- W empik go
Dr Jekyll i Mr. Hyde - ebook
Dr Jekyll i Mr. Hyde - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 225 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adwokat Utterson był to człowiek o niezbyt uprzejmej twarzy, której nigdy uśmiech nie opromieniał. Był to człowiek zimny, małomówny, nieskory do rozmowy; nie zdradzał nigdy skłonności do przejawiania uczuć. Był chudy, wysoki, oschły, mrukliwy – a jednak z jakiegoś powodu lubiano go… W towarzystwie przyjaciół, przy winie, z oczu jego wybłyskiwało umiłowanie ludzkości, coś, czego nigdy odkryć nie można było w jego słowach, a raczej w jego czynach. Był surowy wobec samego siebie; pił gin, gdy był sam, by sobie zepsuć smak wina; chociaż był miłośnikiem teatru, od dwudziestu lat nie był na żadnym przedstawieniu. Powszechnie znana była tolerancja, z jaką odnosił się do innych ludzi; dziwił się – a czasem i zazdrościł – namiętności, jaka częstokroć wyładowuje się w postępkach ludzkich: gdy kto znalazł się w biedzie, był gotów raczej pomagać niż ganić. – „Grzech Kaina jest również i moim grzechem” – mawiał w takim wypadku – „niech moi bracia grzeszą, każdy na swój sposób”. – Stawał się też często ostatnim przyzwoitym znajomym i ostatnim opiekunem ludzi, którzy stoczyli się na dno nędzy i występku. Wobec takich ludzi nie zmieniał nigdy swego sposobu postępowania, póki do niego przychodzili.
Nie było to zaprawdę rzeczą trudną; Utterson bowiem nie miał absolutnie daru strofowania ludzi; przyjaźni jego opierały się właśnie na tej jego bezwzględnej dobroduszności. Jest rzeczą charakterystyczną dla ludzi skromnych, że przyjaciół swych zdobywają przypadkowo; tak też było u naszego adwokata. Przyjaciele jego byli albo bliskimi krewny – mi, albo też ludźmi, których znał od dawna. Życzliwość jego była jak powój; rosła z biegiem czasu i nie troszczyła się o właściwości tej osoby, którą oplatała.
Tak też wytłumaczyć można więzy przyjaźni łączące Uttersona z Ryszardem Enfieldem, człowiekiem znanym w całym mieście. Wiele osób zastanawiało się, co też obu tych ludzi może łączyć. Kto ich spotykał podczas niedzielnych przechadzek, przekonywał się, że nie mówią do siebie ani słowa, nudzą się zapewne i pojawienie się znajomego witają z widoczną ulgą. Mimo to obaj ci ludzie uważali te wycieczki za wielką przyjemność, uważali je za najrozkoszniejszy epizod całego tygodnia, wyrzekali się wszelkich innych rozrywek, odsuwali wszelkie sprawy zawodowe, by tylko bez przeszkody rozkoszować się swymi spacerami.
Podczas jednego z takich spacerów zdarzyło się, że szli boczną uliczką w jednej z najbardziej ożywionych dzielnic Londynu. Była to wąska i spokojna uliczka; lecz w zwykły dzień, a nie, jak dzisiaj, niedzielny, była terenem ożywionego handlu detalicznego. Mieszkańcy byli widać zamożnymi ludźmi i dążyli, by stać się jeszcze bogatszymi. Wystawy sklepów były wcale zbytkowne i narzucały się oczom przechodniów. Nawet w niedzielę, kiedy to ruch uliczny zamierał, błyskały w tej brudnej uliczce wystawy sklepowe, jak płomień w lesie; pstro wymalowane szyldy, polerowane okna, mosiężne ramy skupiały na sobie uwagę przechodniów:
W pewnym punkcie tej uliczki rząd kamienic był przerwany; była tu, brama wjazdowa na podwórze, w którym tkwił ponury blok, niepodobny zupełnie do sąsiednich domów. Wysoki na dwa piętra, miał w parterze tylko jedne drzwi; nie widać było ani jednego okna; nad bramą wjazdową wznosił się ślepy mur o wyblakłej barwie. Domostwo to wszędzie wykazywało ślady zupełnego zaniedbania. Drzwi nie były wcale zaopatrzone w dzwonek; drzewo było porysowane i popękane. Ulicznicy siadali zwykle na progu i pocierali zapałki o chropawe, zwietrzałe deski bramy; uczniacy scyzorykami wycinali tu różne figury; od niepamiętnych czasów nikt się nie zjawiał, by tych popsuj ów napędzić.
Enfield i adwokat szli drugą stroną uliczki, a gdy znaleźli się naprzeciw bramy tego osobliwego domostwa, podniósł Enfield laskę i wskazał na opuszczony dom. – Czy zauważył pan te drzwi? – zapytał, a gdy towarzysz jego skinął przytakująco głową, rzekł: – Drzwi te łączą się w mej pamięci z bardzo dziwną historią…
– Co to było? – rzekł Utterson, a głos jego zmienił się nieco.
– Tak, to było w tej uliczce – odparł Enfield. – Szedłem do domu, skądś, późno w noc, około trzeciej po północy, w zimie; droga moja prowadziła przez dzielnicę, w której dosłownie nie było nic widać prócz latarni. Ulica za ulicą, wszyscy ludzie śpią… ulica za ulicą, wszystkie tak oświetlone jak podczas procesji, a wszystkie puste… Począłem tęsknić za widokiem policjanta… nagle ujrzałem dwie postaci: jedną był mały człowieczek, który podążał szybkim krokiem, a drugą – dziewczynka ośmio czy dziesięcioletnia, wybiegająca właśnie z jednej z przecznic. Na skręcie obie te postaci wpadły na siebie – i teraz stała się rzecz ohydna; człowieczek ten spokojnie począł iść dalej, nie troszcząc się wcale o dziewczynkę, która leżała na ziemi i wołała o pomoc. Puściłem się w pogoń za nieludzkim tym człekiem, ująłem go za kołnierz i sprowadziłem na miejsce wypadku, gdzie zgromadziła się już grupa ludzi dokoła krzyczącego dziecka. Ujęty drab zachowywał się zupełnie spokojnie, nie bronił się wcale, rzucił na mnie tylko tak złe spojrzenie, że zadrżałem. Okazało się, że grupa ludzi, która się zbiegła, to właśnie krewni owej dziewczynki; wkrótce pojawił się też sprowadzony lekarz. Ostatecznie dziecku nic poważniejszego się nie stało: przeraziło się tylko. Cała afera mogła była się skończyć, gdyby nie zaszedł dziwny wypadek. Drab od pierwszej chwili budził we mnie wstręt. Że to samo odczuwali krewni dziewczynki, było rzeczą zupełnie zrozumiałą. Zdumiewające było tylko, że to samo odczuwał lekarz. Ilekroć spoglądał na mego jeńca, bladł; miałem wrażenie, że najchętniej zabiłby go. Ponieważ jednak zabić go nie mogliśmy, staraliśmy się ulżyć sobie besztając go. Powiedzieliśmy drabowi, że sprawa pachnie skandalem, że nazwisko jego będzie w całym Londynie zniesławione, że jest bydlęciem w ludzkiej postaci. Podczas tych wymyślań musieliśmy równocześnie siłą powstrzymywać zebrane dokoła kobiety, by się nań nie rzuciły. Nigdy nie widziałem takiej wściekłości, jaka się malowała na ich twarzach. W pośrodku stał ów człowiek; wyraz twarzy miał ponury, nawet nieco ironiczny; widziałem jednak, że się boi. – Jeżeli państwo macie zamiar żądać odszkodowania za ten wypadek – powiada – dobrze. Noblesse oblige – powiada – chcę uniknąć wszelkich dalszych scen; proszę wymienić sumę. – Powiedzieliśmy, by wypłacił 100 funtów rodzinie dziewczynki. Z twarzy naszej mógł wyczytać, że mówimy serio, że nie damy się zbyć byle czym – więc zgodził się ostatecznie. Teraz chodziło o to, by wydostać pieniądze. Dokąd, myśli pan, zaprowadził nas? Właśnie do tych tam drzwi… Wyjął klucz z kieszeni, wszedł i po chwili pojawił się z dziewięciu funtami w złocie i z czekiem na dom bankowy Coutts, płatny na okaziciela i podpisany nazwiskiem, którego nie chciałbym wymienić… Nazwisko to jest bardzo znane i często je spotyka się w druku… Zwróciłem uwagę tego jegomościa, że wydaje mi się to wielce podejrzane: w normalnych warunkach nie zdarza się przecież, by o czwartej nad ranem ktoś wszedł do samotnego domu i po chwili wyszedł z czekiem na sto funtów, podpisanym przez inną, i to powszechnie znaną osobistość… Lecz on zachował się wobec tych moich słów zupełnie spokojnie i rzekł kpiącym tonem: – Niech się pan uspokoi, chętnie zostanę z panem, aż otworzą bank, wtedy sam czek wykupię. – Zgodziliśmy się na to; lekarz, ojciec dziewczynki, ja i ten dziwny człeczek spędziliśmy resztę nocy w moim mieszkaniu, a po śniadaniu poszliśmy razem do banku. Osobiście wręczyłem czek, oświadczając, że podejrzewam, iż jest fałszywy. Nie! Czek był prawdziwy…
– Co? prawdziwy? – przerwał Utterson.
– Tak jest – mówił dalej Enfield – dziwna historia! Człeczek ten robił wrażenie wyrzutka społeczeństwa, a osobistość, która czek wystawiła, była najprzyzwoitszą, jaką sobie tylko wyobrazić można, powszechnie znaną i szanowaną… Przypuszczam, że wchodzi tu w grę wymuszenie jakieś; zacny obywatel, który płaci za jakąś przygodę młodzieńczą… A jednak i to nie wyjaśnia mi wszystkiego… – zakończył Enfield i popadł w zamyślenie.
Lecz Utterson przerwał je po niejakim czasie pytaniem:
– A czy ten, który czek wystawił, mieszka w tym domu bez okien?
– Nie – odparł Enfield – przypadkowo dowiedziałem się o jego adresie, mieszka tu w okolicy, w domu znajdującym się przy jednym z wielkich placów.
– A nie pytał się pan później o ten ponury dom bez okien?
– Nie, nie zwykłem tego robić – odparł Enfield – nie lubię się rozpytywać i śledzić. Stawia się pytanie i ma się wrażenie, jakby się rzuciło kamień; siedzi się spokojnie na pagórku, kamień stacza się, porywa inne za sobą i trafia wreszcie jakiegoś niewinnego człowieka, o którym wcale nie myślano i któremu zamąca się spokój… Nie, dla mnie jest regułą, by wcale nie zbliżać się do zawiłych afer.
– Bardzo dobra reguła, dalipan – rzekł adwokat.
– Ale zbadałem miejsce, ot tak, dla własnego użytku – mówił dalej Enfield – nie robi to wrażenia zwykłego domu. Są tylko jedne drzwi wejściowe – i czasem tylko, i to bardzo rzadko, wchodzi i wychodzi nimi mój człowieczek z nocnej przygody. Od strony podwórza są trzy okna na pierwszym piętrze; na parterze nie ma żadnego. Okna są stale zamknięte. Z komina unosi się przeważnie dym, zatem dom jest przecież zamieszkały…
Obaj przyjaciele spacerowali czas. jakiś w milczeniu, po czym Utterson odezwał się:
– Jedno chciałbym wiedzieć: nazwisko człowieka, który przewrócił dziecko.
– Dobrze – rzekł Enfield – dlaczegóżby nie? Był to człowiek nazwiskiem Hyde.
– Hm… – rzekł Utterson – jak on wygląda?
– Nie łatwo go opisać. W jego postaci tkwi coś niechlujnego, nieprzyjemnego. Nigdy nie spotkałem człowieka, który by mi był tak niesympatyczny, a nie zdaję sobie przy tym sprawy, dlaczego… Prawdopodobnie ciało jego jest pokraczne; widać wyraźnie, że nie jest to człowiek normalnie zbudowany, ale na czym ta anomalia polega, nie mogłem sobie uświadomić. Wygląda jakoś „inaczej”, a przecież nie mógłbym wymienić nic niezwykłego. Nie, nie mogę go opisać. A jednak, proszę mi wierzyć, widzę go w tej chwili dokładnie…
Utterson szedł w milczeniu; widocznie był pogrążony w głębokich rozmyślaniach.
– Ale pan na pewno wie, że miał klucz? – dowiadywał się wreszcie.
– Ależ, proszę pana… – przerwał Enfield wielce zdziwiony.
– Tak – rzekł Utterson – wiem, że to się panu wydaje dziwne. O nazwisko tej drugiej osoby tylko dlatego nie pytam, ponieważ je już znam. Widzi pan, mój Ryszardzie, pańska historia dostała się pod właściwy adres. Proszę pana: jeśli pan jakiegoś szczegółu nie podał całkiem ściśle, niech pan, proszę, od razu sprostuje.
– Ależ – odparł Enfield z pewną cierpkością – byłem zupełnie ścisły, by użyć pańskiego wyrażenia. Drab miał klucz; ma go wciąż jeszcze. Niedawno temu, nie ma jeszcze tygodnia, a widziałem, że otwierał…
Utterson westchnął głęboko, nie rzekł jednak ani słowa. Natomiast Enfield rozpoczął:
– To była znowu dla mnie dobra nauczka: nie gadać! Wstydzę się, że jestem takim gadułą. Proponuję panu, abyśmy nigdy więcej tej sprawy nie poruszali, dobrze?
