Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dr Jekyll i Mr. Hyde - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dr Jekyll i Mr. Hyde - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 225 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ad­wo­kat Ut­ter­son był to czło­wiek o nie­zbyt uprzej­mej twa­rzy, któ­rej nig­dy uśmiech nie opro­mie­niał. Był to czło­wiek zim­ny, ma­ło­mów­ny, nie­sko­ry do roz­mo­wy; nie zdra­dzał nig­dy skłon­no­ści do prze­ja­wia­nia uczuć. Był chu­dy, wy­so­ki, oschły, mru­kli­wy – a jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du lu­bia­no go… W to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół, przy wi­nie, z oczu jego wy­bły­ski­wa­ło umi­ło­wa­nie ludz­ko­ści, coś, cze­go nig­dy od­kryć nie moż­na było w jego sło­wach, a ra­czej w jego czy­nach. Był su­ro­wy wo­bec sa­me­go sie­bie; pił gin, gdy był sam, by so­bie ze­psuć smak wina; cho­ciaż był mi­ło­śni­kiem te­atru, od dwu­dzie­stu lat nie był na żad­nym przed­sta­wie­niu. Po­wszech­nie zna­na była to­le­ran­cja, z jaką od­no­sił się do in­nych lu­dzi; dzi­wił się – a cza­sem i za­zdro­ścił – na­mięt­no­ści, jaka czę­sto­kroć wy­ła­do­wu­je się w po­stęp­kach ludz­kich: gdy kto zna­lazł się w bie­dzie, był go­tów ra­czej po­ma­gać niż ga­nić. – „Grzech Ka­ina jest rów­nież i moim grze­chem” – ma­wiał w ta­kim wy­pad­ku – „niech moi bra­cia grze­szą, każ­dy na swój spo­sób”. – Sta­wał się też czę­sto ostat­nim przy­zwo­itym zna­jo­mym i ostat­nim opie­ku­nem lu­dzi, któ­rzy sto­czy­li się na dno nę­dzy i wy­stęp­ku. Wo­bec ta­kich lu­dzi nie zmie­niał nig­dy swe­go spo­so­bu po­stę­po­wa­nia, póki do nie­go przy­cho­dzi­li.

Nie było to za­praw­dę rze­czą trud­ną; Ut­ter­son bo­wiem nie miał ab­so­lut­nie daru stro­fo­wa­nia lu­dzi; przy­jaź­ni jego opie­ra­ły się wła­śnie na tej jego bez­względ­nej do­bro­dusz­no­ści. Jest rze­czą cha­rak­te­ry­stycz­ną dla lu­dzi skrom­nych, że przy­ja­ciół swych zdo­by­wa­ją przy­pad­ko­wo; tak też było u na­sze­go ad­wo­ka­ta. Przy­ja­cie­le jego byli albo bli­ski­mi krew­ny – mi, albo też ludź­mi, któ­rych znał od daw­na. Życz­li­wość jego była jak po­wój; ro­sła z bie­giem cza­su i nie trosz­czy­ła się o wła­ści­wo­ści tej oso­by, któ­rą opla­ta­ła.

Tak też wy­tłu­ma­czyć moż­na wię­zy przy­jaź­ni łą­czą­ce Ut­ter­so­na z Ry­szar­dem En­fiel­dem, czło­wie­kiem zna­nym w ca­łym mie­ście. Wie­le osób za­sta­na­wia­ło się, co też obu tych lu­dzi może łą­czyć. Kto ich spo­ty­kał pod­czas nie­dziel­nych prze­cha­dzek, prze­ko­ny­wał się, że nie mó­wią do sie­bie ani sło­wa, nu­dzą się za­pew­ne i po­ja­wie­nie się zna­jo­me­go wi­ta­ją z wi­docz­ną ulgą. Mimo to obaj ci lu­dzie uwa­ża­li te wy­ciecz­ki za wiel­ką przy­jem­ność, uwa­ża­li je za naj­roz­kosz­niej­szy epi­zod ca­łe­go ty­go­dnia, wy­rze­ka­li się wszel­kich in­nych roz­ry­wek, od­su­wa­li wszel­kie spra­wy za­wo­do­we, by tyl­ko bez prze­szko­dy roz­ko­szo­wać się swy­mi spa­ce­ra­mi.

