- W empik go
Dowmund. Karta z życia artysty - ebook
Dowmund. Karta z życia artysty - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 180 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego: ducha i myśl cielesnym przywalone brzemieniem.
Jak się dostał do Drezna – było tajemnicą z której się nie spowiadał. Zapytany, plątał się bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłumaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było. Drezno niegdyś słynęło ze swej Akademii Sztuk Pięknych, ale się od dawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani na ostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaleźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niej na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy wcale nie są pożądani. Z wielkimi nadziejami przybywszy, Dowmund znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
Było nas wówczas więcej niż dziś Polaków w Dreźnie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział. Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X naówczas już, kiedy Dowmund, w lichej izdebce nędznej gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu. Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka… Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo. We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w której światła było mało, i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki…
Kilka kopij z galerii, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzeć. Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym. Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla której poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu… Gotów był malować co bądź, aby żyć, a potem? Życie znów oddać dla sztuki Mówić o niej, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale Gdy w galerii obraz go jaki uderzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany nie potrafił zdać sprawy z wrażenia.
Powtarzał z cicha:
– Panie, tego! Cudowny! Panie! Klękać!
Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale nie był człowiekiem słowa. Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony. Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł. Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widocznym tylko z nich było, i że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszej uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył; dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasnym kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy… Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych. Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór. bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niej obejść było można w najmniejszych akcesoriach. Wyśniwszy jakąś ondynę, rusałkę, świteziankę szukał jej potem na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę. Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z której mogła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na której opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższej potęgi…
Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłumaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki: w śmiertelnym i znikomym dojrzeć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe… Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czym, biedny człek dzielił się ostatnimi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jej malowaniem… Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach.
Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcarii Saskiej, ale tutejszy las po litewskim wydawał mu się ironią. Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci. Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było za późno.
W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczej: albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, poty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
Wstawał potem osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba wracał do pracy, która go tak samo upajała jak wódka. Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund też wyglądał straszliwie i patrzeć nań było bolesnym. Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby karmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń… Nie żył prawie z nikim. Na próżno starano się go ugłaskać, przyswoić, spoufalić; dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą. W czasie, gdy prawie trzeźwy pracował z rana, bo nie zwykł był pić, gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał.