- W empik go
Dożywotni kochankowie. Tajemnica udanego związku - ebook
Dożywotni kochankowie. Tajemnica udanego związku - ebook
Nie ma idealnej recepty na „dożywotnio szczęśliwą parę”, ale istnieją zasady, których zrozumienie pomaga uniknąć w związku wielu błędów.
Autor – psychoterapeuta i publicysta – w przystępny i ciekawy sposób porusza najważniejsze problemy, składające się na nasze wspólne życie. Wśród tematów: granice wierności, meandry pożądania, wojna na słowa, potrzeba uwodzenia, blizna rozstania i ... obrona teściowej. „Udany związek zależy od dwóch rzeczy: od znalezienia właściwej osoby i od bycia właściwą osobą” – pisze Pietucha. Czy jesteś nią dla swego partnera?
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-037-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do zawarcia małżeństwa niezbędni są świadkowie. Złośliwi mówią że po to, by z biegiem lat ktoś pamiętał, z jakiego powodu brano ślub. Bo często znikają miłość i szacunek, a zostają pretensje i kłótnie, w których oprócz poniżania partnera dochodzi do nieoczekiwanych i błyskotliwych iluminacji typu: „Boże, jaka ja byłam głupia...”, „Gdzie ja miałem oczy...”, „Wszyscy mnie ostrzegali...” i tak dalej. Z wyżyn oczarowania ugruntowanego przysięgami lojalności możemy spadać w przepaść niechęci bez dna.
Zazwyczaj bycie razem przypomina mozolne przemierzanie chybotliwego mostku. Tak - niemal cyrkowo - balansuje miłość każdej znanej mi pary. Ona i on w ciągłym ruchu, nie gubiący rytmu, uważający, by nie spaść, nawet jeśli nie w przepaść, to poniżej własnych oczekiwań i pragnień. To, jakie one są, często wynosimy z rodzinnego domu. Wyobrażając sobie idealną parę, najczęściej powielamy obraz związku rodziców. Oczywiście modyfikując go i ulepszając, jednak nie za mocno - podświadomie nie ośmielamy się być dużo szczęśliwsi od nich. Dziwne ograniczenie, ale jesteśmy lojalnymi dziećmi, a rodzice są dla nas odciśniętym w podświadomości wzorem i cenzurą. Komuś, kto chciałby temu gorączkowo zaprzeczyć, wystarczy zadać proste pytanie: „O ile więcej chciałbyś zarabiać?”. Niemal wszyscy w takiej sytuacji odpowiadają: „Dwa razy tyle co teraz”. Mniej osób stwierdza: „Półtorej pensji”. Tylko znikomy procent żąda miliona czy dziesięciu. Dlaczego? Nie ze skromności, lecz z poczucia realizmu. Nawet nasze marzenia bywają przyzwoite i mają sensowne granice. Podobnie w życiu prywatnym nie odważamy się przelicytować szczęścia rodzinnego domu. Dlatego rzadko udaje się nam przekroczyć tradycyjne wzory i stereotypowe wyobrażenia. Dodajmy, że trwanie przy znanym to nie tylko solidarność wobec przodków. Taka zachowawczość daje również niezbędne w rozchybotanym życiu poczucie kontroli i bezpieczeństwa. Nic więc dziwnego, że mimo tolerancyjnej współczesności, oferującej nieograniczone pomysły na wspólne bycie, chętnie powielamy rodzinne wzorce. Niestety, z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Z równym samozaparciem, z jakim my staramy się zrealizować naszą ograniczoną wizję związku, ambitni naukowcy starają się zrozumieć, na czym to wszystko polega. I nawet jeśli nie odkrywają uniwersalnych prawd, to przynajmniej odsłaniają jakieś przekonujące mechanizmy czy prawidłowości. Amerykańscy psycholodzy zajmujący się terapią par - Ellyn Bader i Peter Pearson opisali pewne reguły, które znajdują zastosowanie w każdym związku. Potwierdzają one obiegowe prawdy o cyklicznych kryzysach małżeńskich. Wzloty i upadki nie występują jednak z nieuchronnością zemsty lub nagrody niebios za ludzkie szczęście. Są efektem przewidywalnych zmian w rozwoju związku. Proces ten podzielono na kilka etapów.
Jedność, czyli „oczy szeroko zamknięte”. W tej fazie odnajdujemy swoją drugą połówkę i nasze poczucie spełnienia nie ma granic. Nie ma też granic w harmonii i zgodzie. Nie musimy nawet pytać, czego pragnie ukochana osoba - oczywiście, że tego samego co my. W restauracji zamawiamy te same dania, lubimy i czytamy te same książki i absolutnie podobają nam się wakacyjne wycieczki w góry (mimo że jesteśmy właścicielami żaglówki i mamy na ścianie z dumą powieszony patent sternika). Odgadujemy myśli drugiego, co - mówiąc szczerze - nie jest takie trudne, bo oboje wtedy w ogóle mało myślimy. Raczej czujemy: to samo i tak samo. Rozpływamy się w ekstazie, której nie da i nie chce się wyrazić słowami. Postępuje ogólne ogłupienie i słodka (niestrawna dla otoczenia) infantylizacja „kotków”, „pysiów” i „misiaczków”. Ten etap rozwoju pary ma wiele wspólnego z naszym pierwszym przeżyciem symbiotycznej miłości i bezwarunkowej akceptacji w relacji matka - dziecko. Po pierwszym etapie absolutnej jedności musi nadejść następny.
Rozróżnienie, czyli „przebudzenie w rzeczywistości”. Matka stopniowo rozdziela się z dzieckiem. Pierwsze próby odsunięcia są wyjątkowo bolesne, ale konieczne dla jego rozwoju, a jej odpoczynku. Podobna sytuacja musi nastąpić w dorosłym związku. Nawet ci najbardziej namiętni, kurczowo zespoleni kochankowie w końcu zaczną się dusić. Dochodzi do separacji, co bywa dotkliwe. To moment niezbyt przyjemnego przebudzenia - bardziej rzeczywistego oceniania drugiego. Stopniowej walki o dominację, ustalania obowiązujących reguł i granic. Wybuchają pierwsze kłótnie i wypowiadane są pierwsze dorosłe, raniące słowa. Na domiar złego, rzadko kiedy partnerzy wchodzą w rzeczywistość jednocześnie. Dla drugiej osoby, zaangażowanej jeszcze w pierwszy etap, będzie to wyjątkowo bolesne. Tym bardziej, jeśli w podobny sposób przeżyła w dzieciństwie nieświadomie rozstanie z matką. Następuje nieuchronny kryzys, spowodowany koniecznością wyrwania się z pseudosymbiozy.
Zdobywanie, czyli „w poszukiwaniu straconego siebie”. Nie chodzi o podbój ukochanego, bo to już mamy za sobą. Teraz trzeba zdobyć świat i siebie. W parze matka - dziecko następuje to symbolicznie w momencie raczkowania, pierwszego kroku. U dorosłych ten pierwszy krok skierowany jest za drzwi, do znajomych, rodziny: „Idę z kumplami na mecz albo piwo”, „Muszę wyjść na pogaduchy... Nie, nie kochanie, sama - to takie nasze babskie nasiadówki”, „Wyjeżdżam do mamy”. Repertuar jest nieograniczony: od samotnego wypadu do kina aż po znalezienie sobie kochanka. Takie wycieczki to powrót do „prawdziwego życia, tego sprzed życia miłosnego”. Więc zarazem powrót do samego siebie. Swoich przyzwyczajeń i prawdziwej osobowości być może zagubionej lub zamąconej przez bycie w związku. Powrót do mamy, do przyjaciół może być ostateczny, jeśli to oni, a nie partner okażą się - w trakcie tych wypraw - naszym naturalnym środowiskiem miłosnym. Na tym etapie często dochodzi do definitywnych rozstań. Zakochani nabierają do siebie dystansu, niekiedy tak dużego, że nie potrafią się już odnaleźć. Sztuka przetrwania polega wtedy na zbalansowaniu relacji. Odpowiedniego ustawienia „oddalenia - bliskości” tak, aby wyeliminować ryzyko zerwania. Uczynienia związku na tyle pojemnym i elastycznym, że oboje mogą być w nim sobą. Jest między nimi przestrzeń, ale nie pustka. Są niezależni i - w odróżnieniu od wcześniejszych etapów - świadomie i odpowiedzialnie razem. Jeśli decydujemy się kontynuować związek, to czeka nas kolejna faza.
Zbliżanie, czyli „powrót do przyszłości”. Aby przejść ten etap zwycięsko, trzeba zdefiniować, czego się od siebie wzajemnie oczekuje. Przedtem oczywiście wiedząc to o sobie samym - kim jestem, co jest dla mnie naprawdę ważne i cenne. Wtedy można uzgodnić coś w rodzaju dorosłego kontraktu małżeńskiego: „Potrzebuję do szczęścia tego i tego. Mogę wnieść do naszego życia to i to. Czy wystarczy to do stworzenia związku marzeń twoich i moich?”. Innymi słowy jest to odpowiedź na podstawowe pytanie definiujące sens bycia razem: „Tworzymy razem tandem, ale jaki i po co?”. No i oczywiście świadome realizowanie tego z dojrzałą konsekwencją.
Współdziałanie, czyli „wiosłujemy razem”. Łatwiej „mieć” żonę, męża niż z nią, nim naprawdę „być”. Na etapie współpracy takie mocne poczucie bycia razem jest konieczne. Tylko będąc z kimś autentycznie, a nie mając go w „leasingu małżeństwa”, jesteśmy zdolni do życiowych wyzwań. Dlatego w trudnych, czasem dramatycznych sytuacjach: narodzin dziecka, choroby, zdrady, emigracji, jedne pary potrafią przetrwać, inne się rozpadają. Współpraca nie jest ponurą konsekwencją specyficznego paktu z diabłem, czyli kontraktu z etapu zbliżania. Charakteryzuje ją pogoda bycia razem. Nie męcząca euforia, lecz zadowolenie z tego, kim się jest i z kim. Wiemy już bowiem, że to w naturalny sposób przynosi obopólne korzyści. W dodatku daje poczucie pewności. Skończyły się wymiany usług i szacowanie strat. Moje zachowanie nie jest już reakcję na postępki partnera: wdzięcznością lub odwetem za jego przewinienia. Teraz, jeśli coś robię dla siebie, myślę również o sprawieniu radości jemu.
Współistnienie, czyli „małżeństwo niemal doskonałe”. Para idealna: scalona, trwała, pewna siebie. Istota podwójna, niemal mityczna, gotowa do bohaterskich czynów, takich na przykład jak wychowanie wnucząt. Bo na taki szczyt doskonałości wspinają się z reguły ludzie w okolicy pięćdziesiątki. Gdy odchowają dzieci i korzystają z owoców swojej kariery zawodowej. Nie żyją już wyłącznie dla siebie. Satysfakcję daje im życie dla innych: praca charytatywna, rozwijanie pożytecznego społecznie hobby. Świat przestaje być terytorium do opanowania i zdobycia. Zaczyna być miejscem wartym naszego szczęścia, przestrzenią bezinteresownego doskonalenia. I tak prywatna miłość przekłada się na wspólne dobro.
Bycie parą to fascynująca próba, a zarazem przygoda w drodze do bycia szczęśliwym i spełnionym. Dla wielu udana - z emerytalnym finałem. Jednak sporo związków rozpada się, inne kuleją albo nie mają szans w pełni się rozwinąć. Niektórzy nie upadają na duchu i z młodzieńczym optymizmem zaczynają wszystko od początku, chociaż są już w dojrzałym wieku. Psycholodzy, którzy rozpisali powyższą ewolucję związku, twierdzą, że każda para przeżywa te etapy w swoim tempie. Zdarza się, że niektórzy nigdy nie wychodzą poza pierwszą fazę, inni trwają w piekiełku drugiej. Rozczarowania poprzednimi relacjami mogą być pomocne w budowaniu nowego układu. Takie doświadczenia nie przyspieszają procesu, ale mogą go pogłębiać. Jedno jest pewne, wszyscy mamy potencjał na to, by swoje życie uczynić lepszym. A już na pewno, w każdym momencie możemy zacząć świadomie się o nie troszczyć. W ostatecznym rozrachunku tylko od nas zależy, czy pozostając w związku, będziemy w dwójnasób silni czy podwójnie nieszczęśliwi.