Pod­czas jed­ne­go z ta­kich spa­ce­rów zda­rzy­ło się, że szli bocz­ną ulicz­ką w jed­nej z naj­bar­dziej oży­wio­nych dziel­nic Lon­dy­nu. Była to wą­ska i spo­koj­na ulicz­ka; lecz w zwy­kły dzień, a nie, jak dzi­siaj, nie­dziel­ny, była te­re­nem oży­wio­ne­go han­dlu de­ta­licz­ne­go. Miesz­kań­cy byli wi­dać za­moż­ny­mi ludź­mi i dą­ży­li, by stać się jesz­cze bo­gat­szy­mi. Wy­sta­wy skle­pów były wca­le zbyt­kow­ne i na­rzu­ca­ły się oczom prze­chod­niów. Na­wet w nie­dzie­lę, kie­dy to ruch ulicz­ny za­mie­rał, bły­ska­ły w tej brud­nej ulicz­ce wy­sta­wy skle­po­we, jak pło­mień w le­sie; pstro wy­ma­lo­wa­ne szyl­dy, po­le­ro­wa­ne okna, mo­sięż­ne ramy sku­pia­ły na so­bie uwa­gę prze­chod­niów:

W pew­nym punk­cie tej ulicz­ki rząd ka­mie­nic był prze­rwa­ny; była tu, bra­ma wjaz­do­wa na po­dwó­rze, w któ­rym tkwił po­nu­ry blok, nie­po­dob­ny zu­peł­nie do są­sied­nich do­mów. Wy­so­ki na dwa pię­tra, miał w par­te­rze tyl­ko jed­ne drzwi; nie wi­dać było ani jed­ne­go okna; nad bra­mą wjaz­do­wą wzno­sił się śle­py mur o wy­bla­kłej bar­wie. Do­mo­stwo to wszę­dzie wy­ka­zy­wa­ło śla­dy zu­peł­ne­go za­nie­dba­nia. Drzwi nie były wca­le za­opa­trzo­ne w dzwo­nek; drze­wo było po­ry­so­wa­ne i po­pę­ka­ne. Ulicz­ni­cy sia­da­li zwy­kle na pro­gu i po­cie­ra­li za­pał­ki o chro­pa­we, zwie­trza­łe de­ski bra­my; ucznia­cy scy­zo­ry­ka­mi wy­ci­na­li tu róż­ne fi­gu­ry; od nie­pa­mięt­nych cza­sów nikt się nie zja­wiał, by tych po­psuj ów na­pę­dzić.

En­field i ad­wo­kat szli dru­gą stro­ną ulicz­ki, a gdy zna­leź­li się na­prze­ciw bra­my tego oso­bli­we­go do­mo­stwa, pod­niósł En­field la­skę i wska­zał na opusz­czo­ny dom. – Czy za­uwa­żył pan te drzwi? – za­py­tał, a gdy to­wa­rzysz jego ski­nął przy­ta­ku­ją­co gło­wą, rzekł: – Drzwi te łą­czą się w mej pa­mię­ci z bar­dzo dziw­ną hi­sto­rią…

– Co to było? – rzekł Ut­ter­son, a głos jego zmie­nił się nie­co.

– Tak, to było w tej ulicz­ce – od­parł En­field. – Sze­dłem do domu, skądś, póź­no w noc, oko­ło trze­ciej po pół­no­cy, w zi­mie; dro­ga moja pro­wa­dzi­ła przez dziel­ni­cę, w któ­rej do­słow­nie nie było nic wi­dać prócz la­tar­ni. Uli­ca za uli­cą, wszy­scy lu­dzie śpią… uli­ca za uli­cą, wszyst­kie tak oświe­tlo­ne jak pod­czas pro­ce­sji, a wszyst­kie pu­ste… Po­czą­łem tę­sk­nić za wi­do­kiem po­li­cjan­ta… na­gle uj­rza­łem dwie po­sta­ci: jed­ną był mały czło­wie­czek, któ­ry po­dą­żał szyb­kim kro­kiem, a dru­gą – dziew­czyn­ka ośmio czy dzie­się­cio­let­nia, wy­bie­ga­ją­ca wła­śnie z jed­nej z prze­cznic. Na skrę­cie obie te po­sta­ci wpa­dły na sie­bie – i te­raz sta­ła się rzecz ohyd­na; czło­wie­czek ten spo­koj­nie po­czął iść da­lej, nie trosz­cząc się wca­le o dziew­czyn­kę, któ­ra le­ża­ła na zie­mi i wo­ła­ła o po­moc. Pu­ści­łem się w po­goń za nie­ludz­kim tym człe­kiem, ują­łem go za koł­nierz i spro­wa­dzi­łem na miej­sce wy­pad­ku, gdzie zgro­ma­dzi­ła się już gru­pa lu­dzi do­ko­ła krzy­czą­ce­go dziec­ka. Uję­ty drab za­cho­wy­wał się zu­peł­nie spo­koj­nie, nie bro­nił się wca­le, rzu­cił na mnie tyl­ko tak złe spoj­rze­nie, że za­drża­łem. Oka­za­ło się, że gru­pa lu­dzi, któ­ra się zbie­gła, to wła­śnie krew­ni owej dziew­czyn­ki; wkrót­ce po­ja­wił się też spro­wa­dzo­ny le­karz. Osta­tecz­nie dziec­ku nic po­waż­niej­sze­go się nie sta­ło: prze­ra­zi­ło się tyl­ko. Cała afe­ra mo­gła była się skoń­czyć, gdy­by nie za­szedł dziw­ny wy­pa­dek. Drab od pierw­szej chwi­li bu­dził we mnie wstręt. Że to samo od­czu­wa­li krew­ni dziew­czyn­ki, było rze­czą zu­peł­nie zro­zu­mia­łą. Zdu­mie­wa­ją­ce było tyl­ko, że to samo od­czu­wał le­karz. Ile­kroć spo­glą­dał na mego jeń­ca, bladł; mia­łem wra­że­nie, że naj­chęt­niej za­bił­by go. Po­nie­waż jed­nak za­bić go nie mo­gli­śmy, sta­ra­li­śmy się ulżyć so­bie besz­ta­jąc go. Po­wie­dzie­li­śmy dra­bo­wi, że spra­wa pach­nie skan­da­lem, że na­zwi­sko jego bę­dzie w ca­łym Lon­dy­nie znie­sła­wio­ne, że jest by­dlę­ciem w ludz­kiej po­sta­ci. Pod­czas tych wy­my­ślań mu­sie­li­śmy rów­no­cze­śnie siłą po­wstrzy­my­wać ze­bra­ne do­ko­ła ko­bie­ty, by się nań nie rzu­ci­ły. Nig­dy nie wi­dzia­łem ta­kiej wście­kło­ści, jaka się ma­lo­wa­ła na ich twa­rzach. W po­środ­ku stał ów czło­wiek; wy­raz twa­rzy miał po­nu­ry, na­wet nie­co iro­nicz­ny; wi­dzia­łem jed­nak, że się boi. – Je­że­li pań­stwo ma­cie za­miar żą­dać od­szko­do­wa­nia za ten wy­pa­dek – po­wia­da – do­brze. No­bles­se ob­li­ge – po­wia­da – chcę unik­nąć wszel­kich dal­szych scen; pro­szę wy­mie­nić sumę. – Po­wie­dzie­li­śmy, by wy­pła­cił 100 fun­tów ro­dzi­nie dziew­czyn­ki. Z twa­rzy na­szej mógł wy­czy­tać, że mó­wi­my se­rio, że nie damy się zbyć byle czym – więc zgo­dził się osta­tecz­nie. Te­raz cho­dzi­ło o to, by wy­do­stać pie­nią­dze. Do­kąd, my­śli pan, za­pro­wa­dził nas? Wła­śnie do tych tam drzwi… Wy­jął klucz z kie­sze­ni, wszedł i po chwi­li po­ja­wił się z dzie­wię­ciu fun­ta­mi w zło­cie i z cze­kiem na dom ban­ko­wy Co­utts, płat­ny na oka­zi­cie­la i pod­pi­sa­ny na­zwi­skiem, któ­re­go nie chciał­bym wy­mie­nić… Na­zwi­sko to jest bar­dzo zna­ne i czę­sto je spo­ty­ka się w dru­ku… Zwró­ci­łem uwa­gę tego je­go­mo­ścia, że wy­da­je mi się to wiel­ce po­dej­rza­ne: w nor­mal­nych wa­run­kach nie zda­rza się prze­cież, by o czwar­tej nad ra­nem ktoś wszedł do sa­mot­ne­go domu i po chwi­li wy­szedł z cze­kiem na sto fun­tów, pod­pi­sa­nym przez inną, i to po­wszech­nie zna­ną oso­bi­stość… Lecz on za­cho­wał się wo­bec tych mo­ich słów zu­peł­nie spo­koj­nie i rzekł kpią­cym to­nem: – Niech się pan uspo­koi, chęt­nie zo­sta­nę z pa­nem, aż otwo­rzą bank, wte­dy sam czek wy­ku­pię. – Zgo­dzi­li­śmy się na to; le­karz, oj­ciec dziew­czyn­ki, ja i ten dziw­ny człe­czek spę­dzi­li­śmy resz­tę nocy w moim miesz­ka­niu, a po śnia­da­niu po­szli­śmy ra­zem do ban­ku. Oso­bi­ście wrę­czy­łem czek, oświad­cza­jąc, że po­dej­rze­wam, iż jest fał­szy­wy. Nie! Czek był praw­dzi­wy…

– Co? praw­dzi­wy? – prze­rwał Ut­ter­son.

– Tak jest – mó­wił da­lej En­field – dziw­na hi­sto­ria! Człe­czek ten ro­bił wra­że­nie wy­rzut­ka spo­łe­czeń­stwa, a oso­bi­stość, któ­ra czek wy­sta­wi­ła, była naj­przy­zwo­it­szą, jaką so­bie tyl­ko wy­obra­zić moż­na, po­wszech­nie zna­ną i sza­no­wa­ną… Przy­pusz­czam, że wcho­dzi tu w grę wy­mu­sze­nie ja­kieś; za­cny oby­wa­tel, któ­ry pła­ci za ja­kąś przy­go­dę mło­dzień­czą… A jed­nak i to nie wy­ja­śnia mi wszyst­kie­go… – za­koń­czył En­field i po­padł w za­my­śle­nie.

Lecz Ut­ter­son prze­rwał je po nie­ja­kim cza­sie py­ta­niem:

– A czy ten, któ­ry czek wy­sta­wił, miesz­ka w tym domu bez okien?

– Nie – od­parł En­field – przy­pad­ko­wo do­wie­dzia­łem się o jego ad­re­sie, miesz­ka tu w oko­li­cy, w domu znaj­du­ją­cym się przy jed­nym z wiel­kich pla­ców.

– A nie py­tał się pan póź­niej o ten po­nu­ry dom bez okien?

– Nie, nie zwy­kłem tego ro­bić – od­parł En­field – nie lu­bię się roz­py­ty­wać i śle­dzić. Sta­wia się py­ta­nie i ma się wra­że­nie, jak­by się rzu­ci­ło ka­mień; sie­dzi się spo­koj­nie na pa­gór­ku, ka­mień sta­cza się, po­ry­wa inne za sobą i tra­fia wresz­cie ja­kie­goś nie­win­ne­go czło­wie­ka, o któ­rym wca­le nie my­śla­no i któ­re­mu za­mą­ca się spo­kój… Nie, dla mnie jest re­gu­łą, by wca­le nie zbli­żać się do za­wi­łych afer.

– Bar­dzo do­bra re­gu­ła, da­li­pan – rzekł ad­wo­kat.

– Ale zba­da­łem miej­sce, ot tak, dla wła­sne­go użyt­ku – mó­wił da­lej En­field – nie robi to wra­że­nia zwy­kłe­go domu. Są tyl­ko jed­ne drzwi wej­ścio­we – i cza­sem tyl­ko, i to bar­dzo rzad­ko, wcho­dzi i wy­cho­dzi nimi mój czło­wie­czek z noc­nej przy­go­dy. Od stro­ny po­dwó­rza są trzy okna na pierw­szym pię­trze; na par­te­rze nie ma żad­ne­go. Okna są sta­le za­mknię­te. Z ko­mi­na uno­si się prze­waż­nie dym, za­tem dom jest prze­cież za­miesz­ka­ły…

Obaj przy­ja­cie­le spa­ce­ro­wa­li czas. ja­kiś w mil­cze­niu, po czym Ut­ter­son ode­zwał się:

– Jed­no chciał­bym wie­dzieć: na­zwi­sko czło­wie­ka, któ­ry prze­wró­cił dziec­ko.

– Do­brze – rzekł En­field – dla­cze­góż­by nie? Był to czło­wiek na­zwi­skiem Hyde.

– Hm… – rzekł Ut­ter­son – jak on wy­glą­da?