– Z całego serca – rzekł adwokat. – Daję panu słowo, Ryszardzie.II
Tego wieczora przybył Utterson w ponurym nastroju do swego kawalerskiego mieszkania i bez apetytu zasiadł do jedzenia. Zwykle w niedzielą po kolacji siadał blisko kominka, brał książkę do ręki i rozkoszował się lekturą, aż dzwon na pobliskim kościele wydzwaniał dwunastą godzinę;
o tej porze kładł się spokojny i zadowolony do łóżka.
Lecz tego wieczoru bezpośrednio po jedzeniu wziął świecę i poszedł do swego biura. Tu otworzył kasę i wyjął ze skrytki kopertę, na której widniał napis: „Testament dr Jekylla”; usiadł przy biurku i począł treść aktu studiować. Był to własnoręczny testament; Utterson miał go przechowywać, ale nie znał jego treści; nie brał wcale udziału w spisywaniu tego testamentu.
Zawierał on dwa postanowienia.
Po pierwsze: na wypadek zgonu Henryka Jekylla, dr med., dr jur. utr., członka król… towarzystwa itd., miało całe jego mienie przejść w posiadanie „przyjaciela i dobrodzieja Edwarda Hyde”; po wtóre: na wypadek, gdyby dr Jekyll „znikł lub w niewyjaśniony sposób był nieobecny przez czas dłuższy niż trzy miesiące kalendarzowe”, miał wymieniony Edward Hyde zostać spadkobiercą Henryka Jekylla – i to bezzwłocznie, bez żadnych innych zobowiązań prócz wypłaty niewielkich legatów służbie.
Dokument ten wielce się nie podobał Uttersonowi i jako adwokatowi, i jako człowiekowi; lubił on wszystko, co rozsądne i przeciętne; rzeczy fantastyczne i niestosowne uważał za jedno i to samo. Dotychczas nieznajomość tego pana Hyde budziła jego niechęć; teraz dowiedział się o nim tyle…
– Myślałem – szepnął wkładając z powrotem dokument do kasy – że to wariactwo, teraz poczynam się obawiać, że to coś hańbiącego…
Zgasił świecę, włożył płaszcz i ruszył w kierunku Cavendish-square, gdzie przyjaciel jego, doktor Lanyon, miał dom i gdzie przyjmował swych licznych pacjentów. „Jeśli ktoś wie coś, to chyba Lanyon” – pomyślał Utterson.
Służący domu znał go dobrze, toteż nie kazał mu długo czekać, lecz od razu wprowadził go do jadalni, w której doktor Lanyon sam siedział przy winie. Był to człowiek miły, zdrowy, o rumianych policzkach i bujnych puklach włosów, które przedwcześnie posiwiały. Gdy ujrzał Uttersona, podskoczył z krzesła i powitał go serdecznie obiema rękami. Serdeczność ta, jak w ogóle całe jego zachowanie się, miała pozór nieco teatralny, lecz mimo to pochodziła z szczerości uczucia. Obaj byli bowiem starymi przyjaciółmi, kolegami z ławy szkolnej, obaj byli pełni szacunku dla siebie i – co nie zawsze się zdarza – zgadzali się ze sobą, ilekroć się spotykali.
Po krótkiej rozmowie na obojętne tematy poruszył Utterson sprawę zaprzątającą w tak nieprzyjemny sposób jego umysł.
– Mam wrażenie, mój drogi Lanyonie – rzekł – że my dwaj jesteśmy najstarszymi z przyjaciół, jakich ma Henryk Jekyll.
– Wolałbym, by ci przyjaciele byli mniej starzy – żartował doktor Lanyon. – Ale i ja mam to samo wrażenie. Ale o co ci idzie? Słyszę teraz bardzo mało o Jekyllu.
– Tak? – rzekł Utterson. – Myślałem, że łączy was jakiś wspólny interes.
– To było niegdyś – brzmiała odpowiedź. – Lecz już od przeszło dziesięciu lat Henryk Jekyll stał się dla mnie zbyt ekscentryczny. Idee jego coraz bardziej ulegały wypaczeniu. Oczywiście, wciąż jeszcze interesuję się nim, by się tak wyrazić: ze starej miłości, ale od długiego czasu go nie widziałem. Takie nienaukowe ględzenia oddaliłyby od siebie nawet największych przyjaciół…
Twarz doktora nagle pokryła się silnym rumieńcem. Z pewną ulgą pomyślał Utterson: „A więc rozdwoiły ich tylko jakieś dyferencje naukowe…”
– Nie mówił chwilę, przeczekał, aż się doktor uspokoi, i zapytał wreszcie: