a mi niemal brakuje odwagi, by zaczerpnąć powietrza. Jego palce ocierają się o sztywną tkaninę jedynego ubrania, jakie kiedykolwiek będę miała, i jakoś udaje mi się odetchnąć. Byle tylko nie dotykał mojej skóry. Byle tylko nie dotykał mojej skóry. Chyba na tym polega sekret.
Moja cienka koszulka już tyle razy była prana w twardej wodzie płynącej w rurach tego budynku, że przypomina worek z grubego płótna. Upuszczam większy kawałek mydła na jego dłoń i odsuwam się na palcach.
– Puszczę ci wodę – wyjaśniam, bojąc się podnieść głos, bo ktoś mógłby mnie usłyszeć.
– Co mam zrobić z ubraniami? – Jego ciało jest zbyt blisko mojego.
Mrugam 1000 razy w ciemności.
– Musisz je zdjąć.
Śmieje się w taki sposób, że to brzmi jak rozbawiony oddech.
– Nie no, to wiem. Ale co z nimi zrobić, gdy będę brał prysznic?
– Postaraj się ich nie zamoczyć.
Chłopak wciąga głęboko powietrze.
– Ile mamy czasu?
– Dwie minuty.
– Chryste, dlaczego nie powie…
W tym samym czasie puszczam wodę u niego i u siebie, rwany szum ledwo działających kurków zagłusza jego narzekania.
Poruszam się mechanicznie. Robiłam to już tyle razy, że zdążyłam zapamiętać najbardziej efektywne metody szorowania, płukania i racjonowania mydła zarówno dla ciała, jak i włosów. Nie mamy ręczników, więc cała trudność polega na tym, żeby nie poddać się za bardzo wodzie. Inaczej nigdy do końca nie wyschniesz i w kolejnym tygodniu będziesz umierać na zapalenie płuc. Coś o tym wiem.
Po dokładnie 90 sekundach mam już wyżęte włosy i ubieram się z powrotem w swoje łachmany. Tylko tenisówki są we względnie dobrym stanie. Niewiele się chodzi w zakładzie.
Współwięzień niemal od razu idzie za mną. Cieszę się, że szybko się uczy.
– Chwyć moją koszulkę – instruuję go. – Musimy się pośpieszyć.
Jego palce przez powolną chwilę muskają dół moich pleców i muszę przygryźć usta. Niemal się zatrzymuję. Nikt nigdy nie zbliża rąk do mojego ciała.
Muszę ruszyć szybko do przodu, żeby jego palce zostały w tyle. Z trudem za mną nadąża.
Kiedy wreszcie znowu jesteśmy zamknięci w znajomych 4 ścianach klaustrofobii, współwięzień nie przestaje się na mnie gapić.
Kulę się w kącie. On ciągle ma moje łóżko, mój koc, moją poduszkę. Wybaczyłam mu ignorancję, lecz może jeszcze za wcześnie, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Może zbyt szybko mu pomogłam. Być może rzeczywiście znalazł się tutaj wyłącznie po to, żeby mnie dręczyć. Ale rozchoruję się, jeśli się nie rozgrzeję. Włosy mam zbyt mokre, a koc, w który zazwyczaj je zawijam, wciąż leży po jego stronie pokoju. Może wciąż się go boję.
Wciągam zbyt ostro powietrze, zbyt szybko podnoszę wzrok w półmroku dnia. Współwięzień owija mnie 2 kocami.
1 mój.
1 jego.
– Przepraszam, że taki ze mnie dupek – szepcze do ściany. Nie dotyka mnie, jestem rozczarowana szczęśliwa, że tego nie robi. Chciałabym, żeby to zrobił. Nie powinien tego robić. Nikt nigdy nie powinien mnie dotykać.
– Jestem Adam – mówi powoli. Odsuwa się ode mnie aż na drugą stronę pomieszczenia. Jedną ręką przesuwa metalową ramę łóżka z powrotem w moją stronę.
Adam.
Jakie ładne imię. Współwięzień ma ładne imię.
Zawsze mi się podobało, ale nie pamiętam dlaczego.
Nie marnuję czasu i od razu kładę się na ledwo przykryte sprężyny materaca, a jestem tak wykończona, że prawie nie czuję twardych drutów, które mogłyby mi przekłuć skórę. Nie spałam od ponad 24 godzin. Adam to ładne imię jest jedyną myślą, jaka zdąży się pojawić w mojej głowie, zanim pokona mnie zmęczenie.CZTERY
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.
Groza siłą podważa mi powieki.
Moje ciało jest mokre od zimnego potu, mózg pływa w zapomnianych falach bólu. Mój wzrok pada na czarne okręgi, które roztapiają się w ciemności. Nie mam pojęcia, jak długo spałam. Nie mam pojęcia, czy przestraszyłam współwięźnia swoimi snami. Czasami zdarza mi się krzyczeć.
Adam się na mnie gapi.
Oddycham ciężko i udaje mi się podnieść. Naciągam mocniej koc i wtedy zdaję sobie sprawę, że zabrałam mu jedyną rzecz dającą ciepło. Do głowy mi nie przyszło, że on może tak samo umierać z zimna jak ja. Trzęsę się, lecz zarys jego ciała pozostaje nieruchomy na czarnym tle. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Nie mam nic do powiedzenia.
– Te krzyki nigdy nie cichną, prawda?
Krzyki to dopiero początek.
– Nie – odpowiadam niemal bezgłośnie. Na mojej twarzy pojawia się cień rumieńca i cieszę się, że w tym mroku chłopak tego nie zobaczy. Musiał usłyszeć moje wrzaski.
Czasami mi się marzy, żebym nie musiała spać. Czasami myślę, że jeśli będę bardzo, bardzo spokojna, jeśli przestanę się ruszać, coś się zmieni. Wydaje mi się, że jeśli zamrożę siebie, zamrożę też ból. Czasami nie poruszam się godzinami. Czasami nie poruszam się nawet o centymetr.
Jeśli czas stoi w miejscu, nic nie może pójść nie tak.
– Dobrze się czujesz? – pyta Adam z troską. Spoglądam na jego zaciśnięte pięści opuszczone wzdłuż boków, na zmarszczone brwi, na napięte mięśnie szczęki. Ten sam człowiek, który ukradł moje łóżko i mój koc, dzisiaj spał bez niczego. Kilka godzin temu był taki pewny siebie i beztroski, a teraz jest tak cichy i ostrożny. Przeraża mnie myśl, że to miejsce mogło go złamać tak szybko. Zastanawia mnie, co usłyszał, gdy spałam.
Szkoda, że nie mogę go uratować przed tą grozą.
Coś się roztrzaskuje; w oddali słychać udręczony krzyk. Te pomieszczenia ze wszystkich stron otaczają grube warstwy betonu; grubsze w ścianach niż w podłogach i sufitach, żeby dźwięki nie niosły się zbyt daleko. Jeśli dociera do mnie czyjaś agonia, musi być bezbrzeżna. Każdej nocy rozbrzmiewają tutaj głosy, których nie mam szansy usłyszeć. Każdej nocy zastanawiam się, czy będę następna.
– Nie jesteś obłąkana.
Podnoszę szybko wzrok. Jego głowa jest zadarta, oczy skupione i wyraźne mimo spowijającego nas mroku. Bierze głęboki wdech.
– Myślałem, że wszyscy tutaj są obłąkani – ciągnie. – Myślałem, że zamknęli mnie z wariatką.
Wdycham gwałtownie powietrze.
– Zabawne. Ja myślałam tak samo.
1
2
3 sekundy mijają.
Uśmiecha się tak szeroko, tak radośnie, tak zaskakująco szczerze, że spada to na mnie jak grom z nieba. Coś mnie szczypie w oczy i łamie mi kolana. Nie widziałam uśmiechu od 265 dni.
Adam wstaje.
Podaję mu jego koc.
Bierze go tylko po to, by ciaśniej mnie nim opatulić, i nagle czuję ucisk w piersi. Ktoś przebił i ściągnął do środka moje płuca, a ja postanawiam po prostu nie poruszać się przez wieczność, kiedy on mówi.
– Co się stało?
Rodzice przestali mnie dotykać, kiedy byłam raczkującym dzieckiem. Nauczyciele kazali mi uczyć się samej, żebym nie krzywdziła innych dzieci. Nigdy nie miałam przyjaciela. Nie wiem, co to znaczy czerpać komfort z czyjegoś uścisku. Nigdy nie poczułam czułości pocałunku ojca. Nie jestem obłąkana.
– Nic.
5 kolejnych sekund.
– Mogę usiąść obok ciebie?
Byłoby cudownie.
– Nie. – Znowu wbijam wzrok w ścianę.
Zaciska i rozluźnia szczękę. Przeciąga dłonią po włosach i po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, że nie ma na sobie koszulki. W pomieszczeniu jest tak ciemno, że widzę zaledwie zarys jego sylwetki; blask księżyca może przedostać się tutaj tylko przez wąską szparę, mimo to patrzę, jak chłopak przy każdym ruchu napina ręce, i nagle rozpala mnie ogień. Płomienie liżą moją skórę, żołądek zalewa fala gorąca. Każdy centymetr jego ciała to nieoszlifowana siła, której powierzchnia jakimś cudem błyszczy w ciemności. Przez 17 lat nie widziałam nikogo takiego jak on. Przez 17 lat nigdy nie rozmawiałam z chłopakiem w moim wieku. Bo jestem potworem.
Zamykam oczy, zaszywam swoje powieki.
Słyszę skrzypienie jego łóżka, jęk sprężyn, gdy siada. Rozpruwam powieki i spoglądam w podłogę.
– Na pewno marzniesz.
– Nie. – Głośne westchnięcie. – Właściwie to mi gorąco.
Skaczę na równe nogi tak szybko, że koce spadają na podłogę.
– Jesteś chory? – Szukam na jego twarzy oznak gorączki, lecz nie mam odwagi się zbliżyć. – Kręci ci się w głowie? Bolą cię stawy? – Próbuję sobie przypomnieć własne symptomy. Moje własne ciało przykuło mnie do łóżka na 1 tydzień. Mogłam co najwyżej podczołgać się do drzwi i upaść twarzą w jedzenie. Nie wiem, jak udało mi się przeżyć.
– Jak się nazywasz?
Zadał mi to pytanie już 3 razy.
– Możliwe, że jesteś chory. – Tylko tyle mogę powiedzieć.
– Nie jestem. Po prostu mi gorąco. Zazwyczaj nie śpię w ubraniach.
W moim brzuchu płoną motylki. Niewytłumaczalne upokorzenie przeszywa moje ciało. Nie wiem, gdzie podziać oczy.
Głęboki wdech.
– Wczoraj byłem dla ciebie dupkiem. Potraktowałem cię jak gówno i przepraszam. Nie powinienem był tego robić.
Zbieram się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy.
Mają idealny odcień kobaltu, są niebieskie jak rozkwitający siniak, a spojrzenie – przejrzyste, głębokie, pewne siebie. Zaciska szczękę i jego twarz przybiera ostrożny wyraz. Myślał o tym całą noc.
– Okej.
– To dlaczego nie powiesz mi, jak się nazywasz? – Wychyla się do przodu, a ja zamieram.
Rozmrażam się.
Roztapiam.
– Juliette. Mam na imię Juliette – szepczę.
Jego usta miękną i rozciągają się w uśmiechu, który rozłupuje mi kręgosłup. Powtarza moje imię, jakby go bawiło. Jakby było dla niego rozrywką, źródłem przyjemności.
Przez 17 lat nikt nie wypowiedział mojego imienia w ten sposób.
Ciąg dalszy w wersji pełnej