– Nie ła­two go opi­sać. W jego po­sta­ci tkwi coś nie­chluj­ne­go, nie­przy­jem­ne­go. Nig­dy nie spo­tka­łem czło­wie­ka, któ­ry by mi był tak nie­sym­pa­tycz­ny, a nie zda­ję so­bie przy tym spra­wy, dla­cze­go… Praw­do­po­dob­nie cia­ło jego jest po­kracz­ne; wi­dać wy­raź­nie, że nie jest to czło­wiek nor­mal­nie zbu­do­wa­ny, ale na czym ta ano­ma­lia po­le­ga, nie mo­głem so­bie uświa­do­mić. Wy­glą­da ja­koś „in­a­czej”, a prze­cież nie mógł­bym wy­mie­nić nic nie­zwy­kłe­go. Nie, nie mogę go opi­sać. A jed­nak, pro­szę mi wie­rzyć, wi­dzę go w tej chwi­li do­kład­nie…

Ut­ter­son szedł w mil­cze­niu; wi­docz­nie był po­grą­żo­ny w głę­bo­kich roz­my­śla­niach.

– Ale pan na pew­no wie, że miał klucz? – do­wia­dy­wał się wresz­cie.

– Ależ, pro­szę pana… – prze­rwał En­field wiel­ce zdzi­wio­ny.

– Tak – rzekł Ut­ter­son – wiem, że to się panu wy­da­je dziw­ne. O na­zwi­sko tej dru­giej oso­by tyl­ko dla­te­go nie py­tam, po­nie­waż je już znam. Wi­dzi pan, mój Ry­szar­dzie, pań­ska hi­sto­ria do­sta­ła się pod wła­ści­wy ad­res. Pro­szę pana: je­śli pan ja­kie­goś szcze­gó­łu nie po­dał cał­kiem ści­śle, niech pan, pro­szę, od razu spro­stu­je.

– Ależ – od­parł En­field z pew­ną cierp­ko­ścią – by­łem zu­peł­nie ści­sły, by użyć pań­skie­go wy­ra­że­nia. Drab miał klucz; ma go wciąż jesz­cze. Nie­daw­no temu, nie ma jesz­cze ty­go­dnia, a wi­dzia­łem, że otwie­rał…

Ut­ter­son wes­tchnął głę­bo­ko, nie rzekł jed­nak ani sło­wa. Na­to­miast En­field roz­po­czął:

– To była zno­wu dla mnie do­bra na­ucz­ka: nie ga­dać! Wsty­dzę się, że je­stem ta­kim ga­du­łą. Pro­po­nu­ję panu, aby­śmy nig­dy wię­cej tej spra­wy nie po­ru­sza­li, do­brze?

– Z ca­łe­go ser­ca – rzekł ad­wo­kat. – Daję panu sło­wo, Ry­szar­dzie.II

Tego wie­czo­ra przy­był Ut­ter­son w po­nu­rym na­stro­ju do swe­go ka­wa­ler­skie­go miesz­ka­nia i bez ape­ty­tu za­siadł do je­dze­nia. Zwy­kle w nie­dzie­lą po ko­la­cji sia­dał bli­sko ko­min­ka, brał książ­kę do ręki i roz­ko­szo­wał się lek­tu­rą, aż dzwon na po­bli­skim ko­ście­le wy­dzwa­niał dwu­na­stą go­dzi­nę;

o tej po­rze kładł się spo­koj­ny i za­do­wo­lo­ny do łóż­ka.

Lecz tego wie­czo­ru bez­po­śred­nio po je­dze­niu wziął świe­cę i po­szedł do swe­go biu­ra. Tu otwo­rzył kasę i wy­jął ze skryt­ki ko­per­tę, na któ­rej wid­niał na­pis: „Te­sta­ment dr Je­kyl­la”; usiadł przy biur­ku i po­czął treść aktu stu­dio­wać. Był to wła­sno­ręcz­ny te­sta­ment; Ut­ter­son miał go prze­cho­wy­wać, ale nie znał jego tre­ści; nie brał wca­le udzia­łu w spi­sy­wa­niu tego te­sta­men­tu.

Za­wie­rał on dwa po­sta­no­wie­nia.

Po pierw­sze: na wy­pa­dek zgo­nu Hen­ry­ka Je­kyl­la, dr med., dr jur. utr., człon­ka król… to­wa­rzy­stwa itd., mia­ło całe jego mie­nie przejść w po­sia­da­nie „przy­ja­cie­la i do­bro­dzie­ja Edwar­da Hyde”; po wtó­re: na wy­pa­dek, gdy­by dr Je­kyll „znikł lub w nie­wy­ja­śnio­ny spo­sób był nie­obec­ny przez czas dłuż­szy niż trzy mie­sią­ce ka­len­da­rzo­we”, miał wy­mie­nio­ny Edward Hyde zo­stać spad­ko­bier­cą Hen­ry­ka Je­kyl­la – i to bez­zwłocz­nie, bez żad­nych in­nych zo­bo­wią­zań prócz wy­pła­ty nie­wiel­kich le­ga­tów służ­bie.

Do­ku­ment ten wiel­ce się nie po­do­bał Ut­ter­so­no­wi i jako ad­wo­ka­to­wi, i jako czło­wie­ko­wi; lu­bił on wszyst­ko, co roz­sąd­ne i prze­cięt­ne; rze­czy fan­ta­stycz­ne i nie­sto­sow­ne uwa­żał za jed­no i to samo. Do­tych­czas nie­zna­jo­mość tego pana Hyde bu­dzi­ła jego nie­chęć; te­raz do­wie­dział się o nim tyle…

– My­śla­łem – szep­nął wkła­da­jąc z po­wro­tem do­ku­ment do kasy – że to wa­riac­two, te­raz po­czy­nam się oba­wiać, że to coś hań­bią­ce­go…

Zga­sił świe­cę, wło­żył płaszcz i ru­szył w kie­run­ku Ca­ven­dish-squ­are, gdzie przy­ja­ciel jego, dok­tor La­ny­on, miał dom i gdzie przyj­mo­wał swych licz­nych pa­cjen­tów. „Je­śli ktoś wie coś, to chy­ba La­ny­on” – po­my­ślał Ut­ter­son.

Słu­żą­cy domu znał go do­brze, to­też nie ka­zał mu dłu­go cze­kać, lecz od razu wpro­wa­dził go do ja­dal­ni, w któ­rej dok­tor La­ny­on sam sie­dział przy wi­nie. Był to czło­wiek miły, zdro­wy, o ru­mia­nych po­licz­kach i buj­nych pu­klach wło­sów, któ­re przed­wcze­śnie po­si­wia­ły. Gdy uj­rzał Ut­ter­so­na, pod­sko­czył z krze­sła i po­wi­tał go ser­decz­nie obie­ma rę­ka­mi. Ser­decz­ność ta, jak w ogó­le całe jego za­cho­wa­nie się, mia­ła po­zór nie­co te­atral­ny, lecz mimo to po­cho­dzi­ła z szcze­ro­ści uczu­cia. Obaj byli bo­wiem sta­ry­mi przy­ja­ciół­mi, ko­le­ga­mi z ławy szkol­nej, obaj byli peł­ni sza­cun­ku dla sie­bie i – co nie za­wsze się zda­rza – zga­dza­li się ze sobą, ile­kroć się spo­ty­ka­li.

Po krót­kiej roz­mo­wie na obo­jęt­ne te­ma­ty po­ru­szył Ut­ter­son spra­wę za­przą­ta­ją­cą w tak nie­przy­jem­ny spo­sób jego umysł.

– Mam wra­że­nie, mój dro­gi La­ny­onie – rzekł – że my dwaj je­ste­śmy naj­star­szy­mi z przy­ja­ciół, ja­kich ma Hen­ryk Je­kyll.

– Wo­lał­bym, by ci przy­ja­cie­le byli mniej sta­rzy – żar­to­wał dok­tor La­ny­on. – Ale i ja mam to samo wra­że­nie. Ale o co ci idzie? Sły­szę te­raz bar­dzo mało o Je­kyl­lu.

– Tak? – rzekł Ut­ter­son. – My­śla­łem, że łą­czy was ja­kiś wspól­ny in­te­res.

– To było nie­gdyś – brzmia­ła od­po­wiedź. – Lecz już od prze­szło dzie­się­ciu lat Hen­ryk Je­kyll stał się dla mnie zbyt eks­cen­trycz­ny. Idee jego co­raz bar­dziej ule­ga­ły wy­pa­cze­niu. Oczy­wi­ście, wciąż jesz­cze in­te­re­su­ję się nim, by się tak wy­ra­zić: ze sta­rej mi­ło­ści, ale od dłu­gie­go cza­su go nie wi­dzia­łem. Ta­kie nie­nau­ko­we glę­dze­nia od­da­li­ły­by od sie­bie na­wet naj­więk­szych przy­ja­ciół…

Twarz dok­to­ra na­gle po­kry­ła się sil­nym ru­mień­cem. Z pew­ną ulgą po­my­ślał Ut­ter­son: „A więc roz­dwo­iły ich tyl­ko ja­kieś dy­fe­ren­cje na­uko­we…”

– Nie mó­wił chwi­lę, prze­cze­kał, aż się dok­tor uspo­koi, i za­py­tał wresz­cie:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: