- W empik go
Dreszcze - ebook
Dreszcze - ebook
To proza wynikająca z chęci swoistej autoterapii, oswajania własnych strachów, ale też komentowania rzeczywistości. Nie tyle próba oceny, co zadawania pytań. Ważną rolę pełni tu religia – przetwarzana, przekształcana, czasem wręcz profanowana w poszukiwaniu szerszego kontekstu, głębszego zrozumienia. Od mroźnej Moskwy, przez amerykańskie pustkowia z czasów wojny secesyjnej, oblicza polskiej prowincji i wsi, aż po krakowskie ulice. Wszędzie kryje się groza, która nie zawsze jest tak oczywista i jednoznaczna, jak nam się wydaje. Wampiry, zombie, wilkołaki, UFO i słowiańskie bóstwa – to wszystko opowiedziane na nowo, inaczej.
„(…) Wojteczek portretuje zdegenerowanych mieszkańców zdegenerowanego świata z zaskakującą, poruszającą empatią, będącą jakby wyrazem świadomości, że za każdą, nawet najgorszą bestią, kryje się historia jej upadku, jej osobista tragedia.
A zatem – choć mamy do czynienia z fantastyką grozy – proza Mariusza Wojteczka jest przede wszystkim realistyczną prozą psychologiczną, która to, co niesamowite, wykorzystuje jako soczewkę, w której skupia się człowieczeństwo w sytuacjach skrajnych, podejmujące (nierzadko z góry skazaną na porażkę) walkę o siebie. Ale to sam akt walki je ocala, nie jej rezultat. A zatem znów, gdybym miał podsumować całość bon motem, który bardziej precyzyjnie wskazuje na literackie tropy, zamiast podpierać się Pessoą-modernistą, mógłbym powiedzieć: tak by wyglądało, gdyby Marek Hłasko zechciał napisać horror”.
Ze wstępu Wojciecha Guni
Mariusz Orzeł Wojteczek (rocznik ’82), obecnie Krakus – trochę z przypadku, trochę z zasiedzenia. Redaktor wielu portali o popkulturze, recenzent, publicysta. Współtwórca i redaktor portalu BadLoopus – W pętli popkultury. Pisze opowiadania, które dotychczas publikował m.in. w „Grabarzu Polskim”, „Okolicy Strachu”, „Bramie”, Magazynie „Histeria” oraz w antologiach „Słowiańskie koszmary”, „Licho nie śpi”, „City 4” i „Sny Umarłych. Polski rocznik weird fiction 2019”. Laureat czwartego miejsca w konkursie „X” na dziesięciolecie magazynu Creatio Fantastica. W 2018 wydał autorski zbiór opowiadań „Ballady morderców” (Wydawnictwo Phantom Books). Miłośnik popkultury i dobrej muzyki, nałogowy zbieracz książek, komiksów i płyt. Zakochany bez pamięci w swojej żonie i popkulturze – w takiej właśnie kolejności.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962017-7-5 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_EMPATIA I OCALENIE_
Mariusz Wojteczek był do tej pory postacią niewątpliwie zasłużoną i znaną na scenie literackiego horroru w Polsce, ale jednocześnie stojącą trochę w cieniu, kojarzoną bardziej jako promotor / publicysta. I choć publikowane od czasu do czasu w pismach i antologiach opowiadania, jak i autorski zbiór _Ballady morderców_ (Phantom Books Horror, 2018) zawsze zdradzały pisarza warsztatowo biegłego, z własnym, wyrobionym stylem oraz świadomego, o czym i jak chce pisać, skromny i rozproszony dorobek literacki nie pozwalał mu na szersze zaistnienie w świadomości czytelników. A szkoda, bo pod względem pewności w kreowaniu sugestywnego, namacalnego wręcz nastroju i umiejętności konstruowania niebanalnych a jednocześnie zakorzenionych w popkulturowych wzorcach postaci, Wojteczek z pewnością jest jednym z najbardziej biegłych prozaików, wyrosłych na scenie polskiej literatury grozy. O czym świadczy zresztą najlepiej zbiór, który trzymają Państwo w rękach.
Gdybym – zmuszony sytuacją – miał opisać _Dreszcze_ w ledwie kilku słowach, uciekłbym się pewnie do cytatu wspaniałego Fernando Pessoi: _Nigdy się nie spełniamy. Jesteśmy dwiema otchłaniami: studnią wpatrzoną w niebo._ Myślę zresztą, że ten cytat odnosi się w pełnej rozciągłości do całego pisarstwa Mariusza.
Przyznaję jednak, że te słowa, choć w odczuciu moim jako osoby, która niniejszy zbiór już przeczytała, są wyczerpującą charakterystyką jego nastroju i tematyki, mogą być jednak nieczytelne dla kogoś, kto ma lekturę dopiero przed sobą albo z prozą Wojteczka jeszcze się nie zetknął. Niewdzięczne to zadanie pisać wstęp do tak niejednoznacznej książki – opowiedzieć o niej, a jednocześnie nie zdradzić jej tajemnicy; zachęcić do zgłębienia się w słowa, ale nie obedrzeć ich z perspektyw, jakie daje własny, indywidualny proces czytania (a w zasadzie: nie narzucić zdania własnego). Mimo to spróbuję.
Dwie otchłanie, każda na przeciwnym biegunie, i podmiot rozpięty między przytłaczającą obecnością jednego i beznadziejnym pragnieniem drugiego. Człowiek, podły w swojej cielesności, marny w możliwościach i nędzny w skłonnościach, ale jednak świadomy własnej niskiej pozycji i pragnący wyzwolenia, żyjący jakąś nie zawsze wprost wyrażoną tęsknotą za lepszym porządkiem – oto pewien wzór osobowościowy, któremu Mariusz Wojteczek zdaje się poświęcać najwięcej uwagi jako pisarz. Są zatem opowiadania gorlicko-krakowskiego pisarza próbą wydobycia z człowieka jego szlachetności, ocalenia tego, co w człowieku najpiękniejsze bez jednoczesnego popadania w sentymentalną iluzję, bez naiwności, że piękno człowieczeństwa może funkcjonować w odseparowaniu od ludzkiej brzydoty. Także tej moralnej, którą nazywamy złem.
Literatura grozy jest bowiem literaturą ukierunkowaną moralnie. Jakkolwiek nie pochłaniałyby pisarzy horrorów kwestie poznawcze – zetknięcia człowieka z niesamowitością i jego reakcji na to, co nieznane – u podstaw leży zawsze rozpoznanie tego, jaka jest reakcja etyczna na zdarzenie. Niesamowitość grozy jest przecież lustrem, w którym przegląda się człowiek, w którym rozpoznaje sam siebie.
I tak jest też właśnie w utworach Wojteczka. Gdzieś spośród oparów alkoholu, kłębów dymu tanich papierosów, gdzieś spomiędzy wyziewów miasta i gęstych mgieł odludnych obszarów, spoglądają na nas oczy raz okrutne, raz pełne trwogi, ale za każdym razem żywo rozpoznające swoje miejsce w tym zdegenerowanym świecie i usiłujące jakoś z tym światem dojść do ładu. Naprawić go w jakiejś nikłej części, dostosować się albo po prostu zbudować sobie w nim azyl.
W tym świecie – labiryncie komunistycznych blokowisk, ponurych, przytłaczających kamienic i obskurnych klitek – żyją potwory. Potwory – ofiary własnego świata, swojego więzienia. Niektóre z nich poddają się wewnętrznemu bestialstwu, inne usiłują rozpoznać i uratować w sobie to, co w idealnych warunkach uznalibyśmy za szlachetne.
W taki sposób opowiadania z _Dreszczy_ stają się literaturą, która spełnia postulat _ocalania:_ tworzy narrację, która, choć bezwzględnie naświetla ludzkie zło, choć nie hołduje żadnym złudzeniom co do ludzkiej kondycji, nie popada w nihilistyczny kicz. W ten sposób sztuka odnosi w pewnym sensie zwycięstwo nad przedmiotem własnego zmagania.
Wynika to zapewne z tego, że Wojteczek portretuje zdegenerowanych mieszkańców zdegenerowanego świata z zaskakującą, poruszającą empatią, będącą jakby wyrazem świadomości, że za każdą, nawet najgorszą bestią, kryje się historia jej upadku, jej osobista tragedia. Jest w tym wszystkim wyczuwalna myśl, którą Emil Cioran wyraził tak:
_Poczynając od pewnego stopnia wrażliwości, wszystko przeistacza się w smutek – na początek idzie szczęście. Wszystko, co dajemy albo otrzymujemy, tylko powiększa naszą niedolę. Drzewo życia jest porażone, owoce ma zgniłe. Po naszym praprzodku odziedziczyliśmy zatruty ogród._¹
Takie są właśnie postaci w tych opowiadaniach: skażone smutkiem świata. Być może dlatego jesteśmy w stanie współczuć nawet złoczyńcom i potworom. Co przekłada się na emocjonalną siłę tekstów: choć są one zakorzenione w popkulturowych (acz nie tylko) wzorcach, choć czerpią z popkulturowego repozytorium, dzięki empatii nie są w popkulturowy sposób przerysowane. Albo, posługując się bardziej fotograficzną metaforą, zastosowany w nich kontrast nigdy nie degraduje detali, ani w światłach ani w cieniach.
Być może trop fotograficzny jest w ogóle dobrym kluczem do czytania tej twórczości. Są pisarze – malarze, kreujący swoje obrazy smużystymi pociągnięciami pióra, są też pisarze – fotografowie. Mariusz Wojteczek zalicza się do tej drugiej grupy: konstruuje obrazy o precyzyjnym kadrze, ale zawsze bardzo realistyczne, wręcz naturalistyczne, w ciemnej, zgniłozielonej palecie barw. Są estetyczne, przykuwają wzrok, ale nie ujmuje to ani trochę ich turpizmowi. Widać na nich całą brzydotę postaci, ale też bagaż ich człowieczeństwa. Tkane z takich kadrów narracje konsekwentnie wiodą w głąb emocjonalnego piekła, są „emocjonalnie immersyjne” – ulegamy nie tylko plastyce kolejnych obrazów, ale także emocjom, które na nich uwieczniono. Taki sposób konstruowania opowieści, umiejętność podążania za naturalnym rytmem historii bez udziwnień i bez popadania w prostactwo sprawozdawczości, wymaga czegoś więcej niż opanowania technik _kreatywnego pisania –_ wymaga tej dozy talentu, której nie da się nadrobić nawet największą pracowitością.
A zatem – choć mamy do czynienia z fantastyką grozy – proza Mariusza Wojteczka jest przede wszystkim realistyczną prozą psychologiczną, która to, co niesamowite, wykorzystuje jako soczewkę (znów fotograficzna metafora), w której skupia się człowieczeństwo w sytuacjach skrajnych, podejmujące (nierzadko z góry skazaną na porażkę) walkę o siebie. Ale to sam akt walki je ocala, nie jej rezultat. A zatem znów, gdybym miał podsumować całość _bon motem_, który bardziej precyzyjnie wskazuje na literackie tropy, zamiast podpierać się Pessoą-modernistą, mógłbym powiedzieć: gdyby Marek Hłasko zechciał napisać horror, to właśnie tak mógłby on wyglądać.
------------------------------------------------------------------------
Emil Cioran, _Okno na Nic,_ tłum. Ireneusz Kania, Warszawa 2020WSTĘP DO _DRESZCZY_
Od tego opowiadania wszystko się zaczęło.
Oczywiście nie był to pierwszy tekst, który napisałem, jednak to jego uważam za najważniejszy.
Debiutowałem w prasie papierowej krótkim opowiadaniem _Dom Wschodzącego Słońca_ w „zerowym” numerze magazynu „Brama”, a to za sprawą Sebastiana Sokołowskiego, który jakiś czas później założył czasopismo „OkoLica Strachu” i Wydawnictwo Phantom Books.
I nie ukrywam, że kiedy fandomowy światek obiegła wieść o naborze tekstów do pierwszego numeru OLS-a, i mnie skoczyło ciśnienie. Bo jak to tak, nie wysłać?! Wysłało – z tego co wiem – większość autorów grozy. Zwłaszcza tych mniej doświadczonych. I pewnie jeszcze większa grupa debiutantów. Kto żyw, na bagnety! Ale nie zraziło mnie to. Nie chodzi o to, że nie bałem się konkurencji… Po prostu – niewiele miałem do stracenia.
A _Dreszcze_ były już wtedy gotowe. Bo tak naprawdę, ich pierwotnym przeznaczeniem był pierwszy Literacki Konkurs Tematyczny, organizowany pod hasłem _Dreszcze_ właśnie. Jednak, kiedy skończyłem pisać tę historię, okazało się, że znacznie przekroczyłem dopuszczalny w konkursie limit znaków, który wynosił, jeśli dobrze pamiętam, 40 tys. I z przyczyn formalnych nie kwalifikował się do współzawodnictwa.
Jednak do „OkoLicy Strachu” już tak.
I z perspektywy czasu nie żałuję – dzięki publikacji w OLS-ie, opowiadanie trafiło na pewno do większego grona osób, niż stałoby się to z pokonkursową antologią, jeślibym w ogóle do niej trafił.
Pierwszym czytelnikiem _Dreszczy_ był mój przyjaciel Juliusz Wojciechowicz. Zawsze szanowałem i szanuję Julka za pisarski warsztat i uwielbiam jego opowiadania (polecam, jeśli nie znacie, jego zbiór _Bez znieczulenia_). On zrobił pierwszą korektę tego opowiadania, usunął z niego kilka błędów, pomógł tekst wygładzić i doszlifować.
Kiedy Sebastian Sokołowski przyjął _Dreszcze_ do druku, byłem szczęśliwy, bo wiedziałem, że projekty, przy których Seba pracuje, zawsze są po prostu dobre. I taka była „OkoLica Strachu”, nie tylko numer 1., ale i wszystkie kolejne, w których miałem okazję pojawić się jeszcze dwukrotnie, w tym raz nawet z nazwiskiem na okładce!
Ale to od OLS-a #1 wszystko się zaczęło. I od _Dreszczy_. To wtedy dostrzegła mnie „polska groza”, tj. autorzy już wtedy umocowani i rozpoznawalni w fandomie, jak choćby Kazimierz Kyrcz Jr.
To ważny dla mnie tekst choćby z powyższych względów. Ale też dlatego, iż po raz pierwszy spróbowałem pewnej techniki osadzania historii w rzeczywistości. Moja opowieść dzieje się w Moskwie, w której nie byłem co prawda jak dotąd „fizycznie”, ale „wirtualnie” spędziłem w niej wiele godzin, spacerując po mapach Google’a, oglądając kolejne ulice, budynki etc.
I miejsca, adresy, wspominane w _Dreszczach_ istnieją naprawdę. I park, i kamienica. I są (a przynajmniej kiedyś były) dokładnie takie, jak w opisanej przeze mnie historii.
W wielu późniejszych opowiadaniach, z których kilka trafiło do tego zbioru opisywane miejsca, miasta, ulice są prawdziwe i dokładnie odwzorowane z rzeczywistości. Lokalizacje, w których byłem, czasem dzielnice czy osiedla, w których mieszkałem. Takiego zabiegu, takiego precyzyjnego odwzorowywania rzeczywistych miejsc w opowiadanej historii nauczyłem się od Jarosława Urbaniuka, współautora (z Łukaszem Orbitowskim) dylogii _Pies i Klecha_. I uważam _że_ jest to bardzo dobra rzecz.
Motyw wampiryczny zdaje się już na wskroś wyeksploatowany w popkulturze, a w literaturze wydaje się, że nic nowego, ciekawego, oryginalnego nie sposób wymyślić. Liczę, że w _Dreszczach_ zadałem kłam tej tezie.