Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dotyk Afryki. Opowieści podróżne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dotyk Afryki. Opowieści podróżne - ebook

Beata Lewandowska-Kaftan z charyzmą i niezwykłym wyczuciem oprowadza nas po najciekawszych zakątkach Afryki i w bardzo osobisty sposób opowiada historie ludzi i miejsc. Każdy odwiedzany region to osobny świat z odmienną kulturą, wierzeniami, obyczajami. By go poznać, warto być blisko ludzi. Dlatego wybierzemy się na gwarne targowiska, do warsztatów mistrzów rękodzieła, na tradycyjne tańce i do domów afrykańskich przyjaciół, gdzie skosztujemy miejscowych potraw i wspólnie pomuzykujemy. Maleńką cessną polecimy nad niedostępnymi rejonami i dane nam będzie zobaczyć Ziemię oczami Adama i Ewy. Pokołyszemy się w rytm saharyjskiego bluesa, posłuchamy dźwięków malijskiego bębna djembe i popróbujemy mocnej masajskiej tabaki zrobionej z tytoniu i… krowiego łajna.

Podróże po tym kontynencie są jak wędrówki przez odmienne światy. Wielość Afryk jest fascynująca, a tradycja w zaskakujący sposób miesza się z nowoczesnością. Podróżnik przybywający tu po raz pierwszy może mieć wrażenie, że dotarł na koniec znanego mu świata. Najlepszymi przewodnikami są napotkani w drodze ludzie. Opowiedziane przez nich historie, wspólnie przeżyte chwile i emocje uchylą drzwi i choć na moment pozwolą odrzucić nasz europejski punkt widzenia. Wtedy zaczniemy widzieć i rozumieć.

Afrykańskie lekcje są bezcenne, choć bywają gorzkie. Przypomną o dawno zapomnianym życiu tu i teraz, o potrzebie drugiego człowieka i konieczności dzielenia się, o pokorze wobec losu. A jeśli będziemy otwarci i uważni, pokażą, jak bardzo my ludzie – mimo pozornych różnic – jesteśmy do siebie podobni. I że najpiękniej podróżuje się nie z punktu do punktu, ale od człowieka do człowieka.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-670-5
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZAĆMIENIE

Północna Kenia

Upał? Żar? Jak nazwać stan, gdy powietrze, które wydycham, jest chłodniejsze niż to, które przed chwilą wciągnęłam do płuc. Gdy wyjście z cienia choćby na moment przygniata do ziemi, a oczy pieką od najmniejszego podmuchu. Nie sposób dotknąć maski samochodu, nie da się zamknąć okien, bo czerwony pył szczelnie wypełnił rowki i uwięził szyby. Pokrył już wszystko: twarze, włosy, ubrania, plecaki. Uwięził myśli.

Kilka godzin temu, o świcie wyruszyliśmy z Loiyangalani i mozolnie posuwamy się na północ. Na dachu wieziemy kanistry z benzyną, baniaki z wodą, zapasowe koła, jedzenie, namioty. Drogę pożegnaliśmy już dawno, teraz na zmianę brniemy przez pola kamieni i głęboki pył. Samuel, nasz kierowca, prowadzi ostrożnie, stara się omijać największe rumowiska. Wjeżdżamy na wzgórza, zsuwamy się do dolin wyschniętych strumieni. Wody ani kropli. Co jakiś czas spotykamy mężczyzn z wielbłądami. Zwierzęta szukają między kamieniami ostatnich źdźbeł, próbują dostać się do resztek liści, których bronią długie kolce krzewów. To kraina ludu Gabra, ciemnoskórych, nieufnych pasterzy. Ich twarze pozostają nieruchome, nawet jeśli na znak powitania unoszą dłoń. Nazwa Gabra pochodzi od arabskiego słowa gabbr oznaczającego wiecznie zieloną pustynną roślinę. Mówią, że potrafi przeżyć bez wody.

Podczas zaćmienia światło słoneczne staje się trupio blade, a potem znika. Robi się bardziej mroczno niż w najciemniejszą noc.

Po kolejnej godzinie dojeżdżamy do miejsca, gdzie kręcą się wielbłądy i stadka kóz. Podchodzą do głębokiego dołu i mocno zapierają się przednimi nogami, by dosięgnąć mazistej, ciemnej brei na dnie. A więc to cel wędrówek. Kilku pasterzy czeka na swoją kolej. Wyciągamy z samochodu butelki z czystą wodą z kranu, które zabraliśmy za namową Samuela. „Przydadzą się w drodze” – powiedział. Mężczyźni biorą je bez słowa i bez zdumienia, może z niedowierzaniem, choć – szczerze mówiąc – nic nie potrafię wyczytać z ich ciemnych, pokrytych pyłem twarzy. Kobiety Gabra to ponoć piękności, których mężowie zazdrośnie strzegą. Spotkam je później, w drodze powrotnej przez pustynię Chalbi. Smukłe, wyniosłe, z oczami wyciętymi w kształt migdałów, o pociągłych twarzach i wąskich nosach, przypominają Somalijki. Noszą się kolorowo, poruszają z wdziękiem, ale ich ruchy są zdecydowane, nie ma w nich krągłej powolności, tak częstej u Afrykanek.

Na wyprawę po bezdrożach północnej Kenii trzeba mieć mocny samochód terenowy i w razie awarii umieć samodzielnie go naprawić.

Próbujemy znaleźć na mapie miejsce, w którym jesteśmy. „Gdzieś za Hurran Hurra, blisko Gajos – mówi Samuel, wskazując jedyne dwa punkty oznaczone nazwami. – Tak czy tak, musimy jechać na północ. Tylko to jest pewne” – dodaje. Ruszamy. Upał tężeje z każdą minutą, obezwładnia. Trwam na granicy snu i jawy. Po jakimś czasie – nie wiem, czy minął kwadrans czy dwie godziny – dostrzegam daleko przed nami ślad drogi, a przy niej coś przypominającego budynek. „To chyba sen” – przelatuje mi przez głowę. Jednak nie: na kompletnym pustkowiu stoi wielka kamienna brama zamknięta szlabanem. Tylko brama, żadnego ogrodzenia. A na niej napis: Karsa Gate. Sibiloi National Park. Nie ma żywego ducha. Ale jest cień i odrobina przewiewu. Staję tam i czuję na gorącej skórze zbawienny, ledwo odczuwalny ruch powietrza. Samuel trąbi i trąbi... W końcu z baraku za bramą wychodzi dwóch zaspanych rangersów. Zdążyli chwycić broń, butów już nie. Oczy mają nieprzytomne, niezdarnie próbują wetknąć w spodnie rozpięte koszule. Wyglądają na zaskoczonych. Nic dziwnego, w księdze wjazdów ostatni wpis ma datę 5 października. Jest środek lutego. Formalności ciągną się w nieskończoność. Starszy z rangersów wertuje paszporty i pieczołowicie wpisuje nasze nazwiska do wielgachnych ksiąg. Młodszy prowadzi nas do czarnego baniaka. Woda jest gorąca, ale i tak schylamy się prawie do ziemi i po kolei wkładamy głowy pod nikły strumyk. Co za ulga. Z wdzięczności wręczamy mu dwie paczki papierosów. Uśmiech od ucha do ucha. Starszy już skończył, wstaje, podaje nam bilety wjazdowe, otwiera szeroko ramiona i uroczyście mówi: „Welcome Sibiloi, the mankind cradle”.

Kolebka ludzkości... Sibiloi to jedyne miejsce na Ziemi, gdzie na tak niewielkim obszarze można prześledzić całą ścieżkę ewolucji człowieka. Dlatego wpisano je na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku nieustannie pracują tu ekipy paleoantropologów, geologów, archeologów. Zaczęło się od Richarda Leakeya i... burzy. Leakey prowadził wykopaliska w dolinie rzeki Omo na południu Etiopii, niedaleko granicy z Kenią. Podczas lotu z Nairobi gwałtowna burza z piorunami zmusiła jego cessnę do lądowania w pobliżu jeziora Turkana. Okolica zaintrygowała Leakeya, więc zaczął studiować mapy geologiczne. Osady jeziorne i rzeczne przykryte lekkimi wulkanicznymi tufami to idealne miejsce, by szczątki i skamieniałości przetrwały w dobrym stanie. Postanowił przyjrzeć się bliżej północnemu wybrzeżu jeziora Turkana i już pierwszy lotniczy rekonesans upewnił go, że trafił do raju. To niebywałe, ale z helikoptera udało mu się dostrzec skamieniałości i szczątki. Ekspedycje wyruszyły natychmiast, bazę zbudowano w Koobi Fora na północno-wschodnim brzegu Turkana. W okolicy do dziś znajdowane są szczątki hominidów, praprzodków człowieka, liczące od trzech do jednego miliona lat. A także datowane na tysiące lat szczątki homo sapiens, broń, narzędzia i resztki schronień, które opowiadają, jak z myśliwych staliśmy się pasterzami.

Młoda Turkanka w paradnym stroju i makijażu głowy, twarzy i ramion wykonanym ochrą zmieszaną z masłem.

W bazie naukowców w Koobi Fora czaszki, kości i skamieniałości leżą wszędzie, nawet na stołach, przy których się jada.

Jednym z największych odkryć było znalezienie w 1984 roku na zachodnim brzegu jeziora całego szkieletu homo erectus ergaster (afrykański człowiek wyprostowany) sprzed ponad półtora miliona lat. Nazwano go „chłopcem Turkana”. W chwili śmierci miał zaledwie 10–11 lat, wąskie biodra i długie nogi nomady przywykłego do dalekich wędrówek. Wyrósłby na wysokiego, smukłego mężczyznę. Na jego ciele nie ma śladów obrażeń ani walki. Zmarł podczas marszu, upadając twarzą w muł jeziorny, prawdopodobnie z powodu zakażenia. Czy czuł ból? Czy się bał? Czy był wtedy sam?

Jedziemy do Koobi Fora przez suchy, prawie bezlistny busz. Teren jest lekko sfalowany, ziemia spękana, popołudniowe słońce powoli stygnie. Nad jeziorem, na prawie bezdrzewnym, pokrytym wyschniętą trawą brzegu stoją niskie kamienne domki. To baza naukowców, teraz prawie pusta. Wykopaliska i obozy naukowe odbywają się w lipcu i sierpniu, gdy jest najchłodniej. W pomieszczeniach i wokół domów, na stołach i na ziemi piętrzą się skamieniałości o dziwnych kształtach. Potężne czaszki pradawnych słoni i żyraf leżą wzdłuż ścian obok wyszczerzonych złowrogo szczęk prakrokodyli i wielkich skorup prażółwi sprzed miliona lat. Wiele czaszek przypomina ludzkie i pewnie są ludzkie. Spod grubych łuków patrzą na nas okrągłe, zdziwione oczodoły.

Do środka największego budynku zaprasza nas postawny ogorzały mężczyzna. Jack jest paleoantropologiem z Rutgers University w New Jersey i przyjeżdża do Koobi Fora od ponad 40 lat. Chwilę się nam przygląda, a potem delikatnie przesuwa rozłożone kości na bok stołu. „Siadajcie, zrobię wam kawy. Pewnie jechaliście cały dzień” – ni to stwierdza, ni pyta. Kawa jest po amerykańsku słaba i po kenijsku słodka, ale w towarzystwie przodków smakuje jak nigdy. Umawiamy się z Jackiem na wieczorny posiad przy ogniu i zabieramy za rozstawianie namiotów.

Podrównikowa noc zapada bez ostrzeżenia. Nieprzenikniony mrok szczelnie skrywa ziemię. Młody księżyc nie zdoła go rozświetlić. Ani gwiazdy, które po kolei zapalają się w górze. Są ich tysiące. Afrykańskie niebo, rozpięte nad głową niczym ogromna moskitiera, zrobione jest z grubego szkła, w którym ktoś zatopił świecące punkciki. Wystarczy sięgnąć ręką, by dotknąć zimnego blasku. Gdy długo się w nie wpatrywać, rozdzielają się i zanurzają w głąb szklanej tafli. Równie nagle jak noc, rozpoczyna się pieśń nocnych stworzeń. To nie zgrana orkiestra cykad, to chaos i kakofonia. Pohukiwania, szepty, gwizdy, świsty i zawodzenia hipnotyzują. Za godzinę, dwie rozedrą je pojedyncze ryknięcia, skowyty, chichoty. Ale jeszcze nie teraz, łowcy dopiero ruszają na żer.

W nocnym powietrzu jest jeszcze coś... czuję czyjąś obecność. Choć w promieniu dziesiątków kilometrów nikogo nie ma, wiem, że nie jesteśmy tu sami. Żyjący na północy Kenii ludzie Turkana wierzą, że dusze praprzodków wracają do korzeni drzew.

Tuż po wschodzie słońca ruszamy nad jezioro. W wodzie blisko brzegu leżą bez ruchu kilkumetrowe krokodyle. Nad powierzchnię wystają ich poszarpane niczym górska grań grzbiety, nieruchome oczy i nozdrza. Na piasku to tu, to tam widać ślady gniazd z resztkami skorup. Niedawno wykluły się młode. „Nici z kąpieli” – myślę. W oddali, w rozedrganym powietrzu dostrzegam dwie smukłe, ciemne sylwetki. Więc jednak nie jesteśmy tu sami. Wysoki mężczyzna i chłopiec są nadzy, ich mokre ciała lśnią w słońcu. Owijają czymś biodra i znikają w buszu. Kim są, skąd się tu wzięli, w okolicy nie ma przecież żadnych osad. Ani tego, ani następnego dnia nikogo więcej nie spotykamy.

Idziemy wolno brzegiem jeziora, płoszymy flamingi, a potem stado pięknych antylop topi. Zbijają się w grupkę, młode wbiegają do środka. Przez chwilę stoją niezdecydowane, a w końcu w szalonym galopie uciekają, mijając nas blisko, o wiele za blisko. Zaryzykowały, bo w jeziorze pełnym krokodyli młode nie miałyby szans.

Schylam się i podnoszę z piasku coś, co wygląda jak długa szczęka z prawie kompletnym uzębieniem. Jest bardzo ciężka, śliska i zimna jak kamień. Znajduję więcej skarbów: kości, wielkie kręgi, kawałki skał z odciskami ni to łap, ni to roślin. Zabieram je do plecaka i wspinam się na wysoką skarpę porośniętą z rzadka kolczastym buszem. Słońce pali niemiłosiernie, polewam kark odrobiną wody z butelki i nieomal słyszę, jak z sykiem paruje.

Na górze czeka na nas Eli, kustosz Koobi Fora Museum, jak się nam wczoraj przedstawił. Muzeum – niewielki budynek z kamieni – lata temu założył Richard Leakey, by gromadzić tu najważniejsze znaleziska, skamieniałości, by opowiadać naszą historię. Eli otwiera skobel w drzwiach. Staję twarzą w twarz z odtworzoną w glinie podobizną kobiety homo erectus. Obok na ścianie widzę jej szkielet sprzed półtora miliona lat. To niewyobrażalnie dawno. Kobieta jest dużo niższa ode mnie, krępa, ma rozłożyste biodra. Jakiego koloru były jej oczy? Czy miała dzieci? Co jedli? Gdzie spali? Gdy parę dni temu w Loiyangalani długo w noc siedziałam z kobietami Samburu, Rendille i Turkana, zadawałyśmy te same pytania, ciekawe siebie nawzajem. Na środku sali widzę zaimprowizowane ognisko, siedzą przy nim trzy inne gliniane postaci. To w Koobi Fora znaleziono najstarsze ślady ognia sprzed miliona lat. Tu nauczyliśmy się go krzesać, piec mięso upolowanych zwierząt, grzać się przy ogniu, zbierać w jego kręgu. Może to tu nauczyliśmy się tańczyć, śpiewać pieśni i opowiadać historie?

Nie mogę przestać o tym myśleć, gdy wieczorem siedzimy z Jackiem przy ognisku. Niezbyt uważnie słucham jego naukowych wywodów. Wzrok ucieka mi ku płomieniom i ku gwiazdom. Wsłuchuję się w odgłosy afrykańskiej nocy. Takie same jak przed milionem lat.

Gdy kilka lat później, 3 listopada 2013 roku wracamy do Sibiloi, nie jesteśmy sami. Zjechał tu niemal cały świat. Przybyły ekipy telewizyjne, NASA, wysłannicy wielkich uniwersytetów i towarzystw naukowych; wszyscy uzbrojeni w teleskopy, superczułe aparaty i kamery, wielkie anteny satelitarne. Nie wiem, ile dni brnęły po tutejszych bezdrożach wielkie ciężarówki wypełnione aparaturą oraz sprzętem do nagrywania i bezpośredniego przekazu. Setki ludzi przyjechały samochodami, przyleciały samolotami, by zobaczyć to niezwykłe, rzadkie zjawisko: całkowite hybrydowe zaćmienie Słońca. Na lądzie będzie w pełni widoczne tylko tu, „w kolebce ludzkości”.

W maleńkim muzeum Koobi Fora paleoantropolodzy zgromadzili prawdziwe skarby; wędrując po okolicy niemal co krok znajduje się własne.

Naukowcy czekali na nie od lat. Obliczyli współrzędne i czas co do milisekundy. Teraz wszyscy chcą pokazać je światu. Obok pustej zwykle bramy Karsa zaimprowizowane lądowisko jest pełne małych samolotów, nad zatoką Allia rzędami stoją samochody stacji telewizyjnych z ogromnymi antenami. Zaaferowani rangersi wydają setki instrukcji, nakazów i zakazów. Jednych kierują w lewo, innych w prawo. Ekipy sprawdzają w GPS-ach parametry i wykłócają się o lepsze stanowiska. Podniesione głosy, gniewnie uniesione ręce. Tumany pyłu, rwetes, zgiełk i coraz większa nerwowość. To już za trzy godziny, za dwie, a tu nie ma sygnału, połączenie się rwie, ktoś nie dojechał, brakuje kabla...

Na dalekiej północy Kenii czas zatrzymał się w erze kamieni. Po niej, według wierzeń ludu Turkana, nastały era drzew oraz era zwierząt i ludzi.

Rozkładamy namioty obok samochodu tuż nad brzegiem jeziora. Nasze skromne aparaty i okulary ze specjalnej folii czekają w pogotowiu. I nam udziela się to zbiorowe podniecenie. Za to flamingi niewzruszone żerują z czołami zanurzonymi w wodzie. Gdzieś w oddali widać kilka krokodyli pewnie niezadowolonych, że naruszono święty spokój ich południowej drzemki. A tyle się naczytałam o nietypowym zachowaniu zwierząt podczas zaćmienia Słońca. Dla uspokojenia nalewamy sobie po szklaneczce dżinu z tonikiem. Ktoś narzeka, że ciepły. A jaki ma być?

Wpół do drugiej tarcza Księżyca delikatnie zahacza o Słońce. Od razu w ruch idą kamery i aparaty, choć do pełnego zaćmienia jeszcze blisko godzina. Wielkie anteny ślą w kosmos podniecone głosy reporterów, którzy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jednocześnie rozpoczynają transmisje. Wszystkie kamery są wycelowane w stojące wysoko nad jeziorem Słońce, w którym Księżyc wygryza coraz większy kęs. Po kolejnej półgodzinie światło robi się matowe, a powietrze niczym lekko przydymione szkło. Flamingi wyciągają głowy z wody i zaczynają dreptać. Obracają się i wpatrują w coś za naszymi plecami. Oglądamy się i my. Prosto na nas pędzi gigantyczny żółty olbrzym. Sięga od ziemi do samego nieba. Gwałtowny podmuch w jednej chwili podrywa nasz namiot, a ten próbuje odlecieć. W popłochu łapiemy wszystko, co się da, i wskakujemy do samochodu. Widzimy, jak sąsiednie ekipy telewizyjne zwalają z platform ciężarówek sprzęt, chowają kamery, opuszczają wielkie anteny. Chwilę później pył i piasek przelatują przed oknami samochodu z kosmiczną prędkością. Namioty, płachty, kable, plastikowe krzesełka, kartony i dziesiątki przedmiotów, których nie umiem rozpoznać, koziołkują i fruwają w powietrzu. Szyby szczelnie pokrywa piach i już tylko słyszymy, jak coś od czasu do czasu wali w samochód. Robi się gorąco i duszno, próbujemy uchylić okna od zawietrznej, ale piasek natychmiast wdziera się do środka. Trwa to i trwa, aż w końcu burza piaskowa odlatuje równie nagle, jak się pojawiła.

Wyskakujemy z samochodu. Wszędzie pył. Niebo zasłaniają skłębione chmury, jest mroczno. Czy to już zaćmienie, czy tylko chmury? Rozglądamy się zdezorientowani. Wszyscy wokoło wyskakują ze swoich kryjówek, próbują na nowo ustawić aparaty i kamery. I wtedy nagle robi się ciemno. Na kilkanaście sekund zapada noc. Nie wiemy, gdzie jest Słońce. Chwilę później ciemność zaczyna się cofać. Powracające światło jest zimne, trupie, metaliczne. A potem nagle w chmurach, dokładnie tam, gdzie jest Słońce, robi się dziura. Znów widzimy jego tarczę mocno nadgryzioną przez Księżyc, tym razem z drugiej strony. Więc już po wszystkim... gapimy się przez okulary, próbujemy robić zdjęcia...

A miało być płonące niebo wokół czarnej kuli, ogień i mrok. Po raz pierwszy ludzie na całym świecie mieli zobaczyć spektakularne zaćmienie Słońca przypadające w roku największej aktywności słonecznej. Cóż za koincydencja, zachwycali się astronomowie. Wszystko zostało obliczone, zaplanowane, zorganizowane. Uzbrojeni po zęby w najnowocześniejszy sprzęt stawiliśmy się gotowi na wielkie widowisko. Świat wstrzymał oddech... i dostał lekcję pokory. Pokaz potęgi afrykańskiej natury, której nasze wyliczenia i plany są doskonale obojętne. Przygotowała nam całkiem inne widowisko. Byliśmy zdezorientowani i przestraszeni. Tak samo jak nasi praprzodkowie, gdy Słońce nagle gasło za dnia. Zupełnie tak samo...

To z pozoru martwe drzewo znad jeziora Turkana zazieleni się i zakwitnie, gdy tylko nadejdzie deszcz. Może za rok...

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: