- promocja
Drapieżne bestie 1 - ebook
Drapieżne bestie 1 - ebook
Debiut, którego nie można przegapić. Panafrykańska mieszanka dynamicznej, pełnej zwrotów akcji, mrocznej mitologii i nieoczekiwanej miłości. Pierwsza część trylogii. Szesnastoletnia Koffi pracuje dla cieszącego się złą sławą Nocnego Zoo. Zajmuje się groźnymi, magicznymi stworzeniami, by spłacić zaciągnięte przez rodzinę długi i odzyskać upragnioną wolność. Gdy pewnego wieczoru okrutny właściciel Zoo grozi jej bliskim, Koffi uwalnia moc, której nie rozumie. Ekon, syn zasłużonego bohatera, chce wstąpić w szeregi Synów Sześciu i zostać wojownikiem. W dniu, w którym przystępuje do ostatniego rytuału przejścia, na drodze do realizacji planu staje mu pożar Nocnego Zoo, Shetani – niebezpieczny potwór terroryzujący miasto - i dziewczyna, która ma moc, by przegonić bestię. Splot okoliczności sprawia, że dwoje nastolatków łączy siły. Koffi i Ekon – zachowując w tajemnicy swoje prawdziwe motywy – postanawiają wspólnie pokonać Shetaniego. Wyruszają do Dżungli spowitej magią i niezliczonymi niebezpieczeństwami. Rozpoczyna się polowanie, w czasie którego granica między myśliwymi a ofiarą powoli się zaciera, a nastolatkowie odkrywają o wiele więcej niż się spodziewali
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2253-8 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zakazany owoc ADIAH
CZĘŚĆ PIERWSZA Lew, który ryczy, obchodzi się smakiem
ROZDZIAŁ 1 Dobre duchy
ROZDZIAŁ 2 Z korzeni
ROZDZIAŁ 3 Najmniejszy opór
ROZDZIAŁ 4 Wiara i męstwo
Zdumiewające rzeczy ADIAH
ROZDZIAŁ 5 Do gwiazd
ROZDZIAŁ 6 Kolor północy
ROZDZIAŁ 7 Rytm i wibracje
ROZDZIAŁ 8 Badacz przeznaczenia
ROZDZIAŁ 9 Prawda i kłamstwo
CZĘŚĆ DRUGA Nawet słoń jest zaplątany w pajęczą sieć
Prawdziwe naczynie ADIAH
ROZDZIAŁ 10 W kwestii potworów
ROZDZIAŁ 11 Sprawiedliwy układ
ROZDZIAŁ 12 Mamba i mangusta
ROZDZIAŁ 13 Skóra i drewno cedrowe
ROZDZIAŁ 14 W Sercu Dżungli
Niewidzialna struna ADIAH
ROZDZIAŁ 15 Stara ciemność
ROZDZIAŁ 16 Realizacja planu
ROZDZIAŁ 17 Sztuczki i prawdy
ROZDZIAŁ 18 Blizny
ROZDZIAŁ 19 Piękna przemoc
CZĘŚĆ TRZECIA Nie budź śpiącej hieny
Chłopak z zachodu ADIAH
ROZDZIAŁ 20 Gorszy syn
ROZDZIAŁ 21 Krew, kość i dusza
ROZDZIAŁ 22 Mity i podania ludowe
ROZDZIAŁ 23 Przepych
Całkowita zdrada ADIAH
ROZDZIAŁ 24 Srebrne dzwonki
ROZDZIAŁ 25 Ta druga daraja
ROZDZIAŁ 26 Silna sympatia
ROZDZIAŁ 27 Od początku
CZĘŚĆ CZWARTA Gepard umiera raz, antylopa tysiąc razy
Podniebny ogród ADIAH
ROZDZIAŁ 28 Syn Sześciu
ROZDZIAŁ 29 Okropne później
ROZDZIAŁ 30 Mały smutek
ROZDZIAŁ 31 Świetliki
ROZDZIAŁ 32 Szaleństwo
ROZDZIAŁ 33 Serce i umysł
ROZDZIAŁ 34 Drapieżne bestie
Od autorki
PodziękowaniaZAKAZANY OWOC
ADIAH
Tata mówi, że po północy dzieją się same złe rzeczy, ale ja wiem lepiej.
Wstrzymuję oddech, czuję ulgę, że drzwi nie skrzypią, gdy je popycham. Rozkoszuję się wieczornym wiatrem na skórze. O tak późnej porze ma wyraźny zapach ostrej mieszanki ozonu i sosny. Odwracam się przez ramię. W drugim pokoju śpią moi rodzice; mama cicho pochrapuje, chrapanie ojca jest donośne. Łatwo ich sobie wyobrazić: dwa brązowe ciała tulące się do siebie pod starym kocem, zmęczone po ciężkim dniu pracy na polu przy żniwach. Nie chcę ich obudzić. Być może odpoczywając, śnią o innej córce, odpowiedzialnej dziewczynie, a nie takiej, która wymyka się z domu. Czasem żałuję, że nie jestem taka odpowiedzialna. Waham się jeszcze przez sekundę, po czym wślizguję się w objęcia nocy.
Temperatura jest przyjemna, kłębiące się szare chmury są nabrzmiałe obietnicą sezonu monsunowego, ale Lkossa pozostaje miastem skąpanym w srebrnej poświacie księżyca, co zupełnie mi wystarcza. Lawiruję po pustych ulicach, przemykam w mroku słabo oświetlonych dróg i modlę się, żeby nie wpaść na patrol Synów Sześciu. Mało prawdopodobne, żebym narobiła sobie kłopotów, gdyby zatrzymali mnie wojownicy wybrani do ochrony miasta, ale niemal z pewnością by mnie zawrócili, a tego nie chcę. To rzadka przyjemność spacerować i nie słyszeć za sobą żadnych szeptów. Poza tym mam jeszcze jeden powód, by nie wracać do domu: czeka na mnie Dakari.
Gdy kieruję się na północ, zauważam nowe materiałowe proporczyki. Wiszą niemal w całym mieście, splecione razem na linie, w kolorach zielonym, niebieskim i złotym: zielony symbolizuje ziemię, niebieski – morze, złoty – bogów. Niektóre powiewają luźno na sznurach do prania tak cienkich jak nić; inne zostały niezdarnie przybite do drzwi skromnych domów zbudowanych z glinianych cegieł, tak jak mój. Urocze. Za kilka godzin, gdy znowu nastanie świt, mieszkańcy zgromadzą się, żeby rozpocząć obchody Więzi, świętego dnia, w którym celebrujemy naszą łączność z bogami tej ziemi. Handlarze będą wiernym sprzedawać amulety, a dzieciom rozdawać woreczki z ryżem do rzucania. Niedawno mianowany kuhani będzie błogosławił ze świątyni, ulice wypełnią się muzykami i rozbrzmią ich niezgraną symfonią. Znając mamę, przygotuje pieczone słodkie ziemniaki w miodzie, oprószone cynamonem, jak zawsze na szczególne okazje. Tata zaskoczy ją jakimś drobnym upominkiem, na który odkładał pieniądze, ona natomiast powie mu, że nie powinien wydawać na głupstwa. Ignoruję lekkie ukłucie w sercu na myśl o Tao. Czy zatrzyma się przy naszym domu, tak jak do tej pory to robił podczas świąt? Nie jestem pewna; ostatnio ze sobą nie rozmawiamy.
Miasto ciemnieje, gdy docieram do jego granic. Niczym nieporośnięta przesieka o szerokości kilku metrów oddziela Lkossę od pierwszych wysokich czarnych sosen Większej Dżungli. Gdy się do nich zbliżam, odnoszę wrażenie, że patrzą na mnie z odwieczną uwagą; są tak stoickie jak bogini, która, według podań, zamieszkuje pomiędzy nimi. Nie każdy miałby odwagę tu się zapuścić – niektórzy twierdzą, że dżungla nie jest bezpieczna – ale ja się tym nie przejmuję. W oczekiwaniu przeszukuję wzrokiem okolicę. Kiedy jednak uświadamiam sobie, że jestem sama, muszę stłumić rosnące rozczarowanie. Dakari powiedział, żebym się z nim spotkała dokładnie w tym miejscu tuż po północy. Niestety, jego tu nie ma. Może się spóźni, może postanowił nie…
– Świergotko.
Serce zatrzymuje mi się w piersi na dźwięk znajomego przezwiska. Robi mi się gorąco mimo wieczornego chłodu, gdy jakaś postać wyłania się spomiędzy pobliskich sosen i wkracza na lepiej oświetlony teren.
Dakari.
Nocą trudno dostrzec wszystkie szczegóły, lecz moja wyobraźnia doskonale wypełnia luki. Połowa jego ciała jest rozjaśniona światłem księżyca, które wydobywa ostrą linię żuchwy, kształtne, szerokie ramiona. Wzrostem mnie przewyższa, ma szczupłą sylwetkę biegacza. Jego złocistobrązowa skóra jest o kilka odcieni jaśniejsza od mojej. Niedawno ostrzygł kruczoczarne włosy. Wygląda jak bóg i, sądząc po próżnym uśmiechu, jakim mnie wita, dobrze o tym wie.
Kilkoma pewnymi krokami zbliża się do mnie, a powietrze natychmiast wypełnia się jego zapachem: stalą, kurzem i skórą z kuźni, w której terminuje w dzielnicy Kughushi. Mierzy mnie wzrokiem z wyraźnym uznaniem.
– Przyszłaś.
– Oczywiście. – Staram się mówić swobodnie. – Umawialiśmy się tuż po północy, prawda?
– Prawda. – Cicho się śmieje, co brzmi tak, jakby nucił. – A więc jesteś gotowa na niespodziankę?
– Żartujesz sobie? – Też się śmieję. – Czekałam na to cały dzień. Lepiej, żebym się nie zawiodła.
– Och, spokojnie. – Nagle poważnieje. – Musisz obiecać, że dotrzymasz tajemnicy. Nikomu innemu tego nie pokazywałem.
To mnie zaskakuje. Dakari jest w końcu atrakcyjny i lubiany; ma mnóstwo przyjaciół. Zwłaszcza przyjaciółek.
– Naprawdę nikt inny tego nie widział?
– Tak – potwierdza cicho. – To wiele dla mnie znaczy i… chyba nigdy nikomu nie zaufałem na tyle, żeby się tym chwalić.
Staję prosto. Mam nadzieję, że wyglądam dojrzale, jak dziewczyna, której można powierzyć każdą tajemnicę.
– Nikomu nie powiem – szepczę. – Obiecuję.
– Dobrze. – Dakari puszcza do mnie oko i ręką zatacza koło. – A więc bez zbędnego przeciągania, proszę, oto jest!
Czekam chwilę, po czym marszczę brwi zdezorientowana. Dakari rozkłada ręce, jakby zamierzał wzbić się w powietrze, ma uroczystą minę. Najwyraźniej podoba mu się to, co widzi, ale ja absolutnie niczego nie dostrzegam.
– Yyy… – Przerywam ciszę po kilku kolejnych sekundach. – Przepraszam, czy coś mi umyka?
Dakari zerka na mnie z rozbawieniem.
– To znaczy, że nie czujesz tego wokół nas? Tego przepychu?
W chwili, gdy słowa opuszczają jego usta, gdzieś głęboko w sobie słyszę brzdęk. Jakby pierwsze dotknięcie struny kory, które rozbrzmiewa w całym moim ciele. Oczywiście już rozumiem. Obcy nazywają to magią; moi ludzie przepychem. Nie widzę go, lecz wyczuwam – porusza się tuż pod ziemią niczym drobne fale na stawie. Jest go tu całe mnóstwo, dla mnie o wiele więcej niż na trawnikach świątyni, kiedy ćwiczyłam tam z innymi daraja.
– Jak…? – Boję się poruszyć, żeby niczym nie zakłócić tego cudu. – Skąd go tutaj tak wiele?
– To rzadkie naturalne zjawisko; zdarza się raz w ciągu wieku. – Dakari ma zamknięte oczy. Wygląda tak, jakby rozkoszował się zakazanym owocem. – To dlatego dzień Więzi jest wyjątkowy, Świergotko.
Rozglądam się zdumiona.
– Myślałam, że Więź ma znaczenie symboliczne, że to moment, kiedy oddaje się cześć…
Dakari kręci głową.
– To o wiele więcej niż symbol. Za kilka godzin na powierzchnię ziemi wydostanie się nieprzebrana ilość przepychu. Będzie można zaobserwować wspaniałą moc, chociaż wątpię, żeby większość ludzi zdołała poczuć ją równie intensywnie. – Posyła mi chytre, znaczące spojrzenie. – W końcu niewiele daraja ma takie zdolności jak ty.
Komplement mile mnie łechcze. Dakari różni się od większości mieszkańców Lkossy. Nie boi się mnie ani tego, co potrafię robić. Nie onieśmielają go moje umiejętności.
– Zamknij oczy. – W ustach Dakariego te słowa są nie tyle rozkazem, ile zaproszeniem. – Dalej, spróbuj.
Idę za jego przykładem – przymykam powieki. Poruszam bosymi palcami u stóp, a przepych odpowiada, jak gdyby tylko czekał, aż zrobię pierwszy ruch. Łaskocze, gdy przeze mnie przepływa, wypełnia mnie jak herbata z miodokrzewu wlewana do czarnej porcelany. Jest bosko.
– Świergotko. – Głos Dakariego ledwie do mnie dociera w mojej nowej ciemności, ale słyszę w nim emocje, ponaglenie. – Otwórz oczy.
Otwieram z głośnym westchnieniem.
Skoncentrowane cząsteczki przepychu unoszą się wokół nas, lśnią jak diamenty zmielone w pył. Są ich miliony, pulsują w powietrzu, a po chwili ich wspólne bicie serca odnajduje moje serce, więc wyraźnie czuję, że jestem z nimi połączona. Czerwona gleba u moich stóp unosi się, gdy kolejne chmary drobinek wydobywają się z ziemi, wirują wzdłuż nóg i wnikają w kości. Po całym ciele rozchodzi się energia – cudowna, odurzająca. Pragnę jej jeszcze więcej. Coś łaskocze mnie w ucho. Dakari. Nie zauważyłam, że podszedł bliżej. Kiedy się pochyla i kładzie mi swoją dłoń w dole pleców, ledwie udaje mi się stłumić drżenie.
– Wyobraź sobie, co zdołałabyś z tym zrobić. – Jego palce splecione z moimi są ciepłe, jego usta przy moim policzku wydają się miękkie. Myślę o nich, są tak blisko moich, że zapominam oddychać. – Wyobraź sobie, co widzieliby ludzie, gdybyś miała taką moc. Mogłabyś pokazać każdemu, że przepych nie jest niebezpieczny, tylko źle rozumiany. Udowodniłabyś, że się mylili w każdej kwestii, także w stosunku do ciebie.
Udowodniłabyś, że się mylili. Przełykam ślinę; napływają wspomnienia. Wracają szturmem – bracia świątyni i ich połajanki, dzieci uciekające na mój widok, plotki starszych. Myślę o mamie i tacie, którzy teraz śpią w swoim łóżku. Rodzice mnie kochają, wiem o tym, ale nawet oni porozumiewają się szeptem, kiedy myślą, że nie słucham. Wszyscy boją się mnie i tego, co potrafię zrobić, tylko Dakari… On się nie boi. Cały czas we mnie wierzy. Jako pierwszy zobaczył mnie naprawdę. W jego oczach nie jestem popychadłem, lecz kobietą godną szacunku. Rozumie mnie, pojmuje i kocha.
A ja kocham jego.
Przepych przed nami przybrał teraz wyraźniejszą formę, stał się wysoką kolumną z biało-złotego światła, która sięga chyba samego nieba. Dobiega z niej niski pomruk. Mogłabym jej dotknąć, gdybym wyciągnęła rękę. Zaczynam podnosić ramię, kiedy…
– Adiah!
Czyjś głos – pełen strachu – przerywa spokój, a ja odrywam spojrzenie od przepychu. Dłoń Dakariego zaciska się na mojej, ale wyrywam się i rozglądam wokół nas, aż dostrzegam chudego chłopca w pomazanej ziemią tunice. Ma potargane krótkie dredy, jakby dopiero wyszedł z łóżka. Stoi kilka metrów ode mnie, dłonie wsparł o kolana jak po biegu. Za jego plecami rozciąga się miasto. Nie widziałam, kiedy się pojawił, i nie wiem, od jak dawna tu jest. Przerażenie sprawia, że dzieciak patrzy szeroko otwartymi oczami. Zna mnie, a ja znam jego.
Tao.
– Adiah. – Mój najlepszy przyjaciel nie nazywa mnie Świergotką, używa prawdziwego imienia. Głos ma zachrypnięty, pełen desperacji. – Proszę, nie dotykaj tego. To… to niebezpieczne.
Tao też mnie kocha, zresztą z wzajemnością. Bystry, zabawny, miły chłopak. Przez całe życie jest dla mnie jak brat. Nie cierpię sprawiać mu przykrości. Nie cierpię, że ze sobą nie rozmawiamy.
– Ja…
Coś chwyta mnie za gardło, a słowa Tao rozbrzmiewają echem pomiędzy nami. Niebezpieczne. Nie chce, żebym dotknęła przepychu, ponieważ uważa, że to niebezpieczne. Uważa, że ja jestem niebezpieczna, podobnie jak wszyscy inni. Ale nie rozumie, nie pojmuje tego. Dakari milczy, choć jego głos wypełnia mi głowę.
Udowodniłabyś, że się mylili.
Uświadamiam sobie, że mogę to udowodnić i właśnie tak zrobię.
– Przykro mi… – Nagły ryk przepychu pochłania te słowa.
Kolumna jeszcze bardziej się rozrosła, zrobiła się głośniejsza; tłumi odpowiedź Tao. Patrzę, jak jej światło rozjaśnia jego twarz, łzy na policzkach. Próbuję złagodzić ten sam ból w swojej piersi. Przyjaciel wie, że dokonałam wyboru. Może teraz to bez znaczenia, ale mam nadzieję, że pewnego dnia mi przebaczy.
Zaciskam powieki i palcami muskam najbliższe cząstki przepychu. Tym razem pod wpływem dotyku gwałtownie i żwawo przenikają mi do żył. Szeroko otwieram oczy, gdy mnie pochłaniają. W zachwycie ledwie rejestruję ból, aż robi się za późno.ROZDZIAŁ 1
DOBRE DUCHY
W chacie cuchnęło śmiercią.
Zapach przyprawiał o mdłości, był mieszanką smrodu i mdlącej słodyczy, gęstniał o zmroku i wypełniał płuca Koffi. Minął kwadrans, odkąd ostatni raz się poruszyła; miała sztywne nogi, suche usta. Od czasu do czasu jej żołądek się zaciskał, buntował. Ale to nie robiło żadnej różnicy, nadal trwała nieruchomo jak kamień, ze wzrokiem utkwionym w tym, co leżało na klepisku kilka kroków od niej – w ofierze.
Sahel. Koffi pracowała z nim od niedawna w Nocnym Zoo, ale rozpoznała jego gładką twarz, mahoniowobrązową jak u niej, na górze otoczoną gęstymi czarnymi lokami. Za życia miał krzywy uśmiech, a jego odrażający śmiech przypominał ryk osła. Przyglądała się szczupłej sylwetce chłopaka. Jak to w zwyczaju ludu Gede, większość ciała została okryta całunem, lecz w kilku miejscach białe płótno plamiła zaschnięta krew, świadcząca o okrutnych ranach pod spodem. Koffi ich nie widziała, ale na pewno tam były – zadrapania, ślady ugryzień. W najciemniejszych zakamarkach jej umysłu zrodziła się straszna wizja. Wyobraziła sobie, że Sahel idzie przez dżunglę, porusza się niezgrabnie, nieświadomy, co czeka na niego pośród pnączy. Oczyma duszy widziała w świetle księżyca groteskowe stworzenie z językiem wyłaniającym się spomiędzy ostrych kłów w chwili, gdy spostrzegło łatwą zdobycz.
Usłyszała krzyk.
Pomimo duchoty jej ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Jeśli plotki, które słyszała, zawierały ziarna prawdy, Sahel wcale nie umarł szybko ani bezboleśnie.
– Kof.
W dusznej chatce naprzeciwko niej, obok ciała chłopaka, klęczała mama i wbijała wzrok w postrzępiony koc leżący przed zwłokami. Stało na nim sześć prymitywnie wyrzeźbionych drewnianych figurek. Przedstawiały zwierzęta: czaplę, krokodyla, szakala, węża, gołębia i hipopotama – jedna na każdego boga. Lampa oliwna oświetlała prawą stronę twarzy matki migotliwym blaskiem; druga część pozostawała w cieniu.
– Już czas.
Koffi się zawahała. Zgodziła się tu przyjść i odprawić rytuały pogrzebowe dla Sahela, jak nakazywał zwyczaj Gede, ale na myśl o zbliżeniu się do ciała robiło jej się słabo. Widząc jednak ostre spojrzenie matki, uklękła obok niej. Obie pogładziły każdą figurkę, po czym złożyły ręce.
– Ponieście go – zaczęła modlitwę starsza kobieta. – Ponieście go do jego przodków w boskiej krainie.
Wciąż miały pochylone głowy, gdy Koffi szeptem zapytała:
– Czy to prawda?
– Koffi… – Mama ostrzegawczo spojrzała na nią jednym okiem.
– Niektórzy tak mówili – ciągnęła Koffi, zanim matka zdołała ją skarcić. – Gadali, że inni zostali zabici, że…
– Cii. – Kobieta uniosła głowę i przegoniła ręką słowa niczym muchy tse-tse. – Uważaj, gdy opowiadasz o zmarłych, bo przyniesiesz im nieszczęście.
Koffi wydęła usta. Powiadano, że jedno ze zwierząt, będące pomocnikiem bogów, reprezentowane tutaj przez figurkę, niosło duszę zmarłego do boga śmierci – Fedu. Tylko w ten sposób można było się przenieść do innego życia. Każda dusza musiała zapłacić Fedu, zanim trafiła do raju w boskiej krainie. Jeśli nie miała pieniędzy na opłatę za transport, musiała błąkać się po ziemi przez całą wieczność. Podobnie jak Koffi, Sahel pracował jako opiekun zwierząt w Nocnym Zoo, co oznaczało, że nie dysponował majątkiem ani za życia, ani tym bardziej po śmierci. Jeśli więc z tym płaceniem Fedu było tak naprawdę, nieszczęścia Sahela dopiero się zaczęły, niezależnie od tego, czy Koffi uważała na to, co mówi, czy nie. Właśnie chciała o tym powiedzieć, kiedy słomiane drzwi chaty się otworzyły. Do środka wetknęła głowę tęga kobieta z siwiejącymi włosami splecionymi w rzędy warkoczyków. Nosiła identyczną zwykłą tunikę jak one, szarą, tuż za kolana. Na ich widok zmarszczyła nos.
– Pora iść.
Mama wskazała figurki.
– Jeszcze nie skończyłyśmy…
– Miałyście mnóstwo czasu na te bzdury. – Kobieta niecierpliwie machnęła ręką. Mówiła w zamani, języku ze Wschodu, tak jak one, ale dialekt yaba nadawał jej słowom ostre brzmienie. – Chłopak nie żyje, a modlenie się do zabawek niczego nie zmieni. Poza tym czeka nas jeszcze sporo pracy, zanim zacznie się pokaz, który Baaz zamierza rozpocząć o czasie.
Mama potaknęła z rezygnacją. Wstały razem z Koffi, ale gdy siwiejąca kobieta wyszła, znowu spojrzały na Sahela. Gdyby nie zakrwawiony całun, można by pomyśleć, że śpi.
– Wrócimy i skończymy modły później, zanim go spalą – oznajmiła mama. – Zasłużył choćby na to.
Koffi skubała postrzępiony dekolt swojej tuniki, próbując poradzić sobie z poczuciem winy. Wszyscy inni w Nocnym Zoo już pomodlili się za Sahela, ale ona ubłagała mamę, żeby jeszcze poczekały. Najpierw wymawiała się obowiązkami, potem bólem głowy, ale po prostu nie chciała oglądać chłopaka w takim stanie: bezwładnego, pustego, bez życia. Zbudowała własny mur, aby chronić się przed niemal wszechobecnymi oznakami śmierci, one jednak i tak się przedostawały nieproszone. A teraz niepokoiła ją myśl, że zostawią Sahela leżącego tu, na ziemi i będzie sam, tak jak w ostatnich makabrycznych sekundach swojego życia. Znowu pomyślała o tym, co usłyszała od innych opiekunów, rozmawiających po cichu w ciągu dnia. Ludzie szeptali, że Sahel czekał do późna w nocy, zanim spróbował. Podobno udał się do Większej Dżungli w nadziei, że znajdzie wolność, a zamiast niej trafił na bestię, która zabiła go dla własnej przyjemności. Koffi się skrzywiła. Shetani miał wystarczająco paskudną reputację, ale fakt, że potwór od tylu lat unikał pojmania, wytrącił ją z równowagi. Mama ujęła i uścisnęła palce córki, źle interpretując jej minę.
– Obiecuję, że wrócimy – powiedziała. – A teraz chodź. – Wyszła z chaty.
Koffi ostatni raz zerknęła na martwe ciało i podążyła za kobietą.
Na zewnątrz na tle chmur i sinego nieba poprzecinanego dziwnymi czarnymi pęknięciami zachodziło słońce. Te grube rysy zmienią kolor, staną się bardziej fioletowe przed nadejściem pory monsunowej, nigdy jednak do końca nie znikną. Widniały tam przez całe życie Koffi, nieścieralny ślad pozostawiony przez Rozłam.
Sto lat temu, kiedy to się stało, nie było jej jeszcze na świecie, tylko starsi pod wpływem wypitego wina palmowego czasem o tym wspominali. Po pijanemu bełkotliwie opowiadali o gwałtownych wstrząsach, które rozłupywały ziemię niczym gliniane naczynie, i ciałach zmarłych zaściełających ulice Lkossy. Mówili o nieznośnym, prażącym upale, że doprowadzał ludzi do szaleństwa. Koffi, podobnie jak wszystkie inne dzieci z jej pokolenia, odczuła konsekwencje tego obłędu. Po Rozłamie jej lud – Gede – zdziesiątkowany przez wojnę i biedę łatwo poddawał się podziałom i regulacjom. Wbiła wzrok w szczeliny na niebie – wiły się nad nią niczym cienkie czarne nici. Przez chwilę miała wrażenie, że coś poczuła, gdy tak na nie patrzyła…
– Koffi! – zawołała mama przez ramię. – Chodźże!
Uczucie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło, a dziewczyna pobiegła za matką.
W ciszy przeszły obok glinianych chatek stłoczonych na skraju Nocnego Zoo; inni opiekunowie też już się przygotowywali. Mijały mężczyzn i kobiety ubranych w znoszone tuniki, jedni mieli świeżo zabandażowane rany zadane przez bestie, u innych widać było dawne obrażenia, stare blizny, kikuty po brakujących palcach. Skulone ramiona i spuszczone głowy świadczyły o cichej rezygnacji, której Koffi nienawidziła, choć ją rozumiała. Większość ludzi w Nocnym Zoo pochodziła z ludu Gedezi, tak jak ona, co oznaczało, że przedstawienie odbędzie się dziś wieczorem. Nieobecność Sahela na pewno da się odczuć. Nie miał tu żadnej rodziny, ale był jednym z nich, związany z tym miejscem za sprawą pecha i złych wyborów. Zasłużył na coś więcej niż pospieszne modlitwy w zniszczonej chacie; zasłużył na właściwy pogrzeb z monetami w dłoniach – zapłaciłby nimi za wejście do boskiej krainy. Ale nikt nie mógł sobie pozwolić na podarowanie mu monety. Baaz już o to zadbał.
Gdy dotarły do krzywego drewnianego znaku s na końcu chatek opiekunów, tam gdzie czerwona ziemia ustępowała dużym zielonym trawnikom zastawionym klatkami w każdym rozmiarze, kształcie i kolorze, wieczorne powietrze wypełniła kakofonia pisków, ryków i warczenia. Koffi spojrzała na najbliższą klatkę. Ze środka ciekawsko patrzył na nią ośmiogłowy wąż nyuvwira. Poszła za przykładem mamy i minęła klatki z białymi słoniami karłowatymi, szympansami i parą żyraf spokojnie pasącą się na wybiegu. Zostawiły też za sobą wolierę w kształcie kopuły, pełną czarno-białych ptaków, zwanych błyskawicami lub impundulu. W ostatniej chwili przypomniały sobie o tym, żeby zakryć głowy, bo ptaki te, machając potężnymi skrzydłami, krzesały błyskawice. Nocne Zoo Baaza Mtombe słynęło z imponującego zbioru egzotycznych gatunków – ponoć było ich ponad sto, ale w ciągu jedenastu lat pracy Koffi nigdy nie chciało się wszystkich liczyć.
Obie poruszały się szybko pomiędzy zagrodami, ale kiedy dotarły do granicy zoo, Koffi zwolniła kroku. Stała tu czarna, stalowa klatka, oddalona od pozostałych, i nie bez powodu. W gasnącym świetle dnia dało się dojrzeć tylko jej surowy zarys; to, co znajdowało się w środku, skrywał cień.
– W porządku – zawołała mama, gdy Koffi instynktownie zwolniła. – Już dzisiaj sprawdzałam co u Diko. I nic się nie dzieje. – Kobieta zbliżyła się do klatki. W tej samej chwili coś drgnęło w kącie.
Koffi się spięła.
– Mamo…
– Chodź, Diko – powiedziała matka cicho, wyjmując z kieszeni pordzewiały klucz, by wsadzić go do dużej kłódki.
W odpowiedzi rozległ się złowrogi syk, ostry jak nóż. Koffi podkuliła bose palce u stóp, gdy z półmroku klatki wyłoniło się piękne stworzenie.
Miało gadzie, muskularne ciało, w całości pokryte błyszczącymi łuskami, a te mieniły się tysiącem kolorów przy każdym jego ruchu. Bystre cytrynowe oczy krążyły w tył i w przód, gdy matka zmagała się z zamkiem. Bestia wysunęła czarny, rozdwojony język pomiędzy prętami – w suchym powietrzu rozszedł się zapach przypominający dym. Koffi przełknęła ślinę.
Gdy jako dziecko po raz pierwszy zobaczyła jokomoto, pomyślała, że te stworzenia są niczym ze szkła, kruche i delikatne. Myliła się. W ziejącym ogniem jaszczurze nie było nic delikatnego.
– Podaj mi szybko liść hasira – poleciła matka.
Z sakiewki na biodrze Koffi niezwłocznie wyjęła trzy śliczne liście ze srebrnymi żyłkami. Lśniły od białej żywicy. Ilekroć je zrywała, miała lepkie palce. Waliło jej serce, gdy drzwi do klatki jokomoto się otworzyły, a zwierzę odwróciło głowę. Mama jedną ręką zasłoniła nos, drugą ostrzegawczo podniosła.
– Spokojnie…
Koffi zastygła w bezruchu, kiedy jakomoto wypadł z klatki i rzucił się w jej stronę, szybko przebierając łapami wyposażonymi w długie pazury. Czekała, aż znalazł się kilka kroków od niej, po czym wysoko podrzuciła liście. Diko je zauważył i błyskawicznie się na nie rzucił. Błysnęły ostre kły, po czym rozległo się bezlitosne chrupanie. Liście zniknęły. Koffi szybko wsadziła ręce do kieszeni. Jokomoto nie pochodziły z tej części Eshōzy, występowały w zachodniej części kontynentu. Mówiło się, że były dziećmi Tyembu, boga pustyni. Diko – mniej więcej rozmiarów zwykłego warana – nie należał do największych, najszybszych ani najsilniejszych zwierząt w Nocnym Zoo. Był za to najbardziej nieprzewidywalny – a co za tym idzie: również niebezpieczny. Jeden nieopatrzny ruch i jaszczur mógł wszystko podpalić. Koffi doskonale pamiętała okropne oparzenia innych, nie dość przezornych opiekunów. Jej serce zwolniło dopiero, gdy zadziałała moc liści hasira i żółty błysk w oczach potwora lekko przygasł.
– Zajdę go od tyłu. – Koffi już szła za Diko ze skórzaną uprzężą i smyczą zdjętą ze słupka.
Pochyliła się, zapięła i zacisnęła wytarte pasy pod łuskowatym brzuchem. Słabe wiązania nie zapewniały dużego komfortu, nic by nie dały, gdyby Diko wpadł w zły nastrój, ale przynajmniej na razie był poskromiony.
– Sprawdź, czy porządnie zapięłaś.
– Jest okej. – Koffi spojrzała w górę.
Zadowolona mama poklepała Diko po pysku.
– Dobry chłopak.
Koffi prostując się, przewróciła oczami.
– Nie wiem, dlaczego tak z nim rozmawiasz.
– A czemu nie? – Kobieta wzruszyła ramionami. – Jokomoto to niesamowite zwierzęta.
– Są niebezpieczne.
– Czasem coś wydaje się niebezpieczne, a jest tylko źle zrozumiane – powiedziała matka z dziwnym smutkiem, po czym ponownie poklepała Diko. Tym razem, jakby na potwierdzenie jej słów, delikatnie trącił jej dłoń. To chyba ją rozweseliło. – Poza tym tylko spójrz na niego. Dziś humor mu dopisuje.
Koffi chciała się spierać, ale zrezygnowała. Wiedziała, że mama zawsze zachowuje się niezwykle empatycznie w stosunku do mieszkańców Nocnego Zoo. Zmieniła temat.
– To był ostatni liść hasira, wiesz? – Dla większego efektu poklepała pustą sakiewkę. – Musimy obejść się bez nich do kolejnej dostawy. – Nawet w tej chwili w powietrzu unosił się słodki aromat rośliny. Niechcący się nim zaciągnęła i poczuła urzekające mrowienie.
– Koffi! – Mama zareagowała ostro, przerywając tę chwilową rozkosz. Nadal trzymała smycz Diko, lecz teraz zrobiła groźną minę. – Przecież tego nie można wdychać.
Dziewczyna się otrząsnęła; zdenerwowana zaczęła wachlować dłonią, żeby rozgonić woń. Hasira, krzew rosnący na granicy Większej Dżungli, miała działanie uspokajające tak mocne, że spożyta mogła powalić dorosłego samca słonia; wdychanie jej zapachu z bliska, nawet w małych ilościach, nie było zbyt mądre.
– Ruszajmy. – Matka utkwiła wzrok w podświetlanym namiocie, stojącym po drugiej stronie zoo; inni opiekunowie zwierząt już prowadzili tam swoich podopiecznych. Z tej odległości przypominał zaledwie czerwono-złoty płomień świecy, lecz Koffi go rozpoznała: w Hemie odbędzie się dzisiejszy pokaz. – Gotowa?
Dziewczyna się skrzywiła. Nigdy nie była gotowa na pokazy w Nocnym Zoo, ale kogo to obchodziło. Stanęła po drugiej stronie Diko. I nagle coś zauważyła.
– Co się stało? – Mama spostrzegła uniesioną brew córki.
– Ty mi powiedz. – Teraz Koffi zerknęła na kobietę. Sądząc po wyrazie twarzy matki, coś było nie w porządku, ale nie potrafiła stwierdzić co dokładnie. Przyjrzała się uważniej. Obie miały długie do ramion czarne loki, szerokie nosy i pełne usta na twarzy w kształcie serca. Dzisiaj jednak w matce zaszła jakaś zmiana. – Wyglądasz… inaczej.
– Och…
Kobieta wydawała się jakaś skołowana, to na pewno. I wtedy Koffi zrozumiała, skąd ten dziwny wyraz oczu matki. Zawstydziła się, gdy uświadomiła sobie, że uczucie, którego przedtem nie rozpoznała, to szczęście.
– Co się dzieje?
Matka przestąpiła z nogi na nogę.
– Cóż, zamierzałam z tą wiadomością poczekać do jutra. Po tym, co przydarzyło się Sahelowi, uznałam, że to nie jest odpowiednia pora na takie nowiny, ale…
– Ale?
– Baaz wziął mnie na stronę parę godzin temu – wyjaśniła. – Obliczył nasze zadłużenie i… okazało się, że już prawie je spłaciłyśmy.
– Co? – zawołała Koffi zszokowana. Diko prychnął, słysząc jej okrzyk, lecz ona go zignorowała. – Jak to?
– Dzięki nadgodzinom. – Matka lekko się uśmiechnęła. Trzymała się prościej, przypominała roślinę, która niedługo rozkwitnie. – Zostały nam tylko dwie raty, więc zapewne zdołamy je spłacić za kilka dni.
Koffi nie wierzyła własnym uszom.
– A potem koniec?
– Koniec – przytaknęła matka. – Dług zostanie spłacony, z odsetkami i całą resztą.
Koffi odetchnęła; zaczęło schodzić z niej napięcie. Jak większość rzeczy w Nocnym Zoo, zasady i warunki umowy pasowały tylko jednej osobie. Przekonała się o tym podczas jedenastu lat służby z matką. Ale zwyciężyły, pokonały Baaza w jego godnej pożałowania grze. Odejdą. Opiekunom zwierząt tak rzadko udawało się spłacić swoje długi. Ostatnio stało się to co najmniej rok temu – a teraz przyszła ich kolej.
– Dokąd pójdziemy? – Sama zdziwiła się tym pytaniem. Nigdy nigdzie nie chodziły; prawie nie pamiętała życia poza Nocnym Zoo.
Matka ujęła jej dłoń.
– Możemy iść, dokądkolwiek chcemy – odparła z żarem, jakiego Koffi ani razu u niej nie słyszała. – Razem. Zostawimy to miejsce i zaczniemy gdzieś na nowo, i nie będziemy oglądać się za siebie. Nigdy tu nie wrócimy.
Nigdy tu nie wrócimy. Dziewczyna zastanowiła się nad tym. Całe życie tęskniła do tych słów, marzyła o nich. A jednak, gdy teraz je usłyszała, zabrzmiały dziwnie inaczej.
– No co? – Matka natychmiast zauważyła jej minę. – O co chodzi?
– Po prostu… – Koffi nie wiedziała, czy zdoła to wyrazić, ale spróbowała. – Już nie zobaczymy nikogo stąd.
– Będziesz tęsknić? – Kobieta spojrzała na córkę łagodnie, gdy zrozumiała, co dziewczynę gryzie.
Koffi potaknęła, trochę zła na siebie. Nie to żeby uwielbiała pracę w Nocnym Zoo, ale nie znała innego domu, innego życia. Pomyślała o pozostałych opiekunach, może nie rodzinie, ale z pewnością ludziach, na których jej zależało.
– Ja też będę tęsknić – dodała czułym tonem matka, jakby czytając jej w myślach. – Ale nie obrażą się, że nie zostaniemy, Koffi, skoro już nie musimy.
– Szkoda, że nie możemy im pomóc – wyszeptała dziewczyna. – Szkoda, że nie możemy pomóc im wszystkim.
Mama lekko się uśmiechnęła.
– Masz w sobie dużo współczucia. Idziesz za swoim sercem, tak jak twój ojciec.
Zakłopotana Koffi przestąpiła z nogi na nogę. Nie lubiła być porównywana do taty. On odszedł.
– Ale czasem nie można się kierować sercem – powiedziała spokojnie matka. – Musisz myśleć głową.
Rozległ się niski głos rogu, jego wezwanie dochodziło z odległej Świątyni Lkossa i odbijało się echem od trawników Nocnego Zoo w długich, dźwięcznych nutach. Obie zesztywniały, gdy wokół nich pobudzone zwierzęta zaczęły wydawać różne odgłosy, a zniecierpliwiony Diko obnażył kły. Miejski róg w końcu ogłosił nastanie nocy. Najwyższy czas. Matka znów przeniosła wzrok z Hemy na Koffi.
– To prawie koniec, kwiatuszku – powiedziała z nadzieją w głosie. Od lat jej tak nie nazywała. – Wiem, że było ciężko, ale już prawie koniec. Wszystko się ułoży.
Koffi nie odpowiedziała; mama pociągnęła smycz Diko, żeby zaprowadzić go do dużego namiotu. Poszła z nimi, ale trzymała się krok z tyłu. Szeroko otworzyła oczy, zatrzymując w nich gasnące krwistoczerwone barwy na niebie. Słowa otuchy rozbrzmiewały w jej głowie.
Wszystko się ułoży.
Wiedziała o tym, ale jej myśli wciąż wracały do czegoś, do kogoś. Sahel. Jemu już nie będzie dobrze. Koffi nie mogła przestać o nim myśleć, o chłopaku z krzywym uśmiechem. O potworze, który go zabił. Kogo następnego zaatakuje?
